JustPaste.it

Skoro świt

Zanim otworzył drzwi słyszał już dźwięki uwertury.W ten sposób witały go ptaki ukryte w szarości przedświtu.

Zanim otworzył drzwi słyszał już dźwięki uwertury.W ten sposób witały go ptaki ukryte w szarości przedświtu.

 

Zmęczony wysiłkiem fizycznym często ponad miarę, zasypiał wieczorem jak kamień, ale tuż przed świtem budził go nieodmiennie jakiś instynkt. Leżał wtedy przez chwilę w mroku wypełniającym izbę zbierając siły do odrzucenia zniewalających macek nocy powstrzymujących go od wejścia na scenę i widownię największego teatru świata, gdzie nieprzerwanie toczyła się akcja spektaklu.

Zanim otworzył drzwi słyszał już dźwięki uwertury. W ten sposób witały go ptaki ukryte w szarości przedświtu. Nie sposób było dostrzec ani ustalić skąd pochodzą te przedziwne akordy, świsty ostre jak szydło, przeciągłe, leciutkie gwizdy i delikatne zawodzenia. Wojciech zapewne nie kojarzył tych ptasich popisów z operową sceną, ale to w niczym nie przeszkadzało, żeby ta niezwykła improwizacja mogła mu sprawić wielką przyjemność i przyciągnąć zastępy dobrych myśli.

Na powitanie nadchodzącego gospodarza zarżał w stajni cichutko gniady koń. Słysząc konia Wojciech otrząsnął się z resztek snu, otworzył obite siatką letnie drzwi do stajni i poklepał pieszczotliwie konia po szyi, po czym wsypał mu do żłobu przygotowaną wczoraj porcję obroku. Podczas futrowania obroku gospodarz zrobił mu kilka zabiegów kosmetycznych. Zgrzebłem wyczyścił lśniącą sierść i rozczesał włosie grzywy i ogona. Koń poddawał się woli opiekuna parskając wesoło i przydeptując nogami.

Zanim w żłobie ukazało się dno gospodarz zdążył przygotować wóz do drogi. Na wozie stał żłobek z zapasową porcją końskiego wiktu, leżało radło i lekkie brony. Na żłóbku leżał wypchany słomą worek służący gospodarzowi do siedzenia podczas jazdy. Następną czynnością było nałożenie koniowi chomąta i pozostałej uprzęży przed doprowadzeniem do dyszla i założeniem naszelnika i postronków na orczyk.

Po dokonaniu tych niezbędnych czynności Wojciech chwycił lejce i wsiadł na wóz a wypoczęty koń ruszył w drogę nie czekając na komendę gospodarza. Za bramą zaprzęg skręcił w prawo. Z tyłu goniła go różowa poświata zwiastująca wschodzące słońce. Z mijanych po drodze zagród dochodziły pierwsze odgłosy porannej krzątaniny. Słychać było brzęk studziennych łańcuchów i stukanie wiader o studzienne cembrowiny. 

                                                                             -----------------

            Zanim słoneczko zbliżyło się do zenitu redlenie ziemniaków było na ukończeniu. Zmęczony koń szedł znacznie wolniej a gospodarz dawał mu czasem odetchnąć, aby nie dopuścić do wystąpienia piany na grzebiecie zwierzęcia, oznaki nadmiernego przemęczenia grożącego chorobą zwierzęcia, na co Wojciech tak bardzo dbający o konia patrzeć by nie mógł na jego krzywdę. Samego siebie jednak nie oszczędzał. Przepocona koszula przylgnęła mu do pleców. Z butów wysypywał siwy piach.

Łączną długość ziemniaczanych redlin trzeba by mierzyć w kilometrach. Te kilometry przebyte wąskimi bruzdami po glebie usuwającej się spod butów nadwerężyły jego zdawałoby się niespożyte siły. Dokończył obsypywanie ostatniej redliny, dźwignął radło do góry i skierował konia w stronę wozu, gdzie czekał na niego żłóbek z obrokiem.

Podczas, gdy koń raczył się obrokiem gospodarz wyciągnął z kieszeni skórzany pugilares w kształcie podkówki, otworzył i wyciągnął papierosa. Odłamaną połówkę wsunął do cienkiej, szklanej cygarniczki. Zapalił papierosa zapałką i zaciągnął się dymem. Uleganie nałogowi palenia tytoniu było jedną z nielicznych słabości, na jakie pozwalał sobie ten człowiek prowadzący niezwykle surowy tryb życia.

. Papierosy nawet te najtańsze, które palił niemało kosztowały. Dlatego palił w cygarniczce, żeby wykorzystać maksymalnie każdą sztukę. Sklepy wiejskie ubogo były zaopatrzone, ale nawet tam można było nabyć kilka różnych gatunków łącznie z luksusowymi. Wojciech jednak te wszystkie, rzekomo markowe papierosy całkiem ignorował traktując, jako namiastkę, Mocnych” jedynie godnych okopcać płuca prawdziwego, twardego mężczyzny.

Zapakowane po dwadzieścia sztuk w paczkę wykonaną z lichego papieru przyozdobioną wizerunkiem zielonego liścia tytoniu zaspakajały potrzeby trzech czwartych wielomilionowej rzeszy palaczy w Polsce. Ta ogromna popularność, Mocnych” nie brała się z ich wyjątkowej, jakości, lecz była rezultatem najniższej ceny, co wcale nie oznaczało, że były tanie skoro kosztowały trzy złote, czyli tyle samo. Co dziesięć kilo kartofli.

Taka ilość ziemniaków plus odrobina soli stanowiła często niemal całkowity, tygodniowy wikt niejednej rodziny. Hołdujący nałogowi palenia ratowali chudy budżet rodziny paląc papierosy własnego wyroby z tak zwanej machorki nabijanej w papierowe gilzy. Nierzadko można było spotkać palaczy zawijających tytoń w gazetę. Był to najbardziej prymitywny sposób zadymiania płuc przy pomocy skrętów, którym gruby, zadrukowany papier gazetowy dodawał mocy mierzonej w jednostkach długości występowania kaszlu.