JustPaste.it

Wariacje mieszkaniowe ze światowym kryzysem w tle. Gdzie szanse młodych?

Historyczna skala problemu; bezpieczeństwo narodowe i budownictwo awaryjne; dach sali sejmowej i Magma 2; wyzwanie z marsjańskich sfer; wóz Drzymały i szopa Deski.

Historyczna skala problemu; bezpieczeństwo narodowe i budownictwo awaryjne; dach sali sejmowej i Magma 2; wyzwanie z marsjańskich sfer; wóz Drzymały i szopa Deski.

 

© Edward M. Szymański

 

Wariacje mieszkaniowe ze światowym kryzysem w tle. Gdzie szanse młodych?

 

       Historyczna  skala problemu; bezpieczeństwo narodowe i budownictwo awaryjne; dach sali sejmowej i Magma 2;  wyzwanie z marsjańskich sfer; wóz Drzymały i szopa Deski.

 

      Wariacje nie wszystkim muszą się kojarzyć z wariactwem.  W muzyce wariacjami nazywany jest jeden powtarzający się  motyw grany na wiele różnych sposobów. Bohaterem niniejszych rozważań są nieistniejące  mieszkania  rozpatrywane niejako z różnych punktów widzenia. Kazimierz Brandys jednej ze swych książek nadał tytuł „Wariacje pocztowe”. Niech więc sobie będą także  „Wariacje mieszkaniowe” tym bardziej, że nie ma w tym artykule pewnej jednolitości narracyjnej, o czym sygnalizują niektóre śródtytuły.

      Rozszerzający się w świecie i rosnący w siłę ruch Oburzonych  jest wyraźnym symptomem  światowego kryzysu gospodarczego. W różnych krajach ma  trochę swoiste oblicza, ale wszędzie posiada znamiona konfliktu międzypokoleniowego. Młodzi nie odnajdują satysfakcjonującego ich miejsca w życiu społecznym, bezrobocie dosięga ich najszybciej i najłatwiej. W Polsce młodzi ludzie mają w porównaniu do swych rówieśników w Zachodniej Europie więcej powodów do oburzenia: trudno im zdobyć samodzielne i satysfakcjonujące mieszkanie.

      Jeśli sami sobie mieszkania nie wybudują, nikt za nich tego nie zrobi. Ta prawda dotyczy ogromnej części  populacji młodych, choć mało jest chętnych, by im wprost o tym  mówić. Można udawać, że nie ma problemu, że jakoś się go rozwiąże, że uda się go zmarginalizować. Od zapaści mieszkaniowej blisko do zapaści demograficznej.

     Żadne słowa nie wystarczą. Mieszkań musi przybywać fizycznie. Jakim cudem, skoro kryzys już za progiem? Radykalnie zmniejszyć koszty budowania się. Czy to możliwe? Potrzebny jest technologiczny przełom, usprawnienia instytucjonalne i wreszcie  zmiany w mentalności społecznej a zwłaszcza  elit politycznych.

     Stąd „Wariacje mieszkaniowe”.       

Uwagi wstępne

Specyfika spojrzenia

          Pojawienie się nowego budynku mieszkalnego w krajobrazie miejskim czy wiejskim  to nie tylko powstanie nowego obiektu w rzeczywistości  fizycznej, ale także w rzeczywistości społecznej.  Choćby tylko z dwóch powodów. Po pierwsze budynek powstał na terytorium polskiego państwa, a po drugie jest to zawsze czyjś budynek, ktoś jest jego gospodarzem.

        Ta społeczna rzeczywistość ma swoją sferę  gospodarczą, socjologiczną, prawną,  polityczną itd. i stąd problemy budownictwa interesują i angażują praktycznie specjalistów  bardzo  różnych dziedzin.  Nic więc dziwnego, że o problemach budownictwa wypowiadają się osoby o bardzo różnych kompetencjach i trudno byłoby przypisać komuś wyłączność  na autorytatywne  wypowiadanie się o nich. Z tego też powodu, nie czuję jakichś specjalnych kompleksów, by samemu nie dorzucić swoich trzech groszy w publicznej dyskusji.

         Interesują mnie problemy polityczne, wojna polsko-jałtańska i jej różne skutki,  co narzuca określony sposób widzenia problemów mieszkaniowych.   Nadto, piszę o domkach, których nie ma ani w naszej rzeczywistości fizycznej ani społecznej, więc właściwie z nikim konkretnie  nie polemizuję. To pozwala na dość może nietypowy sposób pisania.

         Bycie specjalistą od czegoś,  co nie istnieje, może nie jest w powszechnym odczuciu czymś zaszczytnym, ale za to pozwala na spojrzenia na wiele spraw niejako  z innej strony, ułatwia postrzeganie różnych aspektów rzeczywistości często jakby marginalnie tylko postrzeganych.

Dwa światy

          Słowo „kongres”, dość wieloznaczne, w swym podstawowym  znaczeniu, kojarzy się zwykle  z czymś poważnym, ze zjazdem przedstawicieli nauki czy  polityki, który nie jest zwoływany z jakichś błahych  przyczyn. Waga tych przyczyn sprzyja instytucjonalizacji kongresowej społeczności. I tak się stało z Kongresem Budownictwa Polskiego, czego wyrazem może być strona internetowa „Kongres Budownictwa”.  Podstawowym celem Kongresu było (i jest)  wypracowanie we współpracy ze stroną rządową strategicznego i długoletniego programu rozwoju budownictwa mieszkaniowego w Polsce. Kongres się napracował, ale to co Rząd przeforsował  na posiedzeniu Sejmu 5 marca 2011 roku nijak się ma do tego , co kongresowa społeczność oczekiwała.

        Oto jak o  efekcie tej niby współpracy pisze Irena Scholll w artykule Problemy mieszkaniowe – perspektywy rozwoju:

Zamiast „burzy mózgów" Zosia samosia

Tak długi okres poświęcony przygotowaniu „Programu" pozwalał domniemywać, że wokół jego zawartości trwa „burza mózgów". Że najtęższe umysły speców od mieszkalnictwa zostały włączone w szukanie skutecznych sposobów wychodzenia z mieszkaniowej nędzy bez mała 1,7 mln Polaków niemających samodzielnego lokalu mieszkalnego oraz 6,5 mln żyjących w substandardowych warunkach. Niestety, nic takiego nie miało miejsca. Ministerstwo Infrastruktury i inne urzędy pracujące nad „Programem" nie skorzystały z oferty współpracy wybitnych ekspertów, wskazanych przez Kongres Budownictwa, który skupia kilkadziesiąt instytucji i organizacji pozarządowych.

[http://www.administrator24.info/artykul/id1375,problemy-mieszkaniowe-jakie-perspektywy]

         Cytat ten ukazuje powagę i skalę problemu. Potrzebujących mieszkania i żyjących  w warunkach poniżej przyzwoitych standardów jest duża część  ludności naszego kraju. Cytat ten ukazuje coś jeszcze innego.

        Cała ta sytuacja przywodzi na myśl dawne polskie supliki błagalne, w których potrzebujący czegoś zwracali się do różnych możnych tego świata, aby  ci zechcieli coś zrobić, by ulżyć nadawcom suplik w ich niedoli. Polski rząd potraktował całe to kongresowe gremium jak trochę kłopotliwych suplikantów i dalej po swojemu  robi to, co robił.

         Nie znaczy to, że nic nie robi. Coś robi, ale mało efektywnie,  w sposób nie odpowiadający skali wyzwania. Ma się wrażenie, że „strona kongresowa” i strona rządowa żyją jakby w dwóch światach i co innego w nich widzą i o nich mówią, mimo że mówią w tym samym języku.  

          A może adresat supliki jest niezupełnie właściwym adresatem? Może te dwa światy koegzystują w różnych czasach?

          W artykule poruszam obydwa te zagadnienia choć w sposób chyba dość osobliwy, jakim jest pisanie o tym, czego nie ma i nie wiadomo, czy mogłoby być.

Część I

          W tej części staram się wydostać  z pułapek języka potocznego , w którym, gdy chodzi np. o budownictwo indywidualne,  „sposób budowania się” i „system budowania się” oznacza właściwie jedno i to samo. Takie  rozróżnienia mogą dla mniej pedantycznych Czytelników być trochę męczące, ale wystarczy choć pobieżnie się z nimi zapoznać. Okażą się one przydatne w dalszych rozważaniach.

         Kłopoty ze słowami

        Słowa przysparzają najróżniejszych kłopotów w codziennych rozmowach, a jeszcze więcej w dyskusjach publicznych. Chcąc choć trochę te kłopoty pomniejszyć wypada mi zająć się przynajmniej dwoma określeniami: budownictwo modułowe  oraz   budowanie się w systemie… . A to po to, by można było objaśnić określenie budowanie się w systemie awaryjnym oraz określenie system budownictwa awaryjnego.

O budownictwie modułowym

         Budownictwo modułowe – takim określeniem posługuję  się w poprzednim artykule postulując  nieistniejący jeszcze sposób budowania się. Czytelnik, jeśli w Google wystuka hasło „budownictwo modułowe” znajdzie wiele stron ofert najróżniejszych firm, które akurat polecają domki budowane sposobem  modułowym.

         O co tu może chodzić? Czy nie wyważam dawno otwartych drzwi? Niekoniecznie.

Nieporozumienie ma dwa ogólniejsze podłoża. Pierwsze, to nienadążanie języka potocznego za intensywnym rozwojem techniki. Lawinowo powstają nowe urządzenia, nowe produkty, technologie  za którymi nie nadąża powszechnie używane i zrozumiałe słownictwo.

        Drugie, to okoliczność, że do opisu każdej innowacji  posługiwać się można tylko słowami już znanymi, a te nieodparcie podsuwają utrwalone już skojarzenia.  Te  utrwalone skojarzenia zaś wcale nie muszą być jednakowe w odbiorze różnych kręgów społecznych. Wypada zatem jakoś wytłumaczyć się ze sposobu rozumienia różnych określeń.

        Sam termin „moduł” jest wieloznaczny. Inaczej rozumieli go niegdyś architekci, inaczej późniejsi matematycy, w swoim znaczeniu posługują się nim informatycy.

        Przeglądając w Internecie rozliczne oferty   firm polecających domy w „systemie modułowym” nietrudno zorientować się, że przez moduły rozumie się   części, składniki, fabrykaty czy  elementy budowlanych struktur, które składane są na placu budowy w określone projektem całościowe obiekty. W ten sposób na placu budowy niczego się praktycznie nie wytwarza, a po prosty składa się czy montuje.

Walory budownictwa modułowego

        Tak w skrócie można przedstawić budownictwo modułowe. Posiada ono szereg istotnych walorów, które firmy chętnie wypunktowują:

  • [Szybkość] Budynki mogą powstawać bardzo szybko; już w dwa tygodnie można postawić (czy raczej zmontować) domek jednorodzinny, jak chwali się jedna z firm; oferowane okresy budowy dwu czy czteromiesięczne nie są już rzadkością.
  • [Bezpieczeństwo] Ponieważ  poszczególne składniki wytwarzane są przez producenta „pod dachem”, więc łatwo o wnikliwą kontrolę jakości  poszczególnych modułów, co w połączeniu z przyzwoitą jakością ich składania pozwala na uzyskanie bezpieczeństwa budynku pod względem technicznym zgodnie z założonym  projektem.
  • [Koszty] Ponieważ poszczególne składniki mogą być produkowane niemal taśmowo, więc i  ich cena może być względnie niska.

          Przy takim określeniu budownictwa modułowego nietrudno jednak o pewne nieporozumienia, gdyż bardzo różnie mogą być rozumiane moduły jako części montowanych całości.  Modułami mogą być np. gotowe już ściany z otworami okiennymi i drzwiowymi, elementy szkieletu  konstrukcji nośnej, itd. Zrozumiałe jest wtedy określenie, że „dom dostarczany jest w paczkach”.

           Niektóre z firm mówią też o   „modułach przestrzennych wyposażonych we wszelkie niezbędne instalacje, ściany działowe, okna, drzwi, podłogi itp.”. Tutaj modułem może być niemal całe pomieszczenie mieszkalne jak kuchnia czy pokój. W innym przypadku przywoływane jest pojęcie kontenera i mówi się nawet o „budownictwie kontenerowym”, dogodnym w przypadku biurowców, szkół itd.

         Jak widać pojęcie budownictwa modułowego jest bardzo pojemne i  odnosić się może  nawet do  budownictwa w systemie „wielkiej płyty”.

         Czy w kontekście omawianej wyżej terminologii nie ma jakiegoś językowego nadużycia w zaliczeniu proponowanego w poprzednim artykule  sposobu budowania się etapami także do budownictwa  modułowego? Nie ma żadnego nadużycia. Wystarczy przypomnieć, że przez moduł rozumie się tu określone pomieszczenia mieszkalne. Jest więc dość bliskie  „budownictwu kontenerowemu”.  Jak w klasycznej definicji genus proximum  odnosi się więc do modułu rozumianego podobnie jak w wymienionych uprzednio przypadkach.

         A co proponowany sposób budowania  odróżnia od innych, na czym polega jego differentia specifica? Tu dochodzimy do sedna sprawy.  W odróżnieniu od dotychczasowych sposobów rozumienia budownictwa modułowego, w których moduły są wytwarzane gdzieś na zewnątrz (w „fabrykach domów” – jak w przypadku  „wielkiej płyty”  czy w zakładach określonych producentów), tutaj moduły – będące odpowiednikami kontenerów -  powstają na placu budowy, ale w różnym czasie; z tym zastrzeżeniem, że już pierwszy moduł ma walor komplementarnego pod względem użytkowności mieszkania. Dobudowanie drugiego modułu po prostu powiększa mieszkanie i to powiększone mieszkanie jest po prostu większym, znowu w pełni użytkowym mieszkaniem. Na drugim module wcale nie musi się rozbudowa domu i tym samym mieszkania kończyć.

         Okoliczność, że pierwszy moduł, podobnie jak i następne, powstaje na placu budowy, a nie gdzieś u zewnętrznego producenta łączy ten sposób  budowania się z bardzo tradycyjnym budowaniem się  sposobem  gospodarczym. 

         Jak więc można byłoby nieco precyzyjniej  nazwać proponowany system indywidualnego budownictwa mieszkaniowego?  Można by go nazwać „systemem modułowym  budownictwa mieszkaniowego sposobem gospodarczym”.

        Takie określenie u jego odbiorców trochę lepiej zorientowanych w sprawach budownictwa  może niemal natychmiast wywoływać  podejrzenie o brak dostatecznych kwalifikacji umysłowych nadawcy,  by w tych  sprawach  zabierać publicznie głos. Jest to określenie jakby wewnętrznie sprzeczne, niezgodne z dotychczasowymi sposobami myślenia. To trochę tak, jakby mówić o odrzutowym śmigłowcu. Dopóki ktoś takiego śmigłowca nie skonstruuje albo przynajmniej nie przedstawi jego racjonalnej koncepcji, będzie on bytem cokolwiek kabaretowym.

        Daje tu o sobie znać wspomniana bariera językowa utrudniająca mówienie o tym, czego nie widać, co trudno pokazać palcem. Diabeł zaś, jak zwykle, ukryty jest w rozmaitych szczegółach.

Czy proponowany sposób budowania się posiada walory powszechnie rozumianego budownictwa modułowego? Nie tylko takie walory posiada, ale może  je znacznie przewyższać.

        Warto  powrócić do tych, które zostały już wypunktowane.

  • Szybkość. Budowa domku-modułu o powierzchni użytkowej 25-30 m2 z całą pewnością może trwać krócej, niż domu o powierzchni użytkowej  90 m2 czy 150 m2. Nie ma żadnego powodu by uważać, że okna,  drzwi lub inne składniki   muszą być  prefabrykowane na placu budowy. W grę zaś wchodzi kilkakrotnie mniej materiałów czy składników, które trzeba w mieszkalny domeczek włożyć, więc i czas jego powstawania można znacznie zredukować.
  • Bezpieczeństwo.

              Bezpieczeństwo pod względem technicznym.

Niewielka skala budowlanego przedsięwzięcia, osobiste zaangażowanie budującego się może sprzyjać temu, by osiągnięte zostały wszelkie parametry  techniczne określające wymogi wytrzymałości, termiki, zdrowotności, ekologii,itp.

              !!!  Bezpieczeństwo pod względem ekonomicznym!

To jest istotna nowość!  Każda firma oferuje produkt, możliwie najbardziej dla potencjalnego  klienta atrakcyjny, ale musi mieć gwarancje, że zarobi. Te gwarancje zabezpiecza sobie w akcie sprzedaży, niezależnie od tego czy sprzedaje za gotówkę, czy na  kredyt. Czy w przypadku sprzedaży na kredyt  udzieli jakiejkolwiek gwarancji na to, że klient będzie miał stale możliwość spłaty? Dla nabywcy kredyt jest jakby cyrografem, który wiązać

              go będzie z firmą przez długie lata. Nawet,  gdy firma może przestanie istnieć, to

              zobowiązania kredytowe przejdą w inne ręce.

              Nawet gdyby i postulowany domeczek wymagał kredytu, to radykalnie skraca się  okres jego

              spłacania.

  • Koszty

W tradycyjnie rozumianym budownictwie modułowym poszczególne moduły mogą być wytwarzane seryjnie, więc i ich koszty mogą być względnie niskie. Czy w przypadku, gdy moduł w postaci domeczku  jest wytwarzany jednostkowo  sposobem  gospodarczym  koszt jego wytworzenia  będzie proporcjonalnie  do wielkości niższy od parokrotnie większych domków oferowanych przez rynek? Koszty mogą być nawet nieproporcjonalnie niższe.

Wypada wziąć pod uwagę, że producent nawet jeśli domki wytwarza seryjnie, to też musi je wytwarzać z określonych materiałów, które musi albo sam wytworzyć, albo pozyskać od innego producenta.  Gdzie zaś jest powiedziane, że te przetwarzane przez producenta domów materiały muszą być tańsze od materiałów dostępnych na lokalnym rynku budującemu się?Istnieją zaś bardzo wartościowe materiały, które mogą być lokalnie wytwarzane, nawet na jednostkowy użytek i po bardzo niskich kosztach.

        Kwestia kosztów wypłynie jeszcze przy omawianiu pojęcia systemu budowania się.

O systemie budowania się

       Użyte już zostało określenie sposobu budowania się. Nie będzie ono bliżej objaśniane, ale na użytek niniejszych rozważań potrzebne jest przyjrzenie się sformułowaniu systemu budowania się.

       Pojęcie systemu jest jeszcze bardziej wieloznaczne niż pojęcie modułu, więc nawet  nie próbuję  sygnalizować różnych sposobów jego rozumienia, a po prostu zaproponuję, jak można rozumieć określenie „systemu budowania się”. „Buduj się w systemie …. (tu jakaś nazwa lub symbole)” – tak sformułowaną ofertę można często spotkać choćby w Internecie.

       Budynek mieszkaniowy powstaje – jak to zostało na wstępie zasygnalizowane -  nie tylko w przestrzeni fizycznej rozumianej jako fragment krajobrazu wiejskiego czy miejskiego, ale także w przestrzeni społecznej urządzonej z określonym ładem, którego kreatorem i stróżem jest państwo.

        Do tej przestrzeni społecznej odnosi się pojęcie budowania się w określonym systemie. Co składa się na taki system? Dogodnie jest to rozważyć na konkretnym przykładzie.

Budowanie się w systemie firmy X

       Co jest niezbędne, aby jakiś nowy domek pojawił się w krajobrazie jako dzieło wybudowane  w określonym systemie, jaki proponują różne firmy?  Różnie na takie pytanie można odpowiedzieć.       Poniżej wskazuję na kilka warunków niezbędnych, które potraktowane są jako swoiste składniki wspomnianej rzeczywistości społecznej. Ich wskazanie nie jest  wystarczające dla pełnego opisu procesu mającego miejsce w realnej rzeczywistości, ale wystarczające na potrzeby niniejszego artykułu. Ich wyróżnienie może być dla Czytelnika trochę zaskakujące, jakby niewspółmierne pod różnymi względami,  ale wypada je jakoś zidentyfikować, by wiadomo było, czego się dalej trzymać.

        Po pierwsze, aby wspomniany domek powstał,  potrzebny jest jego projekt. Budowanie domu jest działalnością celową, a projekt domu można uważać za wizualizację końcowego efektu różnych celowych, ale  cząstkowych czynności. Projekt przydaje praktyczny sens tym różnym cząstkowym czynnościom.

         Dziś nie wystarczy, że jest on w czyjejś głowie, musi on być jakoś uwidoczniony  w określonym dokumencie, który zwykle ma postać szkiców na papierze z odpowiednimi opisami.  Projekt domu jest także określonym komunikatem społecznym. Komunikatem dla wykonawcy, dla chcącego się budować i wreszcie komunikatem dla państwa, dla jego różnych organów czy służb.

       Warto zauważyć, że projekt domku wprowadza go w  przestrzeń społeczną zanim zaistnieje on jako obiekt fizyczny.

       Kto płaci za jego profesjonalne wykonanie? Nabywca domu, chociaż w przypadku, gdy firma wykonuje kilkaset takich samych domów rocznie, to nabywca płaci bardzo niewielką część kosztów jego wykonania. Jeśli jednak chce mieć dom unikalny, nietypowy, musi ponieść całość kosztów jego sporządzenia.

       Profesjonalny projekt domu – znowu zauważmy przy okazji -  nie może być dowolnym obrazem wizji projektanta. Musi uwzględniać  rozmaite kryteria, by jego realizacja odpowiadała różnym normom bezpieczeństwa (w tym normy ujmowane przez określone przepisy prawne), projekt uwzględniać musi  istniejące możliwości technologiczne, potrzeby i upodobania  potencjalnych nabywców  oraz  ich możliwości finansowe.

        Po drugie, musi też istnieć firma, jako wykonawca produktu zgodnego z projektem oraz  jako oferent, który za swój produkt oczkuje stosownego wynagrodzenia.  Nie byłoby firmy X, to nie byłoby budowania się w systemie firmy X – jest to chyba zrozumiałe.

        Firma X jest pewnym bytem społecznym, choć ontologicznie bardzo różnym od projektu jako określonego komunikatu społecznego.

         Po trzecie, musi istnieć  kawałek wolnego gruntu, czyli drobny fragmencik terytorium danego państwa, na którym domek można postawić. A w normalnie funkcjonującym państwie  postawić można nie wszędzie.

        Wprawdzie „kawałek gruntu” jest przedmiotem fizycznym, ale chodzi tu o „wolny kawałek”,  a to już jest kwestią regulacji społecznych.

        Po czwarte, musi też istnieć nabywca oferty a więc potrzebujący własnego domu,   posiadający uprawnienia do sygnalizowanego „kawałka gruntu” czyli dysponującego działką budowlaną oraz dysponujący określonymi funduszami  na kupno domu, a przynajmniej posiadający tzw. zdolność kredytową.

      Po piąte, musi też istnieć sprawne państwo zabezpieczające interesy zarówno firmy jak i nabywcy, a z tego tytułu nakładającego na obydwie strony rozliczne warunki. Państwo jest jednym z najważniejszych regulatorów przestrzeni społecznej i mówienie o budownictwie z pominięciem państwa, to jakby mówienie o żegludze z pominięciem problemu dostępu do wody.

      Państwo jest czymś daleko poważniejszym niż tylko rozjemcą między budującym się a firmą. Jest ono także czynnikiem nadającym danej osobie status obywatelski, co obejmuje także akceptację jego prawa do budowania się,  a firmie status legalnego oferenta. Są to kwestie niezwykle złożone, a tutaj ledwie sygnalizowane.

      Tych pięć warunków to w niniejszym artykule tyle, co pięć składników systemu budowania się. Dzięki osobowym składnikom tego systemu nowy dom może pojawić się w rzeczywistości fizycznej i społecznej.

       Jeśli ktoś chce się budować, to musi „wejść w system” czyli samemu stać się jednym z jego składników. Aby określony budynek mieszkalny mógł się bezkolizyjnie pojawić w przestrzeni społecznej powinien on  być zaakceptowany przez budującego się, przez państwo oraz przez wykonawcę, czyli - w tym wypadku - przez firmę X.

       Czy bez istnienia jakiejś firmy X nie można się wybudować? Tak wcale być nie musi i nie jest.

Wymienienie powyższych warunków może wydawać się  zabiegiem dość banalnym, ale jest to potrzebne  dla uniknięcia rozmaitych nieporozumień  oraz pewnego uporządkowania rozważań.  Dzięki  temu zabiegowi  bardzo prosty jest opis budowania się w systemie gospodarczym.

Indywidualne budowanie się w systemie gospodarczym

        Aby powstał nowy dom mieszkalny w takim systemie, niezbędne są warunki podobne jak w przypadku budowania się w systemie określonej firmy poza jednym: istnienia zewnętrznej względem budującego się  firmy-oferenta.  W tym systemie budujący się sam dla siebie jest firmą.

         W zależności od posiadanych kwalifikacji i umiejętności, sił  oraz możliwości czasowych osobiście wykonuje  te prace i czynności, które w poprzednim wypadku wykonywała firma. Firma za swą pracę domaga się rekompensaty  od nabywcy za poniesione koszty. A w tych kosztach, wprawdzie cząstkowo,  wliczone są np. koszty utrzymania administracji firmy, koszty magazynowania określonych półproduktów i gotowych produktów,  koszty utrzymywania firmy ochroniarskiej, koszty utrzymywania  hal produkcyjnych, koszty reklamy czy marketingu,  itd. 

         Budowanie się w systemie gospodarczym pozwala budującemu się na uniknięcie kosztów powstałych wewnątrz określonej firmy i przez to obniżenie finansowych kosztów budowy. Obniżenie, ale nie redukcję do zera. Prace nie wymagające specjalistycznych kwalifikacji może wykonać osobiście i za to płacić sobie nie musi. Nie może jednak uniknąć kosztów zakupu niezbędnych materiałów, podobnie jak musi  zapłacić za prace specjalistyczne, wymagające nie tylko określonych kwalifikacji, ale także określonych uprawnień.

          Do takich specjalistycznych prac należy wykonanie projektu.  Jego wykonanie czy nabycie w przypadku projektu standardowego i typowych warunków gruntowych nie musi być nader kosztowne, ale musi być zgodne z przepisami prawa budowlanego, którego strażnikiem jest państwo.

        Pojęcie systemu budowania się jest pojęciem intuicyjnie zrozumiałym. Komuś, kto buduje się w systemie gospodarczym nie jest niezbędna jego klarowna świadomość.  Może się sprawnie wybudować bez jakiegoś jakiejś głębszej refleksji nad tym, że przecież państwo jest niezmiernie ważnym i aktywnym składnikiem tego systemu. Aktywność państwo dla danego obywatela przejawia się poprzez rozmaite – mówiąc popularnie -  „kwity”, jakie musi sobie załatwić.   Poprzez te  „kwity”  przejawia się  polityka mieszkaniowa państwa.

Część II

          Jak zainteresować nie tylko władze państwowe dodatkowym sposobem budowania się, ale także tych, którzy mieszkania już mają? Tu nie wystarczą racje odwołujące się do  współczucia. W polityce takie argumenty łatwo zbywa się zarzutami populizmu. Co innego, gdy w grę wchodzą racje związane z bezpieczeństwem narodowym.

          Koncepcja budownictwa awaryjnego odwołuje się do tych racji i to poprzez odwołanie się także do indywidualnego bezpieczeństwa każdego z obywateli.

Budownictwo awaryjne

           Sądzę, że Czytelnikowi nie potrzeba już więcej objaśniać idei indywidualnego budowania się etapami. Jeśli jednak coś jest nawet zrozumiałe, to jeszcze nie znaczy, że łatwe w realizacji.

Jeśli ktoś jest mało zamożny, to nie stać go będzie na zlecenie komuś odpowiedniego projektu. Projekt musiałby być na swój sposób prototypowy,  a wiadomo, że takie prototypowe projekty są daleko kosztowniejsze niż późniejsze ich adaptacje czy modyfikacje.

           Nadto, aktywnym partnerem dla chcącego się wybudować jest państwo, niezależnie od tego czy obywatel sobie tego życzy czy nie, a nawet czy jest tego świadomy czy nie.

          Państwo jest tworem niezwykle enigmatycznym. Obejmuje rozmaitymi  mackami swych obywateli nie zawsze przyjaźnie. (Zarówno rządzonych jak i rządzących!) Czy w ogóle zechciałoby zaakceptować projekt domku budowanego etapami nawet wtedy, gdyby jakimś cudem taki projekt, czy projekty, bo nie chodzi tu o jednego obywatela,  powstał? To wcale nie jest oczywiste.

          A przecież państwo jest dla obywateli. Co zrobić, aby nie tylko raczyło zaakceptować  taki sposób budowania się, ale wręcz stało się pomocnym partnerem w systemie takiego budowania się.

Najlepiej pokazać, że tak się państwu opłaca.

          To znowu nie jest proste. Stąd pomysł, by pokazywać zalety takiej roli niejako etapami i stąd koncepcja systemu awaryjnego budowania się.

Budowanie się w systemie awaryjnym

          Czym budowanie się w tym systemie różni się od budowania się w systemie gospodarczym?

Z punktu widzenia budującego się, najbardziej wyraziście różni się sytuacją czy okolicznościami  podejmowania decyzji o budowaniu się oraz projektem budowanego domu.

Najpierw o okolicznościach

       Sytuacja, gdy ktoś z bardzo różnych powodów pozbawiony zostaje dotychczasowego mieszkania, jest dla niego sytuacją dramatyczną. Czymś, co rujnuje jego dotychczasowe życie i życie całej rodziny. Jak takiej sytuacji sprostać? Choć z punktu widzenia poszkodowanej osoby taka sytuacje jest czymś zupełnie wyjątkowym, to z punktu widzenia państwa i władz nim zarządzających jest właściwie czymś normalnym, podobnie jak wypadki na drogach. Powodzie, huragany, pożary czy inne wydarzenia skutkujące pozbawieniem kogoś mieszkania, to  jakby mniejsza czy większa awaria, z którą państwo, a nie tylko obywatel,  jakoś musi się uporać.

         Takich awarii w skali całego kraju zdarza się sporo, a państwo niezbyt udatnie sobie z nimi radzi. Stąd zasadność pomysłu systemu awaryjnego budowania się.

O mieszkaniowym obowiązku państwa

       Jeśli ktoś stracił swoje mieszkanie w jakiś losowych okolicznościach, to w sposób naturalny będzie chciał gdzieś zamieszkać.

        Nie może pójść  do lasu i tam ściąć kilka drzew, by wybudować sobie chatkę. Państwo mu na to nie pozwoli. Powinno więc  poszkodowanej rodzinie jakoś pomóc i stąd zasadne jest, by wzięło na siebie obowiązek utworzenia wspomnianego awaryjnego systemu budownictwa mieszkaniowego.

 O projekcie

         System budownictwa awaryjnego jest trochę podobny do budowania się w systemie gospodarczym. W odniesieniu do projektu istotne  są jednak dwie zasadnicze różnice.

         Pierwsza dotyczy tego, co już zostało omówione. Jest to projekt budowania się etapami, gdzie efektem  pierwszego etapu jest mały, ale w pełni komplementarny czy funkcjonalny  pod względem mieszkaniowym domeczek.

          Druga różnica dotyczy sposobu uzyskania projektu. Budujący się uzyskuje go od państwa bezpłatnie i bezwarunkowo. Co jeszcze ważne. Projekt spełnia stosowne wymogi techniczne i nie musi już być pod tym względem  zatwierdzany przez  służby budowlane na lokalnym czy regionalnym szczeblu.

          Jak to wygląda z punktu widzenia państwa? Pełni wszystkie funkcje podobnie jak w przypadku poprzednich systemów budowania się, poza jednym dodatkiem: państwo jest dostarczycielem projektu budującemu się. W jaki sposób?

        Tu dochodzimy do  istotnego elementu omawianego systemu. Tym elementem jest Centralna Biblioteka Awaryjnego Systemu Budownictwa Mieszkaniowego.

O Bibliotece

       Bibliotece? Raczej o biblioteczce, bo ile projektów byłoby potrzeba? 5? 10? 20? Na całą Polskę? Na całą Polskę!  To dlaczego nie jeden tylko? To proste.

       Po pierwsze, budujący się mogą mieć różne preferencje, zależeć one mogą np. od wieku dzieci czy oceny szans na rychłe dobudowanie następnego modułu. Wyjściowy moduł może mieć różne kształty, różne rozplanowanie wewnętrznych pomieszczeń, przewidywać różne rozwiązania rozbudowy o dalsze moduły.

      Po drugie, domek powinien być solidny i bezpieczny, a takie walory uzyskać można dzięki różnym materiałom. Jakie dla poszkodowanego będą najtańsze? To może zleżeć od bardzo różnych czynników, nie tylko od cen rynkowych, ale także od bardzo konkretnych okoliczności, a przecież chodzi tu o względnie niewielką ilość budulca.

       Każde przyzwoite państwo, zauważmy na marginesie, posiada np. centralną bibliotekę. Dlaczego polskie państwo nie miałoby dopracować się niewielkiej biblioteczki z projektami budowania się w systemie awaryjnym?

      Gdzie instytucjonalnie mogłaby być ona zlokalizowana? Tam, gdzie myślenie o sprawach bezpieczeństwa narodowego jest zawodową powinnością a taka powinność  spoczywa a Radzie Bezpieczeństwa Narodowego. O tym będzie jeszcze mowa, gdyż uzasadnienia są dość wielorakie.

                                                                                O potrzebie

      Czy postulowany tu awaryjny system budowania się jest w ogóle potrzebny? Odpowiedź podsuwa samo życie. W poprzednim artykule w uzasadnieniu odwoływałem się do dramatu mieszkańców Bytomia. Warto jeszcze raz o uzasadnienie na zupełnie innym i niejako „gorącym” przykładzie, który dostarczyła kilkunastominutowa wichura, jaka dotknęła mieszkańców wielu  gmin w południowej Wielkopolsce jednej wrześniowej soboty podwieczorną porą.

        Projekt systemu, podobnie jak projekt domku, powinien uwzględniać zarówno potrzeby państwa i obywateli  jak i najróżniejsze uwarunkowania. Wspomniane wydarzenie dostarczyło tu kilku pożytecznych obserwacji.  

Budowlany krajobraz po żywiole

        Trąba powietrzna? Huragan? Nawałnica? Wichura? – mniejsza o nazwę, każda z nich została użyta w opisach wydarzenia z bliskiej mi okolicy. Grad wielkości kurzych jaj, ulewa, zaciemnienie – wszystko trwało kilkanaście minut. Dla mieszkańców wielu gmin w południowej Wielkopolsce  5 września po godz. 19 świat dosłownie zawirował.

         Lokalna prasa na  miarę swoich możliwości starała się konstruktywnie włączyć w akcję pomocową poszkodowanym mieszkańcom. Jeśli powołuję się na określone fakty, to powołuję się na ich prasowy obraz, a nie na jakieś osobiste oglądy czy bardziej skrupulatne dochodzenia.

      „Wiatr spustoszył pól gminy”, „137 uszkodzonych domów mieszkalnych , 390 zniszczonych obiektów gospodarskich i stodół” – wybija na pierwszej stronie Życie Pleszewa [16 września 2011, nr wyd. 37 (732)]. Z reportażu Przemysława Góralczyka w tym numerze dowiedzieć się można za relacją Tomasza Wojtali – rzecznika prasowego pleszewskiego starostwa,  że jeśli chodzi o leżącą w pleszewskim powiecie gminę Gołuchów to:

Z raportu Komendy Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Pleszewie wynika, że poważnie uszkodzonych – zerwane dachy i naruszone konstrukcje – jest 17 domów mieszkalnych oraz 12 obiektów gospodarskich i stodół.

         Z reportażu w Ziemi Kaliskiej pióra Andrzeja Kurzyńskiego „Poszkodowani: potrzebujemy pomocy, żeby się podnieść” [16 września 2011, nr. wyd. 37(216)], wynika że w całej Wielkopolsce straty ponieśli mieszkańcy aż 24 gmin. Największe były udziałem mieszkańców gminy Blizanów, gdzie uszkodzonych zostało kilkaset domów, z których kilka nie nadaje się w ogóle do zamieszkania oraz ponad tysiąc budynków gospodarczych.

        Wichura spowodowała olbrzymie straty w wielu gospodarstwach, a w sposób wyjątkowy dotknęła  swą niszczycielską ręką niektóre z nich:

W podobnej sytuacji w całym regionie znalazły się setki rodzin. Niektórzy, tak jak pani Zofia Woźniak z Jastrzębnik, musieli nawet opuścić swój dom, bo teraz nadaje się jedynie do rozbiórki. Zabezpieczenie go foliami i podparcie stropów deskami niewiele pomogło.

       W innym miejscu autor reportażu przywołuje wypowiedź mieszkanki Blizanowa:

Nie wiem w ogóle od czego zacząć porządkować –mówi nam mieszkanka Blizanowa. – Po prostu jak na to wszystko patrzę, to tylko chce mi się płakać. Mój Boże! Na wszystko pracowaliśmy całe życie. A tutaj wystarczyła dosłownie chwila i zamiast domu mamy teraz wielkie gruzowisko.

       Właśnie, od czego zacząć w takiej sytuacji!? Odnotujmy to pytanie.

       W czym mogą pomóc lokalne władze. A czy w ogóle chcą pomóc? Z chęciami nie ma problemu. Robią, co mogą,  jak wynika choćby  z opisu  ich poczynań w reportażu Jacka Tomczaka z Gazety Pleszewskiej [13 września 2011, nr wyd.  37(213)] „Gmina Gołuchów walczy ze skutkami żywiołu. Pomóżmy!”:

           W piątek pomoc dla ofiar nawałnicy zadeklarowali również samorządowcy. Burmistrz Pleszewa Marian Adamek zainspirował wójtów Chocza, Czermina, Dobrzycy, Gizałek do solidarności z Gołuchowem. Obiecali po 5000 zł darowizny. Pleszew przekaże 20 000 zł. Starosta pleszewski Michał Karalus przekaże z powiatu 30 000 zł. Pieniądze zostaną przekazane na konto Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Gołuchowie. – Chcemy te środki przeznaczyć na pomoc dla rodzin najbardziej poszkodowanych, najbiedniejszych i tych, które nie ubezpieczyły swojego majątku – podkreśla Karalus. Adamek przypomina, że kiedy Pleszew miał skażoną wodę, Gołuchów dał swoją.

Same chęci nie wystarczą

        Jeśli chce się pomóc, to jeszcze trzeba mieć środki żeby pomóc. Z tym już gorzej. Gorzej tym bardziej, że nie wiadomo, czy wolno pomóc. Nie jest to problem wydumany. Zasygnalizowany został w cytowanym  już reportażu  Andrzeja Kurzyńskiego. Warto ten problem wyeksponować:

       Po przejściu nawałnicy samorządowcy natychmiast decydowali o zakupie i wydawaniu mieszkańcom plandek, by mogli zabezpieczyć swoje domy pozbawione dachów. Teraz obawiają się, że mogli sobie narobić kłopotów. Nie wiadomo bowiem, czy  tego rodzaju wsparcie nie zostanie zakwestionowane przez Regionalną izbę Obrachunkową i uznane za przekroczenie uprawnień w dysponowaniu publicznymi pieniędzmi.

      - To nie jest rzecz, nad którą należało się wówczas zastanawiać. Ale pojawiają się teraz wątpliwości, czy my w ogóle mogliśmy w ten sposób postąpić – mówi Lech Janicki, starosta ostrzeszowski. Wtóruje mu Michał Karalus, starosta powiatu pleszewskiego, który zadecydował o przekazaniu gminie Gołuchów 30 tysięcy złotych.

     -  To byłoby nierozsądne, abym musiał  tłumaczyć się z  odruchów serca – twierdzi Karalus.

       Jak z punktu widzenia obywatela może wyglądać państwo, gdy w tak ewidentnej sytuacji lokalne władze nie mają pewności, czy wolno im udzielić „pierwszej pomocy” poszkodowanym?

Poszkodowany obywatel a centrum władzy państwowej

       Czy państwo potrafiło ostrzec poszkodowane gminy informacją o dokładnej lokalizacji żywiołu oraz jego intensywności? Nie potrafiło, i można to zrozumieć; żywioły są mało przewidywalne.

        A czy  udzieliło gwarancji zaszokowanym utratą dachu nad głową poszkodowanym, że za kilkanaście godzin, czy kilka dni nie spadnie ulewa, by przyroda mogła dopełnić ludzkiej tragedii? Żadnej takiej gwarancji nie udzieliło. I to też można zrozumieć.

        A co centralne władze państwowe  zrobiły, jakie środki pomocowe przygotowały władzom lokalnym, by obywatele mogli czuć się bezpiecznie w mieszkaniu na  terytorium swego państwa w sytuacji porażenia przez  nieprzewidywalne żywioły? W odbiorze społecznym nie przygotowało wystarczająco lokalnych władz nawet do udzielenia pierwszej pomocy. Jeśli te chcą pomagać, to muszą to robić na własne ryzyko zarzutów o działalność niezgodną z odpowiednimi uregulowaniami.

        A jaką pomoc oferuje później?

        Lokalne władze wystąpiły do władz wojewódzkich o pomoc finansową.  Nawet, jeśli ona będzie, to kiedy i na co wystarczy?

        Warto tu przytoczyć jeszcze inną wypowiedź poszkodowanej  osoby z  reportażu  cytowanego już Andrzeja Kurzyńskiego:

Najtrudniej jest pozbierać się psychicznie.[…]Czy będzie jakaś pomoc finansowa, na razie nic nie wiemy, chociaż w obliczu całego tego nieszczęścia , na pewno by się przydała. Najbardziej potrzebna byłaby pomoc finansowa. Brać kolejne kredyty, to nie jest wyjście.

       W tym przypadku chodzi głównie o kompletnie zniszczoną stodołę. Jak zaś mogą się czuć ci, którzy nie mają gdzie mieszkać? Jakim wyjściem jest dla nich kredyt, skoro zniszczone zostały także plony i zabudowania gospodarcze? Jak można myśleć o kredytach, gdy nie wiadomo, czy uda się wydźwignąć z gospodarczej ruiny?

         Wróćmy na moment do Bytomia. Co udało się zrobić od czasu tąpnięcia z przymusowo ewakuowanymi mieszkańcami  do dzisiaj? Pierwsze ewakuacje miały miejsce na początku sierpnia. Jest połowa września i co pisze Piotr A. Jeleń   w swej relacji pod jakże wymownym tytułem: Bytom. Mieszkańcy Karbia śpią w hotelach, a lokali zastępczych brak

[http://www.wiadomosci24.pl/artykul/bytom_mieszkancy_karbia_spia_w_hotelach_a_lokali_211229.html ]

W wyniku szkód górniczych mieszkańcy bytomskiej dzielnicy Karb muszą opuszczać swoje mieszkania. Potrzeba więc lokali zastępczych i funduszy na odszkodowania, a z tym, jak zwykle, są problemy. Sytuacji patowej mieszkańców osiedla w bytomskiej dzielnicy Karb ciąg dalszy.

Do 13 września z zagrożonego osiedla dzielnicy Karb ewakuowano już 310 osób. Z tej liczby 116 przebywa w hotelach, zaś 194 osoby przebywają u rodzin bądź wynajmują mieszkania na wolnym rynku. Jednakże sytuacja w Karbiu zmienia się jak w kalejdoskopie. 14 września ewakuowano z ul. Technicznej 19 - 31 osób, a kolejne ewakuacje budynków są na razie planowane na początek października.

           Można powiedzieć, że państwu poprzez lokalne władze udaje się klajstrować problem. Ale jakim to jest rozwiązaniem dla poszkodowanych? Jak długo podnosić się będą z materialnej ruiny poszkodowani w Bytomiu oraz poszkodowani  przez wichurę w Wielkopolsce?

           Na początku czerwca  miała również miejsce gwałtowna wichura na południowym Mazowszu. Z dostępnych w Internecie materiałów można się zorientować, że władze lokalne  na szczeblu gminy czy powiatu, podobnie jak w Wielkopolsce, reagują najszybciej i najsprawniej. Niewiele jednak mogą, by zniszczonym  gospodarstwom domowym przywrócić utraconą kondycję.

          Czy w południowej Wielkopolsce huragan gruntownie zniszczył jeden czy kilka budynków mieszkalnych, nie jest tu istotne. Nie wiem nawet, czy faktycznie jakiś jeden budynek mieszkalny został zniszczony doszczętnie.  Ważny jest przykład sytuacji, która  wszędzie może się zdarzyć.        Wypada też podkreślić, że interesują mnie tylko sytuacje rodzin nagle pozbawionych mieszkania, a nie sprawy rozległych zniszczeń gospodarczych wyrządzanych przez żywioły.

Co oznacza  pomoc poszkodowanym?

           Z punktu widzenia poszkodowanych, skuteczna pomoc, to szybka pomoc i na miarę potrzeb.

 Doraźnej pomocy w postaci zastępczego lokum, wystarczającym do przeżycia kilku dni, tygodni, czy nawet miesięcy  zwykle udaje się udzielić, ale czy jest to pomoc „na miarę potrzeb” i co właściwie miałoby to oznaczać? Nowe mieszkanie, które lokalny samorząd zaoferuje poszkodowanym przez los? Którą lokalną społeczność stać na taki gest?

         Bywa – to na podstawie medialnych doniesień - że mieszkańcy Karbia w Bytomiu ewakuowani są z dnia na dzień niemal bez  uprzedzenia, przewożeni są do hotelu, nie mają możliwości zabezpieczenia swojego mieszkaniowego dorobku, psy muszą oddawać do schroniska, w mieście pojawiły się już grupy szabrowników żerujących na cudzym nieszczęściu.

        Dla wielu rodzin nie tylko mało zamożnych, ale nawet średnio zamożnych, utrata dotychczasowego mieszkania oznaczać może nie tylko czasową degradację ich statusu materialnego, ale także degradację trwałą, obniżenie standardu bytowania do poziomu, z którego  nie będą w stanie się wydobyć  już do końca życia.

         Co więc może oznaczać „pomoc na miarę potrzeb”? Można chyba powiedzieć,  że pomoc na miarę potrzeb to taka, która pozwoli poszkodowanym możliwie szybko odzyskać i uruchomić własne siły pozwalające wydobyć  się  możliwie  szybko  ze stanu   degradacji materialnej i społecznej spowodowanej losową utratą mieszkania.

        Obecnie pomoc, której władze  gminy czy miasta może  udzielić poszkodowanym, sprowadza się do „pomocy kropelkowej”: niewielkie  zapomogi na bieżące potrzeby, jakieś doraźne  lokum gdzieś w hotelu, w świetlicy czy w innym komunalnym budynku,  później coś zastępczego (nawet w sprowadzonym skądś przenośnym baraczku),.  Nie wiadomo na jak długo i raczej w mało wygórowanym standardzie.

         Wójt gminy czy prezydent miasta może więc właściwie tylko tyle, ile wystarcza na „pomoc kropelkową” poszkodowanym, pozwalającą im przeżyć, ale nie zachęcającą do tego, by wydobyć się z materialnej ruiny.

O niektórych liczbach

        W Polsce mamy 2497 gmin wiejskich, miejsko-wiejskich i miejskich. Jedne są bogate, co wyraża się tym, że przeciętny obywatel płaci  rocznie 33, 5 tyś (gmina Kleszczów) czy 19 tyś zł. (Nowe Warpno)  obowiązkowych podatków, w innych najbiedniejszych ta kwota wynosi 258 zł (Łukowica) czy 269 zł (Radgoszcz). Średnio gminy w Polsce – te dane opublikowane zostały prze redakcję Forsal w   2010 roku- uzyskują z podatków 1180 zł na każdego mieszkańca. A to oznacza, że w ponad 1800 gminach podatnicy płacą mniej. Czy dzisiaj te dane są nieco wyższe czy niższe, nie ma tu większego znaczenia.

        Co łączy te wszystkie gminy? W każdej z nich ich wójtowie czy prezydenci miast zobligowani są do myślenia nad udzielaniem  pomocy lokalowej mieszkańcom przynajmniej w sytuacjach awaryjnych. Jedne gminy narażone są na dość regularne powodzie, czy huraganowe wiatry, inne są jakby bezpieczniejsze pod tym względem, ale  już pożary zdarzają się wszędzie, a przypadki gdy tir lub samolot kompletnie niszczą czyjś mieszkalny dom wcale nie są wytworem fantazji.

 O pomocy w takich przypadkach wójtowie i prezydenci myśleć muszą niezależnie od tego, czy nieszczęśliwe zdarzenia  dotknąć mogą najuboższych, czy  mało lub średnio zamożnych, czy są oni ubezpieczeni, czy nie.

        Ile jest w Polsce gmin, w których przynajmniej raz w roku jakaś rodzina nie znajdzie się w sytuacji nagłej utraty mieszkania? Chyba niewiele. A w ciągu dwóch lat? Pewnie żadnej – taki jest mój domysł, gdyż do żadnych statystyk nie dotarłem.

        Gmin jest dwa i pół tysiąca. Czy dla takiej liczby państwu nie opłaca się zorganizować biblioteki projektów  domów mieszkalnych rozwijalnych etapami? Te projekty powinny na potencjalnie poszkodowanych czekać i być udostępniane darmowo.   Ani wójt czy prezydent miasta, ani poszkodowani nie powinni marnować czasu i pieniędzy na wykonanie podstawowego kroku w kierunku wyjścia z dramatycznej sytuacji.

Czas obywatelski  i czas  państwowy

          Jak wygląda problem czasu po katastrofie budowlanej? Jak on jest odczuwany przez  poszkodowanych obywateli a jak przez administrację państwową? Dal obywateli i dla państwowej administracji czas biegnie jakby różnymi rytmami.

          Wyróżnić tu jednak można  dwie fazy. Faza pierwsza, to czas akcji ratunkowej.  W taj fazie czas jest niejako jednakowo odczuwany przez dotkniętych nieszczęściem oraz przez  służby państwowe zobligowane do udzielania ratunku. Pali się dom, wichura zniszczyła budynek mieszkalny czy tąpnięcie zarysowało szczeliny w murach itp. są sygnałem do ratowania się obywateli i sygnałem o konieczności udzielenia pomocy przez najbliższe im władze państwowe czyli władze lokalne. I obywatele i lokalne władze działają w nadzwyczajnym trybie, niezależnie od tego,  czy to sobota czy niedziela. Najważniejsze jest ratowanie ludzkiego życia i zdrowia i to jest dla wszystkich zrozumiałe. Poszkodowanych gdzieś trzeba doraźnie ulokować i z tym raczej nie ma problemu: jakaś lokalna świetlica, hotel czy nawet kąt u mieszkającej w pobliżu rodziny.

          A co dalej? Wkrótce zarysowują się rozbieżności.   Warto tu sięgnąć do przykładu.  W dotkniętej wichurą gołuchowskiej gminie, jak donosi cytowana już  prasa, szybko, bo w najbliższy poniedziałek wieczorem,  powołano trzy komisje:

Wójt Marek zdunek powołał nadzwyczajne komisje, które oceniają zniszczenia. Wójt Gołuchowa powołał trzy komisje: klęskową, która szacuje straty w budynkach gospodarskich i zabudowaniach mieszkalnych oraz w plonach, komisję GOPS do szacowania strat w mieszkaniach oraz komisję do oszacowania strat w infrastrukturze gminy

        Z punktu widzenia lokalnych władz i pragmatycznych zasad takie działanie jest w pełni racjonalne.   Dla organów lokalnej administracji wstępne alarmowe sygnały są podstawą wszczęcia akcji ratunkowej, ale nie są jeszcze wystarczającą informacją do sformułowania formalnej diagnozy o rozmiarach szkód.  Tę postawić mogą stosowne komisje, gdyż w innym przypadku mogłyby być one przesadnie wyolbrzymione.  Odpowiednie zdiagnozowanie sytuacji  jest podstawą podejmowania rozsądnych decyzji, a to wymaga pewnego czasu.

        Na podstawie lektury doniesień lokalnej prasy można powiedzieć, że akcji ratunkowa, ale także urzędowa  diagnoza poczynionych szkód zostały przeprowadzone szybko i sprawnie. Przejrzenie pod tym kątem doniesień medialnych o poczynaniach lokalnych władz po wcześniejszej wichurze na południowym Mazowszy pozwala na wyciągnięcie podobnego wniosku. Władze lokalne szybko wywiązują się z rozwiązywania tych  problemów,  które do nich należą i mają w swym ręku środki na ich rozwiązywanie.

         Jeśli wspomniane komisje wywiązały się ze swoich zdań w ciągu kilku dni, to i tak można powiedzieć, że uporały się z nimi szybko.  Wiatr nie wybierał, niszczył wszystko, co dało się ruszyć, nie koncentrował się tylko na budynkach mieszkalnych. Niszczył stodoły i inne budynki gospodarcze, przerywał  linie energetyczne, wyrywał i łamał drzewa, które powodowały dalsze szkody z tarasowaniem  dróg lokalnych i krajowych  włącznie, dodatkowo  jeszcze grad wybijał szyby w oknach i szklarniach.

         Oszacowanie wszystkich szkód w ciągu kilku dni na rozległym przecież obszarze to wcale nie najgorszy wynik administracyjnej sprawności.  Nadzwyczajny tryb nie może jednak trwać wiecznie i trzeba możliwie szybko powrócić do normalnego funkcjonowania gminnej administracji.

           Kwestie  związane z powstałymi szkodami przechodzą na ponadlokalne piętra administracji państwowej.  Z tym zaś wiążą się problemy raczej umykające potocznej obserwacji.

           Kwestia odszkodowań  po wielkopolskiej wichurze trafiła do administracji wojewódzkiej. Ta już w żadnym trybie nadzwyczajnym nie pracuje. Poszkodowanych gmin jest 24, wstępne szacunki strat wycenione zostały łącznie na około 17 milionów złotych.  Nikt ich lekką ręką nie wyda. Potrzebne są porozumienia z administracją centralną. A to wszystko znowu trwa.

          Zebranie dokumentacji z 24 gmin, ich sprawdzanie, uzupełnianie,  jakieś dodatkowe objaśnienia, itp. z  powodzeniem mogą zająć jeden czy dwa miesiące. Czy te ponadlokalne szczeble administracji źle pracują? To byłby nieuzasadniony wniosek. Tak mniej więcej działa administracja chyba w każdym państwie.

         Jeśli jeszcze sprawa trafia do administracji rządowej, to znowu dodatkowy miesiąc na ostateczne decyzje nie musi dziwić. Takie sprawy są dla administracji rządowej właściwie codziennością.  Huragan nad południową  Wielkopolską miał miejsce 5 września, a podobny w rozmiarach   nad południowym Mazowszem miał miejsce 14 lipca 2011 roku, gdzie także zerwało dachy z budynków mieszkalnych. Takich nawałnic w tym roku  było więcej i spraw o różne odszkodowania  jest bardzo wiele, muszą czekać na swoją kolej.

           Administracja (pomijając pierwsze godziny i dni akcji ratunkowej) pracuje 5 dni w tygodniu w porannych i południowych godzinach. Dla obywateli każda doba, także w soboty i  niedziele, ma 24 godziny

         Dla administracji lokalnej nadzwyczajny tryb działania nawet w tak rozległej katastrofie kończy się po kilku dniach. A dla obywateli?

         Dla pozbawionych mieszkania poszkodowanych diagnoza jest natychmiastowa: mieli gdzie mieszkać, teraz nie mają gdzie.

         Czym jest  pierwszy tydzień dla rodziny, która musiała przenieść się do krewnych lub hotelu? Dla niej zawalił się nie tylko dom. Zawalił się dotychczasowy świat. Ten pierwszy tydzień, to początek  udręki, która nie wiadomo, kiedy się skończy i czy w ogóle się skończy. Czy ta rodzina ma jeszcze szanse na swój własny dom? A jeśli tak, to kiedy?

 Czas życia obywateli i czas działania administracji różnych szczebli biegną zupełnie różnymi rytmami.

        Administracja państwowa pracuje zgodnie z określonym rytmem, a dla poszkodowanych utratą mieszkania rodzin trwa  walka o  każdy dzień egzystencji w nowych warunkach.

Czas to pieniądz

       Niby prawda, ale jaki czas? Czas wykorzystany na sensowne działania, sensowną aktywność. Jeśli rodzina godziwymi działaniami  dba o kondycję swego gospodarstwa domowego,  to tym samym przyczynia się do wzmacniania kondycji gospodarczej swojej gminy, regionu,  państwa. Silne gospodarstwa domowe, to silne gospodarczo państwo.

        Pierwszy tydzień rodziny, która musiała znaleźć się w jakimś innym tymczasowym lokum po utracie własnego mieszkania, mogą wypełnić jakieś zajęcia adaptacyjne do nowych warunków bytowania. I ten czas można uznać za czas wypełniony sensownymi działaniami. Wypadki „chodzą po ludziach”,  najważniejsze jest zachowanie życia i zdrowia i z tym trzeba się liczyć.

        Ale jak wygląda sensowność zajęć w następnych dniach, tygodniach,  miesiącach, gdy rodzina już do nowych warunków się jakoś  zaadoptowała? Zajęcia te są nadal niby sensowne, ale już na niższym poziomie sensowności. Codzienna walka o przetrwanie, o zapewnienie najbardziej elementarnych warunków życiowych i na poziomie niższym niż przed katastrofą, to już są zajęcia mało budujące rodzinę i na pewno nie przyczyniające się do poprawy kondycji gospodarczej państwa.

        Ewakuowani w Bytomiu mają obietnicę otrzymania  mieszkania w nowych domach. Kiedy? Można przypuszczać, że mniej więcej za rok. Tyle czasu potrzeba na przygotowanie określonych planów, decyzji i wreszcie samej budowy. Co się dzieje przez rok z poszkodowanymi obywatelami? Tracą swój czas na aktywność na bardzo niskim poziomie sensowności. Co można robić konstruktywnego dla siebie mieszkając w hotelu, w jakichś tymczasowych lokalach zastępczych czy nawet u krewnych?  Pozycja gospodarcza takiej rodziny jako tako dotąd prosperującej zamienia się w proszalną pozycję na klęczkach. Nawet jeśli taka rodzina jakoś daje sobie radę, to czy przyczynia się do ogólnej poprawy kondycji swojej gminy, regionu i  państwa?  

        A jak wygląda problem sensowności zajęć administracji państwowej, na której spoczywa jakiś obowiązek udzielania pomocy? Dla resortowych  służb administracji państwowej udzielanie tej pomocy jest nadal sensowne. Po to przecież zostały powołane.  Przewlekanie tej pomocy w nieskończoność  czyni jednak  te działania bezsensownymi z punktu widzenia kondycji państwa jako całości.

        Rodzina, której losowy wypadek pozbawił mieszkania zapewne  chciałaby wrócić przynajmniej do   dawnego poziomu egzystencji, odbudować kondycję swego gospodarstwa domowego?  Ale jak? Jak mogłaby bardziej sensownie wykorzystywać swój czas, by ponownie stanąć na nogi?

Odwrócona zasada Górskiego

        Panowie, im dłużej my będziemy mieli piłkę, tym krócej będzie ją miał przeciwnik – nie wiem czy dosłownie, ale taki był sens jednej z wypowiedzi niezapomnianego Stanisława Górskiego udzielającego wskazówek piłkarzom  przed meczem na Wembley.

        Jak ta zasada może być stosowana w relacji między państwem a obywatelem pozbawionym nagle mieszkania?  Im dłużej państwo będzie trzymało  „pomocową piłkę”, tym więcej ta pomoc będzie kosztowała. Państwu opłaca się udzielenie takiej pomocy, aby poszkodowany obywatel jak najszybciej przestał jej potrzebować i jednocześnie jak najszybciej przywrócił kondycję swego gospodarstwa domowego przynajmniej do poziomu sprzed katastrofy.

       Rozciągnięta w czasie „pomoc kropelkowa”  jest dużym obciążeniem dla gminy i państwa, jest jednocześnie czasem pogłębionych frustracji dla odbierających tę pomoc.

        Im szybciej obywatel przejmie „pomocową piłkę”, tym krócej będzie ona kosztowała państwo.  Pod warunkiem, co należy podkreślić,  że jest to pomoc przywracająca  obywatelowi siły do odbudowanie kondycji swego gospodarstwa domowego.

Część III

         Jeśli mówi się komuś o czymś nowym, o możliwej innowacji, to natychmiast pojawiają się pytania: kto?, co?, gdzie?, kiedy?, dlaczego?, po co?, itd. I zwykle odbiorca oczekuje  odpowiedzi na wszystkie pytania w jednym zdaniu. Co więcej. Fakt, że w tym jednym zdaniu, czy nawet kilku zdaniach nie  doczekał się odpowiedzi na wszystkie pytania, jakie mu się nasuwają, przyjmuje to jako dowód na niemożliwość zaistnienia danej innowacji.

          A jak jest w przypadku pokazania czegoś, czego przedtem nie widział? Przekonanie o niemożliwości zaistnienia danej innowacji znika, bowiem dowodem jest to, że już istnieje, że już może jej jakoś doświadczyć, zobaczyć, powąchać czy jeszcze jakoś  inaczej ją odczuć.

         Co wtedy z nasuwającymi się pytaniami? Dana osoba po prostu uznaje za racjonalne zadawanie ich po kolei i nie zżyma się na odpowiedzi nie zawarte w jednym zdaniu.

         Ile jest osób zdolnych do spokojnego zadawania kolejnych pytań dotyczących sygnalizowanej innowacji? Raczej niewiele, gdyż to wymaga sporej wyobraźni. A dla ilu osób fakt, że na niektóre pytania nie ma gotowej odpowiedzi, nie będzie jeszcze dowodem na niemożliwość zrobienia czegoś?

Takich osób jest już bardzo niewiele.

         Stąd ta część rozważań przedstawiona jest w bardzo nietypowej konwencji. Osobom optymistycznie usposobionym nie powinna przeszkadzać. To optymiści zdolni są do ryzyka, do budowania czegoś nowego. A tacy  są zwykle trochę niepoważni.         

Futurystyka dla niepoważnych

        Futurystyka w niniejszym wydaniu niewiele ma wspólnego z historycznymi dokonaniami artystycznymi   włoskich czy nawet polskich futurystów. Słowo to odnosi się   do przyszłości i dlatego został tu użyte.  Futurystyka    ma swoich licznych sympatyków. W Polsce znacząco kwitnie futurystyka  polityczna angażująca najwybitniejszych specjalistów od PR i nawet najbardziej utytułowane głowy.   Bo czym są przedwyborcze  wizje lepszej przyszłości ufundowanej na różnych obietnicach i analizach  zawarte w licznych programach, deklaracjach, manifestach itp.? Wybory mijają, a literatura pozostaje. Pozostają też problemy, do których się odnosiła.

        Futurystyczna konwencja  w jakiej przedstawiane może być coś, co nie istnieje  jest zatem w pełni usprawiedliwiona powszechnością praktyk, a na dodatek wygodna. Niech mi więc będzie wolno z niej skorzystać.

        Załóżmy zatem, że postulowany system budownictwa awaryjnego już istnieje. Załóżmy też, że dom obywatela P (poszkodowanego) został kompletnie zrujnowany poprzez upadek jakiegoś kosmicznego wraku,  meteorytu, pożaru, trąby powietrznej, wybuchu gazu lub jeszcze  innego niespodziewanego zdarzenia. Rodzina cudem ocalała, ale przecież gdzieś musi się pod jakimś dachem schronić. 

        Pierwsze dni to adaptacja do nowych warunków egzystencji, zabiegi wokół najbardziej elementarnych środków do życia, organizacja prowizorycznego gospodarstwa domowego. Pomoc rodziny, lokalnych władz, lokalnej społeczności okazuje się niezwykle  skuteczna, ale na bardzo krótką metę. Przed rodziną P pojawia się perspektywa życia „na garnuszku gminy”, egzystencja w materialnej ruinie.  Jak długo?

Pierwsza futurystyczna wizja

w klimacie obywatelskich iluzji

        Przecież istnieje system awaryjnego budownictwa.  Co więc robą krewni, sąsiedzi czy nawet przedstawiciele lokalnej administracji? Zaglądają na internetową  stronę Biblioteki Budownictwa Awaryjnego (BBA), jaka swego czasu powstała z inicjatywy Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Co tam znajdują? Gotowe projekty domów możliwych do wybudowania etapami. W pierwszym etapie maleńki  domeczek, bo ledwie około  30 m2 powierzchni mieszkalnej, ale za to solidnego, możliwego do wybudowania zaledwie w ciągu jednego miesiąca i stosunkowo niewielkim kosztem. Ale, konkretnie,  jakim kosztem? Jak to obliczyć?

         Tutaj pomocna jest strona założona przez władze regionalne. Ponieważ projekty BBA są ogólnie dostępne, więc władze regionalne założyły centrum informacji budowlanej, w którym  można łatwo dowiedzieć się o cenach materiałów potrzebnych do budowy akurat takich domeczków, materiałów najtańszych ale solidnych i łatwo dostępnych w danej okolicy.

        Obywatel P staje więc przed alternatywą: czy zdecydować się na przedłużanie swej egzystencji na bardzo niskim poziomie w gospodarstwie domowym bez własnego mieszkania licząc na pomoc państwa i ewentualnie powolną poprawę sytuacji, czy też zdecydować się na odbudowę swego gospodarstwa z własnym mieszkaniem.

         Jeśli zdecyduje się na odbudowę gospodarstwa z własnym mieszkaniem, to znowu ma dwie możliwości. Albo odbudować swój dawny budynek, albo zbudować nowy, choć niekoniecznie od razu w pełni odpowiadający wielkością metrażu. To jest istotna nowość.

         Odbudowa starego budynku bywa droższa i dłużej trwająca niż budowa  nowego od podstaw. A jeśli ten stary budynek zlokalizowany jest  blisko drogi, która kiedyś była pokryta kocimi łbami, a dziś jest ruchliwą szosą? Czy nawet odbudowany będzie  bezpieczny?

         Rozliczne powodzie często dostarczały telewidzom widoku, zwłaszcza z terenów podgórskich, rozmytych przez wodę dolnych partii wiekowych murów, którym już żaden remont nie pomoże. Jednocześnie nawet gołym okiem było widać, że zbudowanie nowego domu, nawet na tej samej posesji, ale kilkanaście metrów dalej,  gdzie wystarczająco wyżej, pozwoliłoby na uwolnienie się gospodarza  od wizji skutków podobnych powodzi w przyszłości.  Kiedy jednak gospodarz będzie mógł myśleć o odbudowaniu się, gdy stracił ogromną część swego dobytku i najbliższe miesiące będzie musiał poświęcić na myślenie, by w ogóle jakoś przeżyć i zorganizować choćby  najbardziej elementarną pomoc bytową dla rodziny?

         Czy warto odbudowywać? Jak długo takie dylematy mogą frasować obywatela P? Tydzień może wystarczyć. W międzyczasie władze gminy mogą zorientować się na jaką pomoc finansową może on liczyć, same mogą trochę doradzić jaka wersja projektu w przypadku wyboru systemu  awaryjnego może być akurat w jego sytuacji najtańsza. Co przemawia za wyborem tego systemu?

          Obywatel P właścicielem działki już przecież jest i  jest ona uzbrojona. Procedury szacowania szkód i pertraktacje z ubezpieczycielem mogą trwać tygodniami. Trudno mieć pewność, jaką kwotą finansową P będzie dysponował.  Niewielki domek nie naraża go jednak na zbyt wielkie ryzyko finansowe, a po miesiącu czy półtora już jest znowu w pełni „na swoim”. Jest ono małe, ale gotowe do niekłopotliwej  technicznie rozbudowy.

        Fantazja? Niemożliwe? Taka jest jednak uroda futurystycznej konwencji. Swoją drogą -  co warto przypomnieć – kiedyś na podróż do Australii trzeba było poświęcić nawet kilkanaście tygodni, dzisiaj – kilkanaście godzin.

Rada Bezpieczeństwa Narodowego robi swoje

        Dlaczego Rada Bezpieczeństwa Narodowego zainteresowała się systemem budownictwa awaryjnego? To proste. Przecież dotyczy on potencjalnie każdego polskiego obywatela niezależnie od jego partyjnych zapatrywań.  Niezależnie od tego, czy ktoś mieszka w dużym mieście, powiatowym miasteczku czy na wsi, nikt nie może się czuć absolutnie pewien, że jego mieszkanie niespodziewanie  nie ulegnie losowej destrukcji.

       Z punktu widzenia konkretnego obywatela takie prawdopodobieństwo jest minimalne, ale w skali kraju okazuje się,  że liczba losowo poszkodowanych jest wcale pokaźna. Działają tu prawa statystki. Spokojny tydzień na drogach to tyle, co względnie mała liczba zabitych. W następnym tygodniu też będą zabici.  Ilu? Kto konkretnie? Tego nie wiadomo, ale wiadomo, że zabici będą. Podobnie z katastrofami budowlanymi. Czy państwo jest na nie przygotowane? Jakoś jest, ale chyba każdy obywatel życzyłby sobie, aby było lepiej przygotowane.

        Kto mógł przewidzieć rozmiar powodzi w  1997 roku, gdy około 40 tyś osób straciło dorobek całego życia? Ilu setkom, czy tysiącom osób takie projekty byłyby wtedy pomocne? Przypomnijmy sobie słowa poszkodowanych wichurą w południowej Wielkopolsce: nie wiadomo od czego zacząć czy też - najtrudniej pozbierać się psychicznie.  

       Czy nie do pomyślenia jest sytuacja, gdy zniszczeniu ulegnie któraś z większych tam w Polsce? Doraźna akcja ratunkowa to jedno, ale bezpieczeństwo mieszkaniowe – to drugie.

Konkurs

        Jakie projekty trafiły do Biblioteki? Skąd one się tam wzięły? Z konkursu.

        Oto nawet nie Sztab obsługujący komisję SPBN, ale któryś z jego zespołów ogłasza konkurs pod hasłem „Mam talent… budowlany”.  Konkurs jest otwarty, mogą doń przystąpić różne zespoły uczelniane (także studenckie), indywidualni projektanci, zespoły z biur projektowych itd. Cel konkursu jest zrozumiały: zaprojektować dom mieszkalny możliwy do wykonania etapami, z materiałów łatwo dostępnych, spełniający sygnalizowane już kryteria: bezpiecznie, szybko, tanio.

        Dlaczego konkurs? Bo tak jest najtaniej. Do konkursu przystępują osoby z otwartymi głowami, a niekonieczne znawcy, którzy z góry orzekną, że coś jest niemożliwe i z którymi trzeba prowadzić mozolne dyskusje. Na pierwszą edycję konkursu wpłynęło ileś prac, z czego komisja wybrała i nagrodziła kilka i te zakwalifikowała do bardziej szczegółowego opracowania technicznego, co wymagało raczej staranności niż inwencji. Pozostałe po prostu opublikowała, ale bez swojego atestu czy  rekomendacji. Pomysły nawet nie do końca udane czy dopracowane mogą być przecież źródłem bardzo wartościowych inspiracji dla innych projektantów.

        Te pierwsze projekty stały się źródłem  fermentu w projektanckich środowiskach.  Pojawiło się mnóstwo zastrzeżeń, że coś może być prostsze, tańsze, bardziej eleganckie, łatwiejsze itd. Dobrze! – odpowiedziała komisja konkursowa na założonej stronie internetowej - zamiast dyskutować weźcie udział w następnej edycji za rok!

        W następnym roku pojawiły się nowe projekty całościowe, ale także pomysły  różnych usprawnień projektów już istniejących, pojawiła się całą feeria projektów  rozbudowywania  określonych modułów wyjściowych o kolejne moduły.

        Co jeszcze się stało?

System Budownictwa Awaryjnego rozlewa się

       Okazało się, że pojawiła się niemała liczba chętnych, którzy dotąd nawet nie myśleli o budowaniu się samodzielnie, gdyż przerażały ich koszty progowe budowlanej inwestycji  i związane z tym ryzyko.  A mały tani i szybki domek? – to już coś innego, nad czym już bardziej serio można było się zastanawiać.

         W ten sposób system budownictwa awaryjnego  bez dodatkowych nakładów  finansowych ze strony państwa stał się  propozycją dla znacznej grupy mniej zamożnych obywateli, którzy dotąd w ogóle nie mieli wstępu na rynek mieszkaniowy.

Młodzi biorą sprawy w swoje ręce

          Ukończyć studia, obronić dyplom i mieszkać już we własnym domku! – takie są realistyczne zamiary młodych ludzi. Gdzie tak jest? W całej Europie tak nie ma. Ale tak jest w Polsce!

           Własny domek studenci mogą sobie wybudować w ciągu jednych wakacji.  Dla jednych nie jest to zbyt kłopotliwe. Dziadkowie nie bardzo wiedzą, co zrobić ze swą wiekową chatką, którą trudno sprzedać, a na potrzeby młodych ludzi jest zbyt mało funkcjonalna. Ale przecież obok można bardzo tanio  postawić przyzwoity domek będący początkiem czegoś obszerniejszego i wygodnego. Nie od razu Kraków zbudowano.

            Innym jest trochę trudniej, ale przez parę lat coś można wymyślić, zgromadzić trochę środków, bo tanio nie oznacza jednak, że nic.

            O pracę nadal trudno, absolwenci szukają jej za granicą, ale mają już do czego wracać. Zagraniczne staże, praktyki, okresowe zatrudnienia się mają już dla nich inny sens. Nie mają poczucia, że kupili bilet w jedną stronę, że stali się nomadami Europy.

           Wizja własnego domku nie jest już taką wizją, jak wizja wyprawy na Księżyc nawet dla absolwentów liceów. Już po dwóch latach konkursu zmieniają  się nastroje młodych ludzi. Warto żyć i mieszkać w Polsce, bo tu łatwo założyć swoje gniazdo.

           Mimo szalejącego w świecie kryzysu w Polsce dynamicznie rozwija się budownictwo mieszkaniowe. Dla młodych ludzi efemeryczne gwiazdorstwo na poziomie dyskotekowych liderów czy stadionowych kiboli poważnie  traci na swej atrakcyjności w porównaniu z mieszkaniowym awansem starszego rodzeństwa, starszych kolegów czy koleżanek i ich własnoręcznymi dokonaniami budowlanymi.

Koszty systemu

         Ile może kosztować prowadzenie Biblioteki Projektów? Tu nie potrzeba żadnej nowej instytucji.

Siły zbrojne chyba każdego przyzwoitego państwa muszą szkolić nie tylko rekrutów, ale także oficerów zdolnych do orientowania się w najnowszych trendach myśli technicznej na najwyższym  poziomie. Prowadzenie Biblioteki Projektów to zadanie na poziomie trochę bardziej zorientowanego w sprawach inżynierii budowlanej wojskowego bibliotekarza czy archiwisty.

       Ale co zrobić, by znaleźli się chętni do udziału w konkursie i jakieś projekty opracowali? Tu znowu nie ma co wymyślać. Jeśli konkurs, to nagrody i wyróżnienia.

       Ile mogą kosztować nagrody i wyróżnienia? 200 tysięcy dolarów to już pula nagród o jakie walczą najlepsze tenisistki świata w turniejach  nie najwyższej rangi. Pula tego rzędu już im wystarcza na nagrody i wyróżnienia.

       Co na tym zyskują organizatorzy? Trochę medialnego szumu, trochę prestiżu dla miasta. Widocznie to jest dla nich coś warte.

Druga futurystyczna wizja

w klimacie podboju kosmosu

        Obywatele lubią sobie pomarzyć o tym czego nie ma i to wykorzystują politycy oraz pisarze spod znaku literatury futurystycznej.  Dla jej sympatyków atrakcyjne może być ukazanie drogi od sytuacji, gdy czegoś nie ma do sytuacji, gdy coś już realnie zaistnieje. Dalej zatem będzie o drobnym fragmencie tej drogi, na której pojawią się nieoczekiwanie różni budowniczowie postulowanego systemu.

Marsjańskie inspiracje

       Do samej idei  konkursu  polskie elity polityczne przekonały się  przy okazji wielkiego sukcesu studentów Politechniki Białostockiej, którzy wygrali w prestiżowej konkurencji na najlepszy łazik marsjański. Stowarzyszenie   The Mars Society od kilku lat organizuje dla studentów z całego świata konkurs  robotów  University Rover Challenge na pustyni Utah w symulowanej  bazie marsjańskiej. Z całej Europy tylko trzy zespoły z Polski zakwalifikowały się do finału zajmując w nim I miejsce (zespół z Politechniki Białostockej), IV (zespół z Politechniki Wrocławskiej) i VI (zespół z UMK w Toruniu).  Wygrali dzięki swej pomysłowości, konsekwencji i  pracowitości. Studentom z amerykańskiej uczelni pomagali specjaliści z NASA. Nie na wiele to się zdało w starciu ze śmiałością innowacyjnej myśli oraz inżynierską precyzja polskich studentów z peryferyjnego w UE Białegostoku.

      Taki sukces nie mógł pozostać niezauważony. Niezwykle inspirująca dla uważniejszych obserwatorów okazała się wypowiedź premiera Donalda Tuska podczas spotkania ze studentami:

To jest naprawdę bardzo fajnie być premierem polskiego rządu w czasach, kiedy Polska ma setki, tysiące tak świetnych ambasadorów, którzy nie biorą za to pensji, ale prezentują ojczyznę często lepiej niż politycy.

[http://wiadomosci.radiozet.pl/Nauka/Wiadomosci/Tusk-Fajnie-byc-premierem-takich-ludzi/  ]

      Dlaczego studenci potrafią być dobrymi ambasadorami Polski? Bo potrafią inteligentnie używać swoich szarych komórek w rozwiązywaniu problemów, jakie rodzą się z ludzkich aspiracji podboju kosmosu. Czy w takim razie nie można byłoby spowodować, aby podobnie utalentowanych „setki, tysiące” kreatywnych głów zechciało zainteresować się tak przyziemnym problemem jak mieszkania? Dlaczego tu mieliby ponieść porażkę?

       Co więc należałoby zrobić? Zrobić dość dokładnie to, co zrobili Amerykanie: zainwestować w szare komórki kreatywnych ludzi.  Jak ich znaleźć? Ogłosić konkurs, a sami się znajdą. Amerykanie nie musieli inwestować w polskie uczelnie czy instytuty, nie musieli szukać im środków na ich

 wyposażenie techniczne czy niezbędne materiały. Odwołali się wprost do inteligentnych ludzi, i tacy znaleźli się w Polsce.

Poważny konkurs – spektakularne efekty

       Inwestować w szare komórki trzeba inteligentnie. Co to w przypadku marsjańskiego stowarzyszenia oznaczało?

       Po pierwsze konkurs nie jest jednorazową akcją, a trwa już od 2007 roku. Białostocki łazik ma nazwę Magma II. Pierwsza wersja nie uzyskała wielkiego rozgłosu, ale stała się przedmiotem dalszych inspiracji i udoskonalania. Pierwsze rozwiązania  niekoniecznie budzą zachwyt, ale bez nich nie byłoby dalszego ich rozwoju drogą mozolnej ewolucji w ulepszaniu różnych detali lub udanego przełomu technologicznego (jak w białostockim przypadku).

        Po drugie, wypada nagradzać. I to nie jeden projekt, ale przynajmniej kilka. Marsjańskie łaziki, podobnie jak i funkcjonalne domki,  stanowią bardzo skomplikowany system techniczny. Za każdym z nich kryje się jakby inna szkoła myśli konstrukcyjnej i nie wiadomo z góry, która z nich doprowadzi do najlepszych rezultatów.

         Po trzecie, organizator konkursu to podmiot poważny, stabilny i wiarygodny. Stowarzyszenie The Mars Society jeśli coś obiecuje, to dotrzymuje słowa, projekty są oceniane ze względu na ich techniczne walory, a nie ze względu na polityczne czy inne koneksje ich twórców.

         Udział wśród organizatorów konkursu instytucji zajmującej się bezpieczeństwem narodowym nadaje konkursowi prestiżu i wiarygodności.  

         Konkursy to niezwykle tani sposób na pozyskiwanie najcenniejszych wytworów innowacyjnej  myśli najwyższego lotu. Polakom jej nie brakuje.

Potencjał polskiej myśli innowacyjnej młodych

          Przy tejże samej okazji wręczenia wyróżniającym się licealistom stypendiów naukowych premier mógł się zapoznać z zespołem  Studenckiego Międzywydziałowego Koła Naukowego SAE przy Politechnice Warszawskiej – z  konstruktorami samolotu o największym udźwigu i zwycięzcami konkursu Aero Design East 2011 (rozgrywanego w Mariettcie pod Atlantą, w Stanach Zjednoczonych; współorganizowanego przez Lockheed Martin - jednego z największych koncernów lotniczych na świecie!).

          Mógł się spotkać z konstruktorami pojazdu Bolid Silesian Greenpower SG 2011, studentami Politechniki Śląskiej,  tegorocznymi laureatami drugiego miejsca w konkursie The Greenpower Corporate Challenge w Wielkiej Brytanii (prestiżowy konkurs na najlepiej skonstruowany pojazd elektryczny).

        Mógł się spotkać  także  ze studentami  Politechniki Rzeszowskiej, zdobywcami głównej nagrody podczas Aerodays w Madrycie za samolot bezzałogowy z autopilotem PR-5 Wiewiór+ (konkurs na najbardziej innowacyjne i zaawansowane projekty studenckie z uczelni wyższych w Europie).

          To jeszcze nie koniec, bo na spotkaniu obecni byli konstruktorzy pierwszego polskiego satelity PW-SAT  studenci i doktoranci z Politechniki Warszawskiej  oraz studenci Sekcji Rakietowej Studenckiego Koła Astronautycznego, którzy zaprezentowali rakietę Amelia.

Kosmiczna skala wyzwania

            Łukasz Wilczyński – rzecznik medialny amerykańskiego stowarzyszenia i animator swoistego ruchu w Polsce wokół jego  idei -  występując w imieniu wszystkich obecnych na spotkaniu  młodych konstruktorów i wręczając premierowi koszulkę białostockiego zespołu podzielił się kilkoma niezwykle interesującymi zdaniami:

          Mamy nadzieję, że sukcesy nasze, wszystkich tutaj obecnych, będą inspirować młodych ludzi do tego, żeby podejmowali tego typu wyzwania, rozwijali swoje pasje. Do tego, aby podejmowali projekty czasami - jak widać -  bardzo kosmiczne, dla niektórych może  abstrakcyjne. Mamy też nadzieję, że tego typu sukcesy zainspirują też firmy, instytucje,  może  osoby prywatne, które zastanawiają się, czy wspierać młodych naukowców, czy wchodzić w tego typu projekty. Uważam, że tak, bo to jest przede wszystkim prestiż Polski, ale to mogą być też wymierne korzyści ekonomiczne.

[tamże; wypowiedź w materiale filmowym]

          Czy problem mieszkaniowy w Polsce jest małym problemem? To gigantyczny problem, odziedziczony przez obecne pokolenia, zwłaszcza przez pokolenie wchodzące w samodzielne życie, po wielu dziesiątkach, a nawet stuleciach naszej trudnej historii. Jak przerwać możliwie szybko  te upiorne zaległości rzędu półtora miliona mieszkań?  Czy nie jest to kosmiczne wyzwanie dla szarych komórek  także młodych ludzi?

       Przez długie dziesięciolecia znacząca część pokoleń  młodych Polaków najbardziej produktywne  lata swego życia, gdy byli najbardziej przedsiębiorczy, kreatywni, najbardziej skorzy do  powiększania swej rodziny  zmagali się z najbardziej elementarnym problemem bytowym: gdzieś mieszkać! Olbrzymia część  życiowej energii olbrzymiej części młodych pokoleń marnotrawiona była i jest nadal przez mieszkaniowe ograniczenia. Jak je przełamać możliwie najtańszym kosztem?

        Takie nasuwające się refleksje współgrały z inną wypowiedzią premiera Donalda Tuska:

Młodzi Polacy mogą zdobywać świat w tych pokojowych konkurencjach, gdzie używa się swojego umysłu…To jest wielka rzecz, bo ona buduje też naszą dumę, dumę waszych rodziców, waszych dziadków, dumę tych wszystkich pokoleń, które czekały na takie chwile. Nie zawsze wierzyliśmy, że doczekamy takiego momentu, kiedy słowo Polska, kiedy Polacy będą budzić respekt na świecie nie tylko dlatego, że mają dramatyczną historię, ale dzisiaj głównie dlatego, że w wielu różnych najtrudniejszych konkurencjach potrafią być najlepsi na świecie.

[tamże]

       Zrobić coś za duże pieniądze nie jest wielką sztuką. Wielką sztuką jest zrobienie czegoś porządnego za małe pieniądze. Takie problemy nie są obce młodym konstruktorom.

„Ogólne założenia, jakie muszą spełniać roboty to: zdolność do wykonania zadań konkursowych, bezawaryjność oraz możliwie niski koszt.” – takie objaśnienie nietrudno odnaleźć w Wikipedii pod hasłem University Rover Challenge. (Potwierdzają to również inne materiały.) W uwzględnianiu tych kryteriów polscy studenci okazali się najlepszymi w świecie. Są to  takie same kryteria, jakie nałożone zostały na postulowane tu domki budowane etapami, a kryterium niskich  kosztów jest w samym sformułowaniu  wręcz identyczne.

         Polscy studenci mogli się wykazać, gdyż odpowiednio poważne konkursy opłaca się organizować  Amerykanom (roboty), opłaca  Hiszpanom (bezzałogowe samoloty), opłaca Anglikom

(bolidy elektryczne).

        Czy Polaków nie stać na podobnie poważny konkurs w zakresie budownictwa mieszkaniowego?– taka refleksja nasunęła się polskim elitom politycznym i państwowym. Przecież za tym mogłyby iść bardzo wymierne korzyści ekonomiczne.

        Od myśli, do czynu! Studenci sami takiego konkursu sobie nie zorganizują. Prominentni przedstawiciele polskiej klasy politycznej zauważyli jednak, że zorganizowanie takiego  konkursu nie jest przecież żadnym kosmicznym  wyzwaniem dla państwa.

Studenci projektantami domków?

          Dlaczego nie? Czy ktoś z polskiej elity politycznej widział przedtem marsjańskie łaziki? Nikt nie widział, a powstały i działają, pełzają, jeżdżą a nawet latają spełniając kryteria obliczone na ekstremalne warunki działania. Zaprojektować domek wykonywalny w jeden miesiąc i możliwie tanim kosztem, to problem o wiele mniej złożony niż wykonanie mobilnego łazika.

         Nawet te same zespoły konstrukcyjne, które prezentowały się na spotkaniu z premierem już po pół roku pracy wespół ze studentami z wydziałów budowlanych potrafiłyby zaprezentować „odlotowe” dla potencjalnie zainteresowanych   domki. „Odlotowe” w kształcie, jakości, cenie i niezbędnego czasu ich budowy. Prawa fizyki i mechaniki są wszędzie takie same a  konstruowanie systemów mobilnych jest chyba  daleko trudniejsze niż   systemów stacjonarnych.

          Sama myśl, by skorzystać z doświadczenia konstruktorów łazików marsjańskich do pracy nad projektami domków wywołała głosy o niedorzeczności takiego pomysłu. Ale były to przysłowiowe strzały kulą w płot.

Argument z podniebnych przestworzy

           Nie wszyscy parlamentarzyści interesują się wyłącznie tym, co akurat o nich piszą w gazetach. Niektórzy potrafią też myśleć o problemach bezpieczeństwa państwa. Do takich niewątpliwie należy problem,  by dach pod którym obradują posłowie nie zwalił im się na głowy. Już kilkadziesiąt lat obradują i nic złego im się nie stało. Komu to zawdzięczają? Odpowiedzi doszperał się właśnie jeden z posłów wnikliwiej dbających o bezpieczeństwo państwa.

         Dobrze już wpisany w architektoniczny obraz Warszawy, półokrągły, lekki dach nad salą sejmowych obrad,  zaprojektowany i wykonany został pod okiem absolwenta politechniki w Gandawie  inżyniera Bolesława Miszułowicza - mechanika, specjalisty od konstrukcji i technologii lotniczych a także  od budowy szybowców, na których sam  latał.

          Wszystko jest w tym dachu niezwykłe. Wykonany został z dykty, „a  ściśle biorąc ze skałodrzewu, czyli dykty z drzewa świerkowego pod dużym ciśnieniem klejonej na bakelit”, z materiału,  jakiego używano do  budowy samolotów.

          Dach zmontowany został w ciągu jednej nocy z 17 na 18 stycznia 1947 roku. Dzięki temu odbudowa sali posiedzeń sejmu (przed wojną jej budowa trwała 30 miesięcy; zostały z niej tylko fundamenty i część spalonych murów) zajęła niespełna  7 miesięcy.  Nie było w tym - jak wspomina inżynier -  żadnej prowizorki: „wszystko już na trwałe łącznie z instalacją akustyczną, radiową,  świetlną, klimatyzacyjną, ogrzewczą, ze stolarką meblową, z marmurami i stiukami.”

          „Pomyślałem sobie, że jeśli skałodrzew wytrzymuje w samolocie olbrzymie przeciążenia dynamiczne, to dlaczego nie miałby tu wytrzymać tylko statycznych?” – objaśnia twórca dachu genezę swego oryginalnego pomysłu.

       Gdyby nawet całe  ciało sejmowe usiadło się na tym dachu, zapewne i dzisiaj jeszcze wytrzymałby ten dostojny  ciężar bez uszczerbku. Chyba żaden parlament na świecie pod takim dachem nie obraduje. Jest on doskonałą ilustracją rezerw gospodarczych tkwiących w myśli innowacyjnej i respektującej  postulaty bezpiecznie, szybko, tanio.

         Ten dach przekonał przedstawicieli elit politycznych, że niekonwencjonalne efekty wymagają niekonwencjonalnych działań i niekonwencjonalnych sposobów myślenia.

         O którym pośle tu mowa? Nie powiem, zaś Czytelników bliżej zainteresowanych tym niezwykłym osiągnięciem  budowlanym odsyłam do książki Stefana Weinfelda  Inżynier i jego sztuka.

[Wiedza Powszechna, 1976 r., s. 96 i n]

Studenckie mariaże kompetencyjne

         Kto z konstruktorów  łazików zechce zsiąść z dobrze rokującego dla osobistej  kariery  marsjańskiego konika, by poświęcić się teraz przyziemnym  domkom?  Nie ma  potrzeby schodzenia  z ulubionego konika, a poszerzenie zainteresowań jest dobrą  inwestycją w siebie, w zdobywanie nowych doświadczeń, które nie wiadomo gdzie, kiedy i w jaki sposób  zaprocentują.

        Rozkładanie całościowego zadanie na mniejsze, generowanie rozwiązań  cząstkowych  problemów, ponowne ich składanie w całościowe struktury nie wymagają wbrew pozorom wiele czasu, ale wymagają świeżości myślenia, umiejętności dostrzegania przysłowiowej dziury w całym, uwalniania się od stereotypowych skojarzeń. Takimi umiejętnościami  konstruktorzy łazików wykazali się na możliwie najwyższym światowym poziomie.

        Fizycznie najbardziej  pracochłonne są wszelkie materializacje pomysłów w postaci technicznych planów i ich materialnych modeli. W powstałych zespołach studenckich gros z tych prac wykonują  studenci parający się budownictwem. Konstruktorzy łazików są bardziej  konsultantami w organizacji procesu myślowego mającego doprowadzić do finalnego rezultatu niż  wykonawcami.

         Korzystają i jedni i drudzy. Na styku różnych kompetencji rodzą się szybko nowe pomysły. Konstruktorzy łazików po raz drugi, ale na zupełnie innym przykładzie przechodzą drogę od pomysłu do efektu w grupowej współpracy, co niewątpliwie dostarczy zupełnie nowych obserwacji  i doświadczeń. „Budowlańcy” zaś zyskują niezwykłe wsparcie kogoś, kto znakomicie potrafi wczuć się w realia studenckiego życia i zna już wagę uporu w dążeniu do celu po pełnej wybojów  drodze.

          Na Marsie potrzebne będą nie tylko pojazdy, ale także bazy. Zapewne młodzi polscy konstruktorzy nie doczekają się propozycji ich budowy na tej planecie. Prędzej już na Księżycu, a tam zapewne będą rozbudowywane etapami. Warto zatem poćwiczyć trochę umysł nad takimi konstrukcjami na  przykładzie życiowej bazy dla siebie czy kogoś drugiego.

           Łaziki kosztowały po kilka czy kilkanaście tysięcy złotych. Ich konstruktorzy już zdobyli pewne doświadczenia w pozyskiwaniu takich funduszy.  To zaś wcale nie jest łatwym problemem.  Czy „budowlańcom” nie przyda się doradca z pewnym doświadczeniem w zdobywaniu środków?

 Czy musi tu dochodzić do rywalizacji w walce o środki? A może razem łatwiej o więcej?

Jego Wysokość Przypadek

            Przypadek ma wielce zasłużone miejsce w historii odkryć i wynalazków. Nic dziwnego. Jego pomocniczość bywa bezcenna.

             Łaziki to urządzenia gabarytowo niewielkie, można je  konstruować i przerabiać w niewielkim pomieszczeniu. A co z domkami? Nie wystarczy projekt na papierze. Jak łaziki muszą działać, tak domek musi fizycznie stać, a przynajmniej jego pierwszy moduł.  Kto zaoferuje działkę budowlaną na jakieś eksperymenty?

             Tylko ten, kto rzeczywiście potrzebuje mieszkania i zechce zaryzykować jakieś  fundusze. Czy istnieje ryzyko utraty pieniędzy? Raczej niewielkie, bo przecież zanim domek zostanie postawiony, jego projekt będzie widoczny na komputerowym wydruku, a bezpieczeństwo  pod względem technicznym jest łatwo dla każdego fachowca obliczalne.  Istotne by był możliwie tani, jego budowanie było możliwie szybkie przy minimalizacji wkładu  prac wymagających specjalistycznych kwalifikacji.

              Takich potrzebujących może być wielu. To może być członek zespołu, może być jakaś inna osoba z uczelni i niekoniecznie mieszkająca w danym mieście. A czy samej uczelni nie przydałoby się jakieś mieszkanie rotacyjne? I czy tylko jedno?

      Laureaci marsjańskiego konkursu to ekipy z Białegostoku, Wrocławia i Torunia. Czy władzom tych miast nie opłacałoby się udzielenie uczelniom działek budowlanych na jakichś szczególnie korzystnych warunkach? Przecież na prestiżu uczelni zyskuje prestiż miasta, a materialne świadectwa studenckiej kreatywności nie rozpłyną się w powietrzu.

              Czy władzom  tych miast wolno na taki gest? Dlaczego jednak miałyby tu narażać się na jakieś ryzyko i nie otrzymać akceptacji władz centralnych? Usprawiedliwienie jest ewidentne: w grę wchodzi długofalowe bezpieczeństwo państwa.

              Władze centralne stają w trudnym położeniu. No, bo jeśli udzielą jakichś ekstra zezwoleń jednym miastom, to dlaczego nie wszystkim? Jak to wytłumaczyć społeczeństwu i klasie politycznej skłonnej do natychmiastowych burz medialnych?

              Tu na scenę wchodzi JW Przypadek. Uzasadnienie może być proste i wręcz przeźroczyste dla wszystkich.  Uczelnie z tych trzech miast mają ekipy studenckie zdolne do pracy na najwyższym, marsjańskim wręcz poziomie. Może inne uczelnie też mają, ale ekipy z tych miast potrafiły to światu pokazać. Wysoki poziom jest ważny, a fakt że zdobyty w doświadczeniach związanych z odrywaniem się od ziemi jest wielce obiecujący, czego dach budynku polskiego parlamentu może być niezwykle wymownym świadectwem.

Wyzwanie z marsjańskich sfer

              Tak oto młodzi ludzie z Białegostoku, Wrocławia i Torunia rzucili wyzwanie wszystkim projektantom budowlanym w Polsce: kto zaprojektuje  domek rozwijalny etapami lepiej spełniający kryteria bezpiecznie, szybko, tanio?

             Nie obyło się bez pewnego zamieszania, gdyż na spotkaniu z premierem  obecni byli także konstruktorzy innych  mobilnych urządzeń. Jak się skończyło? Nie wiadomo. Narrator nie musi być wszechwiedzący.

Część IV

          Poważni ludzie  nawet, gdy myślą o przyszłości  nie bujają w obłokach. Trzymają się realiów, a te wcale nie muszą  uskrzydlać  ich myśli.

Futurystyka dla poważnych

         Historyczne i bliższe doświadczenia wcale nie muszą być budujące. One także wymagają jakiegoś rozpoznania. Temat niezwykle skomplikowany, ale futurystyczna konwencja pozwala tu na odrobinę swobody. 

Wizja trzecia

w klimacie wozu Drzymały

         W tym fragmencie  staram się uzasadnić, dlaczego indywidualne inicjatywy skazane są na porażkę.  

Budowlany performance Waldemara Deski

         Muzyk, współzałożyciel  znanego zespołu DaaB,  Waldemar Deska postawił na swojej działce pod Kazimierzem szopę na powierzchni około 33 m2.Z daleka to może i zwykła szopa, ale z bliska – to w pełni funkcjonalny domeczek do całorocznego zamieszkiwania.

           Nie byłoby może w tym nic specjalnie szczególnego, gdyby nie fakt, że ten domeczek-szopa postawiony został bez niezbędnych zezwoleń administracyjnych. Jego twórca jako były student inżynierii lądowej i architektury pozwolił sobie na budowlaną kreatywność odzwierciedlającą  jego życiowe proekologiczne upodobania. W przestrzeni fizycznej pojawił się nowy ciekawy obiekt.

         A w przestrzeni społecznej? Powstał obiekt będący zawadą dla państwa. Z państwowego punktu widzenia jest to samowola budowlana. Co z tego, że powstał na działce, której Deska jest właścicielem? Powstał bez administracyjnego pozwolenia. Jego twórca uczynił tak świadomie czyniąc z tego swoisty manifest w „obronie prawa do własnego domu”.

Nie konkursowe osiągnięcie

          Ile taki domeczek kosztował? Oto co pisze jego budowniczy:

Szopę budowałem od 2 listopada do połowy lutego. Koszt całkowity wliczając w to benzynę na codzienne dojazdy (ok. 130 km dziennie), piwo, jedzenie i komórkę: trochę powyżej 30 000 zł. Ale z tego około 14 000 zł. to przymusowe koszty administracyjne: konieczne projekty przyłączeń, same przyłącza, oczyszczalnia i wyłudzona przez biurokratów łapówka za przyłącza. Czyli sam domek to koszt 10 – 12 tys. zł.

[http://wdeska.wordpress.com/]

          Wkład własny robocizny to około 65-70 %, a koszty całorocznego opalania to ok 350 zł. – podaje w innym miejscu.

         Jaki wniosek z tego przykładu? Postawienie małego domeczku  w przestrzeni fizycznej może być pod względem finansowym rewelacyjnie mało kosztowne. Wymiarowo jest on zbliżony do postulowanego  w   artykule pierwszego modułu domu budowanego etapami.

          To gdzie w takim razie szukać źródeł wielkiego problemu mieszkaniowego w Polsce? W przestrzeni społecznej, w niedoskonałości funkcjonowania naszego państwa.

Co ma wspólnego wóz Drzymały z szopą Deski?

         Zaskakująco wiele. W 1904 roku pod wpływem Komisji Kolonizacyjnej pruski parlament uchwalił ustawę, na mocy której wybudowanie się na nowo nabytym gruncie wymagało zezwolenia lokalnych władz administracyjnych. Ustawa chociaż dotyczyła wszystkich obywateli pruskiego państwa, to w ówczesnych realiach jej ostrze  wymierzone było przeciw ludności polskiej. Próbowano ją omijać np. poprzez budowę różnych ziemianek czy odpowiednią adaptację wozów cyrkowych. Antypolskie ostrze ustawy odczuł też  Michał Drzymała, gdy chciał pobudować się na swoim, niewielkim zresztą,  polu, kupionym za ciężko zapracowane pieniądze od niemieckiego kupca.

        Zgody na budowę nie uzyskał, więc mieszkanie dla swej rodziny urządził w zakupionym wozie cyrkowym. Czy wóz może być mieszkaniem? Zaczęły się administracyjno-sądowe korowody. Sprawa przedostała się do prasy, nabrała międzynarodowego wydźwięku, opór Drzymały stał się symbolem i manifestacją polskiej walki z zaborcą, fotografia jego wozu stała się szeroko znana . Adoptując wóz na potrzeby mieszkaniowe bez stosownych zezwoleń Drzymała dopuścił się wg pruskiej administracji swoistej samowoli budowlanej.

         Podobnie też samowoli budowlanej dopuścił się Waldemar Deska budując swoją ekologiczną „szopę”. Jak to wygląda w proponowanej na wstępie terminologii? I Michał  Drzymała i Waldemar Deska wybudowali się sposobem gospodarczym, ale nie wybudowali się w systemie gospodarczym. Budowanie się w systemie wymaga akceptacji państwa, a więc załatwienia sobie odpowiednich – mówiąc potocznie - „kwitów” .  Brak takich „kwitów” staje się powodem do dotkliwych retorsji ze strony państwowej administracji. Ich dotkliwość w przypadku państwa pruskiego jest sprawą dość powszechnie znaną. A w przypadku państwa polskiego o cały wiek później?

Urok państwowych regulacji

        Kilka barwnych przykładów podaje Waldemar Deska w swym manifeście:

Bywa, że nie da się zebrać wystarczającej ilości papierków bo urzędnicy stawiają zbyt trudne wymagania, czasami swoimi błędami uniemożliwiają ich zebranie i w rezultacie nie można rozpocząć budowy bądź remontu. Dla wielu osób te zbyt skomplikowane i kosztowne wymagania są barierą uniemożliwiającą godne życie.

Oto na Lubelszczyźnie pojawili się policjanci ze spychaczem za to, że facet obmurował sobie ścianę starego domu. Zrozpaczony ojciec, który obmurował dom ale nie dopełnił zawiłych, niepotrzebnych i głupich formalności zamknął się w domu z butlami gazowymi z zamiarem wysadzenia w powietrze siebie i agresorów…

Oto facet, który samowolnie, bez zgody urzędnika wyremontował ganek zmuszony został do tzw: przywrócenia stanu sprzed naruszenia prawa czyli do zdrapania nowego tynku, zerwania terrakoty itd.

Oto ktoś, kto oszczędzając latami rozbudował sobie stary domek na własnym gruncie, domek nie naruszający dobrosąsiedzkości, musi go rozbierać bo nie dopełnił wymogów administracyjnych.

W okolicach Kazimierza Dolnego tysiące osób czeka latami (15 lat) na pozwolenie na budowę a władze samorządowe nie robią nic lub bardzo mało aby rozwiązać problem.

        Czas wozu Drzymały to lata intensywnej polityki germanizacyjnej pruskiego państwa i stąd dość łatwo zrozumieć działania pruskiej administracji wymierzonej w elementarne interesy gospodarcze polskiej ludności. Ale restrykcyjne działania polskiej administracji niewiele chyba różnią się od działań dawnego zaborcy. Skąd one się biorą, jakie jest ich źródło?

W dyktacie zniewolonych umysłów

        Waldemar Deska nie ulega tu pokusie łatwego tłumaczenia jakimiś teoriami spiskowymi. Polskie państwo tworzą polscy obywatele i to oni są źródłem i ofiarami administracyjnej opiekuńczości polskiego państwa. Swój manifest kieruje więc nie tylko do władz państwowych, a do całego społeczeństwa:

Państwo, które nie wypełnia swoich podstawowych powinności jest nad wyraz skuteczne w ciemiężeniu prostego obywatela. Dzieje się tak nie tylko z powodu głupoty i bezduszności biurokratów i ustawodawców. Jest na to przyzwolenie i presja większości z nas. To dyktat totalitarnej mentalności zniewolonych umysłów.

       Z budowy własnego domku Waldemar Deska uczynił swoiście obywatelski budowlano-administracyjny  spektakl spod znaku performance, chyba jeden z najciekawszych w ostatnich latach.  Spektakl nie mający ściśle określonego adresata, jak to bywało z nadawcami dawnych suplik. Chyba daje tu o sobie znać intuicja artysty docierająca do tego, co ważne dla życia i w życiu człowieka  oraz wieloletnie doświadczenia w zakresie animowania różnych kulturalnych wydarzeń.

       Nie trzeba podzielać wszystkich poglądów Deski na świat i życie społeczne, by zgodzić się, że „dyktat totalitarnej mentalności zniewolonych umysłów”  nie pozwala na jakieś zmiany na lepsze. Kłopoty zaczynają się wtedy, gdy pojawi się pytanie, jak ten dyktat zmienić? Dyktat  większości z nas  nad nami wszystkimi – miejmy to na uwadze.

Apel o zmiany w mentalności

         Waldemar Deska nie pozostawia ten problem otwartym i nawołuje do poparcia swojej  Petycji oskarżającej państwo o praktyki niezgodne z prawami praw człowieka i konstytucyjnymi gwarancjami, co bardzo ciekawie argumentuje, zamierzając wystąpić ze sprawą do Trybunału Konstytucyjnego

         Oto sam, jako przedstawiciel mniejszości, jak można się łatwo domyślić o nie zniewolonym umyśle,  zamierza wystąpić przeciwko państwu będącym emanacją większości obywateli o mentalności zniewolonych umysłów. Jakby nie kalkulować wychodzi na to, że mniejszość ma doprowadzić do wyzwolenia z ograniczeń mentalnych większość przy pomocy Trybunału Konstytucyjnego.

          Nie przywołałem tu protestu Deski po to, by agitować za poparciem jego Petycji lub jej spostponowania, ale z dwóch innych ważnych w tym artykule powodów.

Zbyt ogólna diagnoza

          Po pierwsze, diagnoza o dyktacie zniewolonych umysłów, może i słuszna, jest dla niniejszych rozważań zbyt ogólna. To tak, jakby pacjent mówił do lekarza, że nie jest zdrowy. To może być prawdą, ale zbyt ogólną dla praktycznych  wniosków i działań mogących polepszyć stan zdrowia.

        Zamiast tak ogólnej diagnozy bliższa mi jest diagnoza  mniej ogólną: polska klasa polityczna nie potrafi doceniać rodzimej myśli innowacyjnej jako istotnego czynnika gospodarczego rozwoju państwa.

       Dyktat rutyny jest także formą dyktatu zniewolonych umysłów – można zauważyć. Nie zamierzam w tym miejscu szerzej tego omawiać, pozwolę sobie tylko na uwagę, że w ostatnich dwóch stuleciach polska klasa polityczna nie bardzo miała okazję na suwerenne doświadczenia , że kreatywna myśl obywateli jest niezwykle ważnym składnikiem zasobów państwa i ważnym czynnikiem jego szeroko rozumianego bezpieczeństwa.

Inspirująca lekcja poglądowa

         Po drugie Waldemar Deska pokazał praktycznie więcej niż połowę tego, że jednak coś  można, a co musiałbym udowadniać.  Jego domek ma wymiar kawalerki, tyle, ile postulowany  w artykule pierwszy moduł domu budowanego etapami. Samo wybudowanie kosztowało go ok 12 tysięcy złotych. 

          Czego temu domkowi brakuje? Niczego. Jego twórca budował go dla siebie, dla swoich potrzeb, jako osoby już chyba trochę myślącej o zawodowej emeryturze. Czy tak zaprojektowany domek mógłby być atrakcyjną ofertą dla młodych osób myślących o założeniu rodziny? Raczej nie, ale gdzie jest powiedziane, że domki o zbliżonych gabarytach akurat tak mają wyglądać, że wnętrza nie mogą być inaczej zaplanowane, że nie mogą odpowiadać innym gustom estetycznym i wpisywać się nie tylko w wiejski, ale także miejski krajobraz?

         Wybudowany i prezentowany już w Internecie domek trudno byłoby w sposób mało kłopotliwy  rozbudowywać o dalsze moduły, by uzyskać dom o większym już metrażu. O ile droższe byłoby rozwiązanie umożliwiające taką rozbudowę? To kwestia znalezienia innych rozwiązań konstrukcyjnych i związanych z tym kosztów. Ale kosztów na etapie poszukiwania rozwiązań projektowych, a nie ich materialnej realizacji.

          Waldemar Deska nie jest budowlanym analfabetą i zrobił to ,co zrobił, więc niech dla innych osób, np. ekonomistów, prawników, nauczycieli politologii itd. wybudowanie domku kosztuje nawet 5 tysięcy złotych więcej. Czy to wiele w porównaniu z ofertami rynkowymi?

          Omawiany tu przykład zwraca uwagę na jeszcze jeden dość ważny aspekt. Domek zbudowany został z lokalnie łatwych do pozyskania materiałów. A czy koniecznie musi to być tylko drewno i jakieś plastikowe uzupełnienia? To znowu kwestia różnych  rozwiązań. Ważne, by spełniały one warunki bezpieczeństwa domku  i wymogi jego taniej eksploatacji. 

          Aby podobny  sposób budowania się mógł stać się przykładem do naśladowania, konieczne jest by powstały różne projekty domów  budowanych etapami. Projekty, ale także ich gotowe realizacje, gdyż przede wszystkim one mogą odblokować zniewolone umysły. O takie przykłady  byłoby niezwykle trudno. Raczej małe są szanse, by w ogóle powstały.  Tu powoli dochodzimy do problemów państwowej niemocy.

Projekt nie powstanie sumptem indywidualnym

         Dlaczego?  Bo jest zbyt drogi na indywidualną kieszeń kogoś, kto akurat takim projektem byłby zainteresowany.  Opracowanie projektu,  nawet pierwszego  modułu, wymagałoby, biorąc pod uwagę tylko względy techniczne,  o wiele więcej pracy, większej wyobraźni, pomysłowości i większych kompetencji niż  standardowego projektu domu o znacznie  większych gabarytach.

         Ale to jeszcze nie wszystko. Projekt wymagałby  administracyjnej akceptacji.  Dla administracyjnego  oglądu pierwszy moduł wcale nie byłby domkiem, może domkiem wczasowym, ale dlaczego akurat miałby stanąć w miejscu nie przewidywanym na użytkowanie rekreacyjne? A jaki ma być metraż całości? A może petent zmieni deklarowaną dzisiaj postać całości?   Wydawać zezwolenie na coś, co nie wiadomo jak miałoby wyglądać?  To wbrew sztuce administracyjnej.

         Każdy  projektant choć trochę orientujący się w budowlanych realiach, jest świadomy  tego, że oferując komuś taki nietypowy projekt naraża go na los Michała  Drzymały lub Waldemara Deski podejmujących się walki z państwową administracją. Takiego projektu nie sprzeda.  Dlaczego miałby angażować się w przedsięwzięcie z góry skazane na finansowe fiasko dodatkowo narażając  się na zrzuty wyłudzenia od znajdujących się w potrzebie osób?

Dwa problemy

          Aby rozwijalne etapami domki mogły realnie powstać w przestrzeni fizycznej potrzebne są odpowiednie projekty techniczne jako swoiste komunikaty dla wykonawcy. To jest oczywiste i to jest jeden problem.

          Aby powstały odpowiednie projekty techniczne, potrzebne są określone zmiany w przestrzeni społecznej, a zwłaszcza w sferze uregulowań prawno- administracyjnych po to, by państwo mogło zaakceptować projekt jako swoisty komunikat skierowany do niego. I to jest drugi problem.

         Jak to we wstępnych rozważaniach terminologicznych zostało wspomniane, projekt techniczny domu wprowadza go w przestrzeń społeczną zanim zaistnieje on fizycznie.

         W sytuacji, gdy w powszechnym odczuciu państwo pozostanie głuche na taki komunikat, dla nikogo praca nad projektem nie będzie pracą sensowną.

Czwarta wizja 

 w klimacie oddolnej niemocy państwa

Bezsilność samorządów gminnych

        Gdyby któryś  z wójtów lub prezydentów miast zlecił komuś opracowanie takiego projektu, sprawa natychmiast nadawałaby się do prokuratury. Bo dlaczego zlecił to takiej firmie, a nie innej? Skąd wiadomo, czy inna nie wykonałaby lepszego projektu?

         A właściwie to z jakiego powodu zlecił? Gdyby  to zrobił np. wójt wspomnianego w tym artykule Blizanowa powołując się na doświadczenia zniszczeń, to przynajmniej zarzut niegospodarności byłby ewidentny.  Gminne fundusze przewidziane są na konkretne cele, a nie na jakieś eksperymentalne  i podejrzane pod względem legalności przedsięwzięcia budowlane, będące de facto prezentem od gminy dla konkretnych osób.  Ponadto naraziłby gminę czy konkretną osobę na jakieś awanturnictwo budowlane, gdyby okazało się, że naruszony został któryś z  administracyjnych  przepisów.

Może władze Bytomia?

         Sprawa może wydawać się bardziej realistyczna.  Węgiel pod miastem będzie eksploatowany jeszcze kilkanaście lat i bardzo prawdopodobne, że różnych tąpnięć będzie przybywać, że kolejni mieszkańcy będą ewakuowani ze swych mieszkań. Ale co z tego, że władze miejskie mogą tak przewidywać?

          Gdyby system awaryjnego budownictwa już istniał, to zapewne przynajmniej wzięłyby pod uwagę,  by chociaż część ewakuowanych zainteresować  taką formą zamieszkania „na swoim” w innym miejscu i przewidziały w planach  przestrzennych tereny  pod nowe osiedla gdzieś na obrzeżach miasta.  Ale nad czym tu dyskutować, skoro omawianego systemu nie ma? Na to zaś, by zlecić komuś opracowanie stosownego projektu władze Bytomia nie mają szans. Bo znowu pytania o to, komu?, za ile?, czy to aby zgodne z prawem?

           Władze Bytomia muszą przede wszystkim myśleć o dniu dzisiejszym, o tym, co zrobić  z już ewakuowanymi a nie bawić się w jakieś eksperymenty.

           Jak Polska długa i szeroka nigdzie nie ma szans na powstanie projektów  sumptem indywidualnym czy z udziałem budżetów lokalnych władz samorządowych.

           To może jednak coś by się dało zrobić przy zaangażowaniu władz centralnych państwa i centralnego budżetu?

           Kto zatem mógłby tutaj pomóc?

Czwarta wizja

w klimacie wiwisekcji odgórnej niemocy państwa

       Najbardziej stosownym podmiotem mogłaby tu być Rada Bezpieczeństwa Narodowego działająca pod zwierzchnictwem Prezydenta RP, a nawet może jeszcze skromniej – sekretariat powołany do obsługi spotkań związanych ze Strategicznym Przeglądem Bezpieczeństwa Narodowego. Przecież nawet redakcje różnych pism organizują różnorakie konkursy i takie przedsięwzięcie nie przekracza ich możliwości kadrowych.

        Tu jednak pojawia się problem związany ze swoistą niemożnością czy inercją struktur  i instytucji państwowych. Sprawa  niekoniecznie dotyczy tylko Polski, o czym świadczą różne przejawy glokalizacji  w najbardziej nawet bogatych państwach na świecie. Trzymajmy się jednak rodzimego podwórka.

        Co musiałoby się  stać, aby ten prezydencki organ zechciał faktycznie nadać inicjatywie konkursu jakiś bieg?

        Ktoś musiałby na posiedzenie tak wysokiego  gremium decyzyjnego zgłosić odpowiedni wniosek czy choćby zasygnalizować potrzebę lub możliwość  konkursu. Ale kto?

        Nie zrobi tego sam prezydent.

Problem podrzucony z boku

         Po pierwsze musiałby o takim zamyśle konkursu wiedzieć. A skąd? Bo jakiś obywatel osobiście do prezydenta napisał? Jego prawo, ale żaden chyba prezydent na świecie w kraju nawet znacznie mniejszym niż Polska nie jest w stanie czytać całej korespondencji, jaka przychodzi do jego biura. Ostrą selekcję przeprowadzają tu pracownicy jego kancelarii, a dla nich już na pierwszy rzut oka jest widoczne, że sprawa jest niepoważna.

        Bo już sam nadawca sprawy jest niepoważny. Na 38 milionów mieszkańców Polski średnio dziennie może się rodzić 38 milionów genialnych w ich mniemaniu pomysłów naprawianie  świata. Na taką okoliczność kancelaria jest przygotowana. Wystarczy bowiem za taki list uprzejmie podziękować i ewentualnie grzecznościowo odesłać nadawcę do odpowiedniego organu  bardziej właściwego w sprawie. Formalnie została ona załatwiona. Obywatel otrzymał odpowiedź.

          A gdyby jednak ktoś z kancelarii zechciał się bliżej sprawą zainteresować i coś jednak zrobić, bo przecież jakoś faktycznie z problemami bezpieczeństwa narodowego się ona wiąże? Nawet gdyby zechciał to niewiele może zrobić. No bo jak? Zasygnalizować ją na roboczym posiedzeniu całej kancelarii? Jak długo by takie referowanie by mogło trwać, bo przecież nic nie wiadomo w najbardziej elementarnych sprawach. Nie wiadomo, czy w ogóle wiadomy tu projekt domku dałoby się wygenerować, skoro taki jeszcze nie istnieje. Nie wiadomo, czy chociaż studenci zechcieliby się próby jego stworzenia podjąć, skoro nikt się ich oto nie pytał.

           A czy urzędnik kancelarii nie mógłby się sam zapytać? O, to wcale nie jest takie proste!

Miałby na własną rękę, pomijając wszelkie formalne procedury przeprowadzać jakieś sondażowe rozpoznanie i pisać do studentów, a może do ich uczelni? Jakikolwiek gest już byłby odbierany jako obietnica czegoś, a ma do tego upoważnienia? Gdyby odpowiedź była odmowna, to przecież przynajmniej medialna afera gotowa. Od prezydenckiego urzędu obywatele oczekują odpowiedzi, a nie pytań i to w dodatku w takich banalnych kwestiach i tylko dlatego, że komuś coś przyszło do głowy.

       Skąd fundusze na nagrody? Gdzie regulamin konkursu? I tym wszystkim miałaby  zajmować się prezydencka kancelaria? To nie ma już w państwie innych służb czy instytucji?

       Prezydent wybierany jest w wyborach powszechnych. Obejmuje swój urząd, urządza swą kancelarię i ma perspektywę pięcioletniego sprawowania swej władzy pod warunkiem  przyzwoitego wywiązywania się ze swoich konstytucyjnych obowiązków.  Jego urząd pod względem strukturalnym i personalnym  ma szansę na pewną stabilność, co sprzyja możliwościom oglądu bieżących spraw w kraju i na świecie  z  pewnego dystansu, ale też i jego wpływ na konkretne sprawy nie jest bezpośredni, co dla wyborców jest łatwo wyczuwalne. Kancelaria o ten dystans musi dbać, gdyż dla funkcjonowania państwa jest on potrzebny.

          Efektywność pracy prezydenckiego urzędu wymaga pewnej  systematyczności, a ta z kolei jakiegoś elementarnego porządku, harmonogramu, planowości działań. Jak w tryby działania tej instytucji wrzucić problem, który w żadnym planie nie został uwzględniony? Iloma takimi nieprzewidzianymi wcześniej kwestiami może ona się zajmować?  

        Kancelaria prezydencka ma swój rytm i procedury załatwiania różnych spraw. Aby cokolwiek mogło  znaleźć się w polu jej zainteresowania musi mieć nie tylko swoją wagę, ale także odpowiednią formę.  A czyjaś propozycja, że może byśmy coś zrobili, jest najzwyczajniej naiwna.

Niespełnione nadzieje

        Nawet, gdyby jakimś cudem wszelkie takie administracyjno-mentalne przeszkody dało się uniknąć, to w futurystycznych przewidywaniach pojawia się następna i daleko  większa. Załóżmy, że oto za prezydencką wiedzą problem jest na tym szczeblu postawiony,  odpowiedni urzędnicy czy instytucje go   podchwytują, ogłoszony jest otwarty konkurs, opinia publiczna jest żywo zainteresowana jego efektami. Mija kilka miesięcy i co? Góra urodziła mysz! – co za wspaniały temat dla satyryków.

         Kilka projektów niewielkich domków  ma być receptą na milionowy problem mieszkaniowy? Czy urząd prezydencki  nie ma poważniejszych problemów niż zajmowanie się dokumentacją techniczną takich drobiazgów? A dokumentacją techniczną armat  też się  zajmuje?-  to łatwe do przewidzenia zarzuty. I niekoniecznie najcięższego kalibru.

         Od poważnego urzędu obywatele oczekują poważnej propozycji. A co tu dostają? Buduj się, kto może! – mówi oferta. A kto może?  Czy każdy ma działkę budowlaną? Najpierw dajcie nam działki! – wołają wprawieni w różnych potyczkach populiści. To jawna niesprawiedliwość, bo czy bezrobotny ma szansę na wybudowanie się? Najpierw trzeba zlikwidować bezrobocie! – rozlegają się gromkie okrzyki innych medialnych kontestatorów.

         Jak będzie wyglądała Polska upstrzona jakimiś karłowatymi wytworami  domorosłych budowlańców i architektów?– z ogromną troską wypowiadają się zawodowi esteci. Gdzie tu ochrona naszego krajobrazu, poszanowanie tradycji, naszego dziedzictwa kulturowego? – ciąg najróżniejszych zastrzeżeń właściwie nie ma końca.

         I taki ogólny ferment miałby mieć swoje źródło w prezydenckiej kancelarii pod pozorem dbałości o drobny wycinek bezpieczeństwa narodowego? Przecież uboczne tego skutki spadłyby na organy rządowe. A gdzie jest powiedziane, że rząd byłby z tego zadowolony?

         To może się go zapytać? Dobrze, ale o co konkretnie i kogo? Samego premiera? Któregoś  z ministrów?  Ko z kim i właściwie o czym miałby na tak wysokim szczeblu rozmawiać?

 Nie ma zatem szans, by taki drobiazgowy  pierwszy krok w kierunku  poprawy  sytuacji mieszkaniowej mógł pozyskać aprobatę kancelarii głowy państwa.

        To może rząd coś może?

        Tu sprawa przedstawia się jeszcze gorzej.

Premier – psucie rynku

        Premier wybierany jest przez parlament.  Jego skład odzwierciedla układ sił, jakie poszczególne partie polityczne pozyskały dzięki swym wyborcom. Premier jest niejako zakładnikiem koalicji rządzącej. A ta koalicja ma swoje preferencje.

        Premier, czy tego chce, czy nie chce, ma swoją  partyjną barwę i musi o nią dbać. Jakiekolwiek zainteresowanie sprawą, nawet tylko kogoś z jego najbliższego otoczenia,  już byłoby  odbierane  jak inicjatywę partyjną.  Kłopotliwą tym bardziej,  tym bardziej, że znowu byłaby ona nieprzewidzianą w jakichś uprzednich ustaleniach koalicyjnych  czy planowanym porządku działania. Byłby to także problem niejako „podrzucony z boku”.

        W polskich realiach byłaby tym samym przeciwko komuś, a więc przeciwko ugrupowaniom opozycyjnym. Te zaś pomysł jakiegoś konkursu na drobne projekty  wyśmiałyby zanim zostałby on choć wstępnie objaśniony.

        Są i inne powody, właściwie ważniejsze. Budowanie się wymaga administracyjnego pozwolenia, przedstawienia projektu technicznego zgodnego z obowiązującym normami. A co jeśli takie etapowe budowanie się nie jest zgodne z jakimiś szczegółowym przepisem? Zmieniać te przepisy? To już niemal trzęsienie ziemi.

           Do już istniejących przepisów dostosowali się uczestnicy istniejącego rynku mieszkaniowego, a więc dbające o podaż  ogromne lobby, które wcale nie musi być zainteresowane  jakimiś zmianami.  Mieszkania są już budowane, zamrożone są  jakieś środki materialne, a tu premier wychodzi z czymś, co może naruszyć dotychczasowe kalkulacje wynikające z analizy istniejących uwarunkowań, a więc i rozlicznych  przepisów.

          Jest zrozumiałe, że mało byłoby chętnych, aby mówić wprost o interesach lobbystycznych związanych z  istniejącym już rynkiem mieszkaniowym. By nie narażać się opinii publicznej łatwiej odwoływać się do różnych nadrzędnych racji rzekomo ważnych dla samych obywateli. Te przewidywane, potencjalne  kontrargumenty  ująłem  po prostu  w jedno hasło – „psucie rynku”.

          Nie jest to chyba jakieś nadużycie. Każda zmiana w jakiejkolwiek dziedzinie życia wywołuje odruchy niezadowolenia tych, którym już wygodnie w istniejącym status quo. Z ich punktu widzenia jakakolwiek jego zmiana jest po prostu psuciem tego, co jest.

          A przecież pomysł budowania się etapami wcale nie musi psuć mechanizmów dotychczasowego rynku. Jest on skierowany na użytek tych, którzy na tym rynku w ogóle nie istnieją z uwagi na zbyt wysokie finansowe  progi wstępu na ten rynek. Obniżenie tego progu, poszerzenie go o znaczniejszą liczbę bardzo drobnych inwestorów może znacznie ożywić całą branżę budowlaną.  O tym jednak trzeba byłoby przekonać  skłóconych  przedstawicieli ugrupowań politycznych reprezentowanych w parlamencie.

       Trudno się zatem spodziewać, by z inicjatywą na posiedzeniu RBN-u wyszedł premier, bo powodów może być więcej niż w przypadku prezydenta.

                                                                     Rutyna klasy politycznej                                  

         „Dajcie nam władzę, a my was urządzimy!” – tak chyba sformułować można najogólniejszy  apel, jaki w państwach demokratycznych różne partie kierują do potencjalnych wyborców. Polska klasa polityczna nie wyłamuje się z tego ogólnego schematu, ale jest ona wyjątkowo słabo przygotowana do doceniania i wykorzystywania  rodzimego potencjału kreatywności.

           Tę  słabość  widać w  braku umiejętności jasnego formułowania ważnych dla obywateli priorytetów oraz ich klarownego prezentowania, w unikaniu problemów istotnych dla kondycji państwa i jego miejsca w świecie, w unikaniu dyskusji na tematy merytorycznie ważne. W zamian mamy nadmiar wzajemnego oskarżania się wszystkich i o wszystko, co właściwie przybrało już formę swoistego politycznego pieniactwa, wyolbrzymianie marginalnych z punktu widzenia interesów państwa spraw z pomijaniem kwestii najbardziej dla niego żywotnych nie tylko w doraźnej, ale i długofalowej perspektywie.  

          Raczej trudno się spodziewać, że przy takiej kulturze politycznej jakaś partia  zechce coś zaproponować  w kwestii mieszkaniowej.  Bo prostych rezerw już nie ma, a nieszablonowe propozycje nie są uważane za poważne. Znowu dlaczego? Bo same elity polityczne nie doceniają ludzkiej kreatywności,  a z tym wiążą przynajmniej jej  dwa ograniczenia w zakresie percepcji różnych spraw.

           Po pierwsze,  do  wyobraźni ich przedstawicieli docierają tylko proste schematy, gdzieś i przez kogoś już wymyślone i sprawdzone.  Czy któremukolwiek z polskich polityków zdarzyło się coś poważniej powiedzieć  na temat żenującej liczby opatentowanych wynalazków w zestawieniu z ogromnym potencjałem polskiej kadry inżynieryjnej i technicznej?

           Przed II wojną światową Polska zajmowała 5. miejsce w Europie pod względem liczby patentów rejestrowanych rocznie. Dziś naszego miejsca statystyki nie uwzględniają. Z jednego prostego powodu - uzyskujemy patenty na około 30 wynalazków rocznie, co stanowi około 0,003% całości wynalazków w Europie. Nasi południowi sąsiedzi, Czesi, mają około stu razy więcej patentów w ciągu roku. Podobnie Węgrzy  – o tym nie wspominają politycy, o tym wspominają  publicyści amatorzy.

[10 genialnych wynalazców, o których Polska zapomniała, http://niewiarygodne.pl/gid,10868114,img,10868128,kat,1017185,title,10-genialnych-wynalazcow-o-ktorych-Polska-zapomniala,galeriazdjecie.html?smgajticaid=6d6ab]

          Taka sytuacja skazuje Polskę na permanentną wtórność, ciągłe tylko podążanie za innymi, a polskich obywateli na status swego rodzaju  drugorzędności cywilizacyjnej czy kulturowej, którym ciągle ktoś musi pokazywać drogę niemal we wszystkich dziedzinach życia.

        Po drugie, coś musi być od razu duże, aby zechcieli to zauważyć. Jeden czy dwa miliony potrzebujących mieszkania osób nie   zgromadzi się na ulicy, nie tupnie, nie krzyknie, to i na Wiejskiej mało o nich  słychać, a dla mediów temat jest aż nadto rażący swą banalnością.  Trudno zatem, by sam zamysł niepozornego  projektu domeczku mógł kogoś z politycznych elit skłonić do jakiegoś namysłu.

      Ile taki projekt może kosztować? Jakie przesunięcia w budżecie państwa są potrzebne? Ile można by zdobyć na ten cel funduszy europejskich? Jeśli to jakieś groszowe sumy, to  niepotrzebne zawracanie głowy. I  w ogóle, to kto za tym stoi? A przecież właśnie pan X powiedział coś na pana Y,  nie wiadomo czy kogoś nie obraził i to trzeba jak najpilniej zbadać!  Akurat w takiej dziedzinie praktyczna kreatywność elity polskiej klasy politycznej okazale  kwitnie.

Część V

         W tej części rozważań mogę trochę zdziwić Czytelników zwróceniem uwagi, że poważni ludzie też mogą mieć trochę racji.

Zupełnie inna strona medalu

          Czy można sobie wyobrazić  państwo, w którym cały wysiłek administracji centralnej i samorządowej  skupiony jest tylko na realizacji różnych pomysłów, jakie ich kreatywnym  obywatelom wpadają do głowy?

          A kto miałby pilnować, by śmieci w miastach nie były wyrzucane z okien na ulice, pociągi i tramwaje  jeździły punktualnie i po torach oraz nie wpadały na siebie, samochody jeździły po jezdniach, tydzień miał zawsze siedem dni, sprzedawana  żywność  nadawała się do jedzenia a woda w kranach do picia, chorzy w szpitalach mieli do dyspozycji osobne łóżka,  uczniowie po wakacjach wracali do szkół i zdążali na ósmą na lekcje,  itd., itd.

         Życie w państwie wymaga określonego porządku: działań rutynowych aż do bólu, czytelnych schematów załatwiania i rozwiązywania przez organy państwa i ich obywateli najróżniejszych problemów. Czy zatem administracyjna rezerwa wobec różnorakich nowinek mogących burzyć określony porządek nie jest uzasadniona?  Jest uzasadniona, jak najbardziej.  Nie może każdy urzędnik i każdy obywatel na własną rękę burzyć systemu  przewidywalnych dla obywateli  reguł postępowania.

            Ale w takim razie – można zauważyć - przy dokładnym pilnowaniu przez każdego obywatela ustalonego porządku  nie byłoby żadnego postępu, niczego nowego już w takim systemie  nie mogłoby powstać!

            Nie mogłoby. Platon w poszukiwaniu modelu idealnego państwa nie przewidywał w nim miejsca dla artystów. Ich aktywność byłaby nieustannym źródłem zagrożenia istniejącego ładu. Mowa tu tylko o kreatywności artystycznej, gdyż  w tych czasach  postęp techniczny nie był odczuwalny, więc nie był też przedmiotem bardziej systematycznej refleksji. Dla przenikliwego Platona już sama kreatywność na polu artystycznym byłaby źródłem zakłóceń idealnego ładu społecznego.

Złoty środek

           Antoine de Saint-Exupéry podzielił się refleksją, że dwie rzeczy zagrażają światu: zbyt wielki bałagan i zbyt wielki  porządek.  Jeśli w istniejącym porządku społecznym  ogromna liczba ludzi nie ma szans na przyzwoite  mieszkanie, to i sam porządek odczuwany jest jako  nieprzyzwoity. Doraźne klajstrowanie problemu mieszkań dla mniej zamożnych niewiele pomoże,  podobnie jak tłumaczenie się elit klasy politycznej trudną historia, gdy tzw. „dojrzałość mieszkaniową” uzyskiwało się w wieku zbliżonym do czterdziestu lat.

           Ostatnie zamieszki  w Londynie i  innych angielskich miastach pokazują,  jak łatwo można wyzwolić nagromadzone pokłady frustracji w niezwykle groźny wybuch. To kolejny przykład glokalizacji, choć jego mechanizm może być  odmienny od omawianego tu polskiego  przypadku.  Państwo doraźnie tam  zareagowało policyjnymi pałkami, ale można się spodziewać, że dla doświadczonej brytyjskiej klasy politycznej problem się na tym nie skończy i będzie starała się dokładniej zgłębić umykające potocznemu oglądowi  przyczyny rozruchów. 

           Historia wielu państw pokazuje, że określony ład społeczny nie może być ładem absolutnie sztywnym w każdym detalu, odpornym  na zmieniające się warunki ludzkiej egzystencji choćby tylko w podłożu przyrodniczym i technologicznym, odpornym na zmiany demograficzne i gospodarcze, na zmiany w otoczeniu geopolitycznym. Nie może więc być ładem odpornym na rodzimą kreatywność w różnych dziedzinach życia.

          Taki „sztywny” ład dość szybko staje się piekłem dla części społeczeństwa  i nieodzownie przekształca się w państwo  policyjne pod wpływem instynktownych posunięć jego obrońców. A zwolenników „porządku”  jest zwykle wcale niemało.

        Nie może być też ładem permanentnej rewolucji, zwłaszcza w jego fundamentach, gdyż wtedy staje się niczym innym jak po prostu nieładem, stanem permanentnej anarchii, która zresztą ma także swoich amatorów.

        Aby państwo mogło się elastycznie zmieniać, by z jednej strony zachować swą wielorako rozumianą ciągłość, a z drugiej dostosowywało się do zmieniających się warunków, niezbędne jest stałe poszukiwanie arystotelesowskiego „złotego środka” między absolutną stagnacją i absolutną anarchią. W Polsce do owego „złotego środka” chyba daleko.

         W partyjnej Polsce mało jest poszukiwań rozwiązań, które wzmacniałyby kondycję  państwa własnymi siłami w taki sposób, by rosła jego podmiotowość na  geopolitycznej scenie, ale jednocześnie rosła liczba  gospodarstw domowych będących w dobrej kondycji ekonomicznej. A własne mieszkanie jest dla tej kondycji sprawą elementarną.

           Osiągnięciem czasów  gierkowskich było  oddawanie do użytku 280 tysięcy mieszkań rocznie i ciągle było ich mało.  Dzisiaj powstaje  połowa tej liczby. Elity polskiej klasy politycznej zdają się nie widzieć problemu, bo przecież same mieszkania już dawno mają. Podobnie jak mało jeszcze widoczny jest dla nich problem, że rośnie milcząca większość, dla której ich głos jest coraz mniej  wiarygodny, która już im wymachuje żółtymi kartkami. I koalicja, i opozycja razem wzięte nie potrafiły przyciągnąć do urn wyborczych ponad połowy uprawnionych do głosowania.

           Nie da się rozwiązać problemów  mieszkaniowych w Polsce przez odwoływanie się do historycznych zaszłości. Ani jedno mieszkanie od tego nie przybędzie. Nie da się też rozwiązać problemu bez odwołania się do energii, inicjatywności i pomysłowości młodych ludzi. Na poklepywanie ich po plecach już są odporni. Nikt im  mieszkań nie wybuduje, jeśli nie wybudują ich sobie sami. Wypadałoby  jednak stworzyć im warunki na miarę ich niewielkich możliwości, ale niekoniecznie małych aspiracji.

             Mówi się, że potrzeba jest matką wynalazku. Przy potrzebach w tak ogromnej społecznie skali równie słuszne jest mówienie, że konieczność jest matką wynalazku. W przypadku problemu mieszkaniowego w Polsce jest to konieczność i  gospodarcza,  i polityczna.  Polityczna w aspekcie wewnętrznym, co dość oczywiste, ale  i zewnętrznym. Czy dreptanie w miejscu wokół problemów mieszkaniowych wzmacnia pozycję Polski w UE i w świecie?

                                                                                                                                    Edward M. Szymański