JustPaste.it

Arsipanna

czyli królestwa najważniejszych królowych

czyli królestwa najważniejszych królowych

 

Jeśli miłość uznać za królestwo, to jego królową jest wierność. Konkluzja jest w tym wypadku oczywista: gdy upadają królowe, upadają też ich królestwa.
Tu ktoś żachnie się; powie: frazes.
No pewnie. Pewnie, że frazes. Ale co to właściwie znaczy ten cały frazes?
Jeśli podkreślanie znaczenia miłości lub będącej jej koroną czy tarczą wierności jest frazesem, to zaczynam się frapować.
Ludzkość wyraźnie bowiem zdradza skłonności do chłostania lekceważącym batem-słowem frazes tych wartości, z którymi sobie nie radzi.
Nie radzi sobie z ich docenieniem, z zabezpieczeniem jest jeszcze gorzej.
Czyż jest inaczej? Gdy się rozejrzeć, wokół upadają królestwa.
Słupy dymów i brzęk toczących się koron wskazują, co zajmuje ludzkość najbardziej.
Koronowanie miłości - i jej detronizowanie.
Detronizowania metody są różne, ponoć szczególnie dotkliwą jest bolszewicka.
Przy tej metodzie upadłe królestwo porasta rdest i perz, a po nich kołchoz.
Czasem kolejność jest odwrotna.
Znikają też korony, przetopione na wały korbowe do moskwiczów i wostoków.
Mówię tu o miłości przekutej w ogniu wzajemnych wojennych wyniszczeń w długowieczną wyrwę spustoszenia i nienawiści.
Porównanie z bolszewizmem nie jest nieprzemyślane.
Tak, niewielu z nas potrafi utrzymać królestwo, niewielu skutecznie chroni królową.
Tych, którym się udaje, szczerze podziwiam.
Tych, którzy stoją pośród słupów dymów, całkiem rozumiem.
Niełatwy jest ten frazes, jak się wydaje.
Jest jednak w tym całym procesie frazesu coś szczególnie wzniosłego. Mam na myśli moc i poświęcenie, jakie potrafią niektórzy ludzie wyzwolić, by królestwa, w którym przyszło im żyć, nigdy nie upadły. Tych ludzi zawsze widzę we wschodzącym słońcu.
Bo nie jest łatwo. Bywa, że miłość, którą ogłaszamy światu, jest przezeń odrzucana.
Bywa, że w chwili, gdy dzielimy się ze światem - bliższym lub dalszym - promiennością, która zeszła z korony wprost w serce (czasem kolejność jest odwrotna), a świat pomrukuje rosomaczo, wznosząc widły i pochodnie.
Bo on ma wąsy jak lisowczyk.
Bo ona jest za Czarna.
Bo on jest z Księżyca.
Bo on pracuje w kopalni uranu, pomyśl o dzieciach.
Bo ona należała do ZSMP, a ponoć i do RTFGNIMIUYYRSRCXVVHNOPOPPXXC.
Bo on wierzy w Swaroga, a powinien...
Bo ona jest z ochronki.
Bo on jest leworęczny.
Bo ona jest praworęczna, a popatrz na nas, synku...
Cokolwiek. Byle tylko strącić koronę. Byle tylko wrzucić pochodnię w pałace i łąki czyjegoś królestwa.
Uważam to za barbarzyństwo wysokiej hańby.
Miłość jest silna i ma fortyfikacje. Ale nie jest niezniszczalna.
Drogi mój Czytelniku. Jutro lub pojutrze stanie przed Tobą brat, kuzyn, córka, matka lub samotny sąsiad.
Może nawet ufające Ci zwierzę.
Ktokolwiek to będzie, może obwieścić Tobie, że właśnie zbudował swoje królestwo.
Pokaże Ci, z kim to zrobił.
Może będzie to Czarny z Księżyca.
Może górnik z kopalni uranu z Uranu.
Może były członek RTFGNIMIUYYRSRCXVVHNOPOPPXXC.
Ostatnie, co będzie chciała ujrzeć istota, która Ci zaufa, to widły i żagiew.
Wzmacniajmy czyjeś królestwa.
Przyjdzie dzień, że one wzmocnią nasze.

W dzisiejszej historii przeczytacie o czymś niezwykłym. Przeczytacie o człowieku, który walczył o swoje królestwo wbrew wszystkim i wszystkiemu.
Zastanawiam się, ilu z nas wspięłoby się na wyżyny tak heroiczne, by miłość przetrwała wszelkie próby. Wielu z nas nie wie, że stanie do takiej próby jutro lub pojutrze.
Pewne wyzwania są nieuniknione, a przecież do tego garniemy się akurat wszyscy.
Rzadko to piszę, lecz dziś jest jeden z takich przypadków: poniższa historia przeznaczona jest dla ludzi o silnych nerwach.
I sercach.
Zapraszam do lektury.
winter-queen.jpg

Arsipanna


Arsipanna była takim kwiatem, który zamieniłby pustynię w Ogrody Babilońskie, gdyby tylko wyrósł na jej środku. Takim kwiatem, który rozsadziłby skłębioną puszczę, zamieniając ją w łąkę tysiąca barw – gdyby wyrósł w jej sercu.
Arsipanna miała taki uśmiech, że gdy objawiał się środkiem nocy, podnosiłem się z łóżka przekonany, że wstaje dzień, gdy zaś znikał w pełni dnia, rozglądałem się za piżamą pewien zmierzchu.
Arsipanna była Jedynością.
Arsipanna była moją żoną.
Nie będę się tu rozpisywał, jak ten odurzony zielem miłości staroświecki bard ze skłonnością do samobójstwa, czy to z żalu, czy ze szczęścia. Sami wiecie, jak to jest z Jedynością. Z NIĄ wszystko jest dobre. Bez NIEJ nie ma nic.
Objęty miłością mężczyzna nie potrafi już wypełnić przestrzeni, w której zabraknie jego kobiety. To wokół niej mózg koloruje i zabudowuje przestrzeń. To nie ograniczenie. To kwintesencja.
Kto tego nie rozumie, ten biedny, drewniany głupiec; zerwany z cyrkowego obwieszczenia arlekin, którym nie warto zaprzątać sobie głowy. Nie warto nawet próbować tego tłumaczyć, tak jak nie warto tłumaczyć mordercom, jak cenne jest życie i współczucie, i jak może cieszyć czyjeś spełnienie, i ufność, i radość.
Podobnie jak nie warto tłumaczyć drewnianym, śnieżnobrodym pseudoprofesorom-pseudohumanistom tej oczywistości, że morderców i pedofilów należy natychmiast eliminować z ziemskiej wspólnoty – bo ani przytłoczone, ani niedorozwinięte umysły takich degeneratów nie ogarną istoty sprawy. Nie ogarną kwintesencji. Życia i miłości.
Istota, która nie szanuje daru życia, nie doceni, ani nawet nie zazna miłości. Próżno mówić takiej o Jedyności.
Jeśli pojmujecie w czym rzecz, to wiecie też, czym było dla mnie życie.
Życie z Arsipanną.
22 czerwca wydano moją książkę Triumf. 466 stron poświęciłem bitwie pod Bannockburn, w której Szkoci złoili skórę Anglikom, otrzymując wstrząsające dla tych drugich wsparcie Templariuszy. Bitwa rozegrała się w roku 1314, przy czym część historyków do dziś kategorycznie zaprzecza udziałowi Templariuszy i ich wpływowi na całkowite zwycięstwo Szkotów, część zaś z ociąganiem dopuszcza „pewne tego prawdopodobieństwo”. Ja stanowczo udowadniam tak udział, jak znaczący wpływ Zakonu na zwycięstwo i uzyskaną dla Szkocji kilkanaście lat później niepodległość.
Byłem bardzo dumny z tej książki, ponieważ po raz pierwszy wsparłem się jako historyk nie na dokumentach, raportach, znaleziskach i pracach poprzedników, nie nawet na hipotezach mniej lub bardziej logicznych – bo właśnie z takiego arsenału korzystali dotąd wszyscy autorzy książek historycznych.
Ale widzicie, ja poszedłem dalej. Tak daleko dalej, że od tygodnia trwała burza w mediach, a wstrząśnięty, rozbity w krzemienne kawałki świat konserwatywnych historyków przeklął mnie i nazwał tysiącem elitarnych imion, z których przytoczę jedno: Kozioł o Mózgu Diabła.
Do czego prowadzi skostnienie.
W którym – jak w każdym lobby zrodzonym na tej planecie manipulacji – każdy członek stymuluje to skostnienie wszystkim pozostałym z logiczną wzajemnością. Wszelkie lobby, czy to naukowców, czy polityków, czy lekarzy – jest skostniałe i niebezpiecznie dla życia i jego praw do progresji.
Wyłamałem się z tego. Napisałem książkę historii prawdziwej, pozbawionej manipulacji i hipotez.
Prawdziwą – bo wysłuchałem dwudziestu świadków bitwy pod Bannockburn.
Słuchałem tego, co mówili przez siedem miesięcy, a przy tej okazji pozdrawiam egzorcystów, bioterapeutów, szamanów i medium – gdyż sztab tych życzliwych ludzi o otwartych umysłach dbał tak o oczyszczenie przybyłych z zaświatów bytów, jak o moje bezpieczeństwo.
Czy dość macie domniemań historyków? Którzy w usta i głowy dawnych władców i wojowników wkładają z nonszalancją słowa, emocje i wierzenia, których tamci wszak nigdy osobiście nie potwierdzili? Czy chcecie historii PRAWDZIWEJ jak dzień dzisiejszy, który obejmujecie pełnią waszych zmysłów, jedynym narzędziem kroniki, któremu bezgranicznie ufacie?
To właśnie dla was napisałem Triumf.
Książkę dedykowałem Arsipannie:
Jestem,
odkąd jesteś.
Jedyności – Leonard

Tydzień po oficjalnej publikacji, zwieńczonej oficjalnym skandalem, którego użyteczność promocyjna jest poza wszelką dyskusją, postanowiłem świętować całe popołudnie i wieczór tylko z moją żoną. Do południa podpisałem kilkaset egzemplarzy Triumfu, a potem, trochę nie fair – przyznaję, uciekłem memu wydawcy, Christianowi. Ulotniłem się z księgarni skrycie i sztubacko.
Miałem pewne wyrzuty. Christian Kritchinski wziął Triumf z marszu, okazując imponującą przytomność, przenikliwość, a nade wszystko otwartość prężnego umysłu.
Tuzin wydawców postawił tamę, twierdząc, że historycznie książka nic nie wnosi, a rodzaj przekazu jest zbyt niewiarygodny i zostanie odrzucony tak przez lobby historyczne, jak chętnych fantazjom czytelników – bo tych zniechęcą uporczywie podkreślane zwroty w rodzaju „prawdziwe relacje” czy „nareszcie prawda o przodkach”.
Nie wątpiłem, że już teraz, tydzień po publikacji, większość tych wydawców zadawała uszkodzenia swoim przegrodom nosowym, wymierzając pełne żałości uderzenia w lustra.
Było oczywiste, że Christian, którego uważałem już za nieomal przyjaciela, wybaczy mi ten incydent, i to nie tylko ze względu na perspektywy ogromnych wpływów ze sprzedaży, co było już właściwie przesądzone. A jednak czułem się winny, na co wpływał jeden, znaczący fakt.
Tylko on akceptował moją żonę.
Ano tak. Tak to wyglądało.
Po tym, co powiedziałem wam o wartości życia i miłości, wiedząc, że Arsipanna była moją Jedynością, domyślacie się moich uczuć. Nie było we mnie gniewu, nie – byłem dość zrównoważonym i zdystansowanym człowiekiem; przypuszczam, że większość pisarzy jest taka. Ale jakieś drobiny poirytowania i zawodu gdzieś tam w głębi serca tkwiły.
Tyle, że były zbyt małe, by generować frustrację, natomiast wystarczająco wyraźne, aby determinować moją miłość i gotowość opiekowania się Arsipanną, najwyraźniej odrzucaną przez świat.
Moi rodzice, przyjaciele, nawet ci wydawcy – wydawało się, że to również obecność mojej żony, którą zawsze zabierałem ze sobą, miała jakiś wpływ na ich decyzje. Wszyscy odrzucili Arsipannę. To oznaczało, że ja odrzucam ich – niewielu jednak powstrzymała ta groźba odwetowego kroku.
Nie mogłem pojąć zjawiska odrzucenia czyichś wyborów. To – moim zdaniem – jeden z najgorszych przejawów nieludzkości.
Rozumiecie jednak, że moje rozżalenie nie trwało długo, od początku zresztą zdominowane przez złość. Złość na ludzi z umysłami i - co gorsze – sercami o mocno zawężonej przestrzeni.
Źle jest odkryć takich pośród swych bliskich.
Z czasem ochłonąłem całkowicie. Miłość nie pozwala żyć agresją. Pozostało mi kilku najbardziej elastycznych przyjaciół, znalazł się jeden konkretny wydawca o szerokich horyzontach postrzegania, no, a nade wszystko – miałem swoją Jedyność.
Kochałem Arsipannę.
Dlaczego ją odrzucano? Cóż, wyobraźcie sobie kobietę o urodzie tak ponadludzkiej, że obezwładnia nawet najbardziej nieczułych, cynicznych mężczyzn tego świata. Ludzie stawali na jej widok i PATRZYLI.
Chłonęli.
Zjawisko niepowtarzalne się chłonie.
Z twarzy, ruchów, dłoni, ba, z całej niezwykle odczuwalnej aury Arsipanny emanowała dobroć najwyższa. Anielska.
Czy anielski poziom dobroci wpływa na rysy twarzy? Przeobraża je? Uszlachetnia? Czyni z twarzy kobiety ziemskiej oblicze istoty pozaplanetarnej?
Nie może być wątpliwości co do tego.
Uroda i miłosierdzie spływające z twarzy mojej żony – a także delikatność tak niezwykła, że bardziej sposobna roślinie, niż istocie proteinowej – sprawiały, że ludziom ręce opadały na sam jej widok. Gdy wędrowaliśmy ulicami miasta, było oczywistym, że żaden rzezimieszek, któremu Arsipanna spojrzy w oczy, nie podniesie na nią ręki – a jeśli rzuci się do ucieczki, to nie z wyrwaną jej torebką, lecz z własnym opętaniem.
Arsipanna była żywym dowodem na istnienie Miłości Najwyższej. To wstrząsało rzezimieszkami.
A jednak ludzie odrzucili Arsipannę – a wraz z tym odrzucili też mnie.
Dlaczego? Gdyż była doskonałością najwyższego wymiaru, a taka podkreśla wady i mizerność aury wszelkich istot zgromadzonych dookoła. Gdyż radość życia i poczucie sukcesu tych istot usychało błyskawicznie, a często bezpowrotnie.
Małostkowe? Rzekłbym: nikczemne.
A przy tym nie mniej nikczemne, niż kolejny powód, dla którego ją odrzucili. Bo wybrała mnie. Czy też: bo nie wybrała ich.
Było to odrzucenie, z którym sobie nie poradzili, gdyż było to odrzucenie boskie. Mężczyźni znienawidzili Arsipannę jak dzieci odrzucone przez matkę, kobiety zaś dlatego, że natychmiast pojęły, iż w oczach swych mężczyzn – jeśli ci choć raz ujrzeli Arsipannę – stały się pozbawionymi urody, blasku i magnetyzmu, niedomalowanymi kukłami z gipsu. Na zawsze.
Rzecz jasna, wiele tej nienawiści przeszło na mnie.Gdy spacerowałem z moją żoną, przechodnie przenosili w końcu wzrok z mojej żony na mnie – a był to wstrząśnięty wzrok, który wypowiadał wojnę i pożary planom boskim.
Co więcej – z nienawiścią skapującą z wilczych kłów obrzucano mnie obelgami:
- Ty skurwysynie!
- Pojebańcu!
- Szatanie!!
Przywykłem.
Każdy by przywykł, bo dar miłości Arsipanny przesłania wszystkie inne wartości.
Rozumiałem ich nienawiść i nietolerancję – co wszak nie oznacza – nigdy nie będzie – przebaczenia. Byli nikczemnikami.
Widzicie, do czego prowadzi skarlenie ducha, zazdrość i brak pokory.
Przywykłem.
Krótko wręcz powiem: bimbałem na to.
Byłem bowiem najszczęśliwszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkałem. Kochałem Arsipannę za wszystko. Za to, że mnie wybrała – to przede wszystkim. Ale też za to, że na reakcje i obelgi maluczkich reagowała rozczulającym mnie smutkiem, przygnębieniem, wyraźnym poczuciem winy. W takich chwilach przytulałem ją długo – bardzo długo – i pozwalałem, by moje serce przenikało z mojego torsu w jej pierś i roztaczało ciepło oraz ukojenie nad jej sercem i całym zatroskanym wnętrzem najdoskonalszej istoty.
Kochałem ją za to, że udowodniła coś, co do tej pory uznawałem za niemożliwe. Że ciało może dorównać pięknem zawartej w nim duszy. Rozumiecie, o czym mówię?
Kochałem Arsipannę.
O 6.00 siedzieliśmy w restauracji, delektując się całym zasobem pozyskanego szczęścia: własną miłością, sukcesem książki, czarodziejskim nastrojem miejsca i chwili, wzmacnianym stojącymi nad stolikami, urokliwymi, stylizowanymi na latarnie uliczne sprzed dwustu lat lampami, oraz zapadającym za wielkimi szybami zmierzchem.
A jednak istniało perpetuum mobile – moje szczęście napędzało szczęście Arsipanny, jej – moje i tak to się nieskończenie nawzajem stymulowało. Aż dziw, że obyło się bez lewitacji.
Ha. Wyborowe czerwone wino. Spójrzcie w kieliszek czerwonego wina pod światło. Cokolwiek ujrzycie, będzie miało mniej lub bardziej zasilający wpływ na umysł. Ja ujrzałem Oddanie i Honor kobiet i mężczyzn, którzy żyli na Ziemi dawno, dawno temu... Takie impresje – ulotne, lecz przecież wpływowe - pozwalają rozumieć istotę życia.
Wiem, że brzmi to patetycznie, jak przemowa oficera, który musi zachęcić 100 konnych do szarży na 1000 pikinierów. Ale mówię to suchym tonem oczywistości. Czerwone wino, które piłem z moją Jedynością, zawierało Oddanie i Honor, a przekazywało tym samym Spełnienie.
- Jeszcze wina? – spytał drewnianym głosem kelner. Nie odrywał wzroku od mojej żony. Ale do tego już przywykłem.
- A to pewnie – wyszczerzyłem zęby.
- Ścigamy się wokół stołów? – pytały figlarnie oczy Arsipanny.
Nikt nie ma tak figlarnych oczu, jak moja żona. Widzicie, to kolejny powód, dla których ją kocham. Nigdy ich nie wyliczę.
Pościgaliśmy się wokół stołów.
To była kolejna restauracja, w której zjedliśmy kolację pierwszy i ostatni raz.

*

O północy zaniosłem Arsipannę do łóżka, bo nie sprawiała wrażenie skorej do uczynienia choć kilku kroków o własnych siłach. Być może droczyła się tylko; przypuszczam, że wiele kobiet okazuje zwiotczenie w ochoczej grze uwodzenia , tak jak wielu mężczyzn skwapliwie przenosi je na rękach w ramach tej samej gry.Arsipanna chyba nawet nadużywała tej gry, ale choćby miało to trwać i sto lat, będę nosił ją na rękach wzruszony własnym szczęściem i zaszczytem.
Ułożyłem żonę w satynowej pościeli koloru platyny, po czym opadłem obok i zacząłem bełkotać, jak zawsze, gdy do natłoczenia endorfiny doszło jeszcze kilka kieliszków czerwonego wina:
- Kocham Gwiazdkę Arskę... Chce? to napiszę jej bajkę. O trzech małych wieprzkach, które postawiły w środku kniei kiosk RUCH-u... Albo o kotku, co miał niebieski ogonek i wstydził się chodzić do cukierni... Albo o zajączku, co miał zieloną łapkę. Lecz przecie nie była to jego zielona łapka, jeno kapusta, którą hobbystycznie przed sobą toczył... Dobra? Już piszę, tylko podrzuć mi gęsie...
Sam z siebie śmiałem się jak trzynastolatek, Arsipanna zresztą też, tyle że z tą swoją daleko zapędzoną wrażliwością, taktem i oddaniem chichotała w poduszkę. Jak mógłbym kiedykolwiek obrazić się na Arsipannę! Zwłaszcza, że nocna błazenada stała się już ulubionym rytuałem.
Szczęście.
SZCZĘŚCIE.
Christian zadzwonił bodaj o pierwszej. Nie byłem zachwycony. I moment nie ten... I trochę obawiałem się wyrzutów. No, ale odebrałem telefon. Mój wydawca zaakceptował Arsipannę i wydał książkę mego życia. Był współautorem rewolucji, którą wywołałem. Tym samym stał się istotną częścią mojego życia.
Christian był trochę nietrzeźwy, ale objawił nastrój euforyczny, a słowo krytyki za sztubacką ucieczkę nie padło ani jedno.
- Leo, pełen sukces! Noszą mnie tu w lektyce. Jest w niej miejsce i dla ciebie. I dla... hm, twojej żony. Zapraszam was na objazd Dolnego Śląska.
- Lektyką?
- Oczywiście!
- Pewnie, że skorzystamy – zapewniłem.
Christian zdał mi jeszcze relację z konferencji prasowej, na której osoby o paranormalnych zdolnościach, które pomogły mi w napisaniu Triumfu, potwierdziły autentyczność postaci historycznych i ich zeznań. Szczególną konsternację wzbudził Tomasz Ebe, który wyjawił, że informacje od dawniej żyjących pobiera poprzez pismo automatyczne, a jego ręką pisze między innymi Bolesław Chrobry.
Ebe jako pierwszy odpowiedział na moje prośby o pomoc ezoterycznego rodzaju.
- Wchodzę w to – rzekł – ale oni nie są jeszcze na to gotowi.
- Nie są – zgodziłem się swobodnie. – No to rozbijemy ich w krzemienne kawałki.
- Nie boi się pan zadrzeć z lobby naukowym?
- Spodziewa się pan, że historycy naślą na mnie bojówki Hitlerjugend?
Ebe długo się śmiał, po czym powtórzył:
- Wchodzę w to.
Jak dotąd bojówek nie nasłano, choć spodziewałem się, że wymalowany na drzwiach mojego garażu wielki czerwony napis KOZIOŁ Z MÓZGIEM DIABŁA jest całkiem prawdopodobny.
Odłożyłem słuchawkę. A ponieważ Arsipanna spała, zasnąłem i ja.
Nigdy nie miałem zbyt czujnego snu, kiedy jednak niezręczny włamywacz przewraca mebel w rodzaju szklanej gabloty z mosiężnymi figurkami polskich szwoleżerów, pobudka może się zdarzyć.
I zdarzyła się. Odruchowo rzuciłem okiem na zegarek. Dochodziła 3.00. Potem spojrzałem na żonę. Spała, co przyjąłem z ulgą, choć doprawdy na ulgę było za wcześnie.
Zdecydowanie za wcześnie. Dwaj zamaskowani rabusie, zelektryzowani własną nieostrożnością i uczynionym rabanem, wpadli do sypialni drapieżnymi susami.
I to było przykre i źle rokujące. Rabuś, który panikuje pod wpływem własnych potknięć, staje się istotą niezrównoważoną i nieco zdziczałą, a taki stan kwestie litości, negocjacji i oszczędzenia życia sprowadza do szansy mikrej jak ten owad wepchnięty między deski podłogowe.
Drugą przykrą sprawą, która frapuje mnie do dziś, jest nocna ułomność człowieka. Ułomność psychoorganiczna. Ile byś, człowieku, nie boksował, nie biegał i męczył skłonami swego ciała, „by było w gotowości”, to zawsze wyrwany ze snu będziesz jak to kalekie, oszołomione cielę, pod które tylko talerz podsunąć i zabrać się do konsumpcji.
Dziwne, nie czytałem o tym w żadnej powieści science-fiction, ale być może właśnie to najbardziej różni ludzi od cyborgów, robotów i wszelkich maszyn. Ułomność nocna.
Ponieważ nie byłem cyborgiem, widok nocnych intruzów nie wywołał we mnie żadnej bojowej mobilizacji – czegoś w rodzaju tygrysiego wyskoku w ich kierunku i rozbicia obu czaszek o framugi drzwi – co byłoby chyba jedynym skutecznym sposobem odparcia takiej napaści. Niestety, mimo gwałtownego napływu adrenaliny, odczułem tylko paraliż mięśni, a nade wszystko lęk, ogłupienie i bezradność wspomnianego cielęcia.
I chyba bez znaczenia był tu fakt, że nigdy nie biegałem i nie boksowałem.
Włamywacze zwolnili nieco, upewniwszy się, że wandalizm dokonany na gablocie nie odebrał im przewagi.
Nie odebrał – ja byłem cielęciem, a oni mieli noże, wystarczająco solidne, by przepchać je między żebrami w poszukiwaniu wrażliwego celu.
Kominiarki spojrzały na siebie szczerząc zęby.
- Ktoś tutaj pełni funkcje nocnej straży, Erwin.
- Och, chyba zdradziłeś moje imię.
- Przykra sprawa, Erwin. To by oznaczało... – Obrócone w rękach ostrza zabłysły, kiedy uchwyciły światło Księżyca.
- Właśnie. Ale kobietę oszczędzimy.
Przeszedł mnie bolesny prąd. Co ciekawe, przeszedł mnie z dołu do góry i wbił się w gałki oczne, wyciskając z nich łzy, choć nie czułem smutku. Jeszcze nie.
- Dobrze – wybełkotałem bezmyślnie. – Weźcie mnie, a moją żonę zostawcie. Proszę. Uczynię was bogatymi jak książęta.
Wybuchli płazim śmiechem, opuszczając noże. Przeraził mnie ten głośny śmiech, bo było już raczej jasne, że Arsipanna ma szanse – i tak niewielkie – zachować życie tylko wtedy, jeśli się nie obudzi. Postanowiłem bardziej zważać na słowa, by nie dostarczyć napastnikom okazji do śmiechu.
Gdzieś na dnie serca rodziła się żałość, bo moje życie dobiegało właśnie końca, a przecież – dobrze to wiedziałem – moja śmierć będzie dla Arsipanny wstrząsem niewyobrażalnie dotkliwym. Nie było właściwie szans, by jej serce po tak brutalnym rozpołowieniu miało jeszcze kiedykolwiek odnaleźć radość życia. I inspirację, by zwiotczeć u czyichś ramion w ramach gry.
Poza tym czułem oczywisty żal, że tracę życie z Jedynością, której zwyczajnie ani nie chciałem utracić, ani też nikomu innemu oddać.
Jednak te straszne odczucia pozostały dość niewyraźne i zasypane na dnie serca, bo przywaliło je naturalnie coś o wiele bardziej porażającego: strach o życie Arsipanny.
- A pies? – wypaliłem bezradnie. I, niestety, całkiem nierozważnie.
Znieruchomieli zaskoczeni.
- Pies?
- Argentyn. Stoi zawsze na noc przed drzwiami i czuwa... – urwałem.
Teraz zarechotali jeszcze głośniej. Prawie upuścili noże.
Spojrzałem prędko na żonę, ale jakimś pozaziemskim cudem wciąż spała.
Wciąż żyła.
- Pies? – powtórzył jeden z nich. – No tak, marnie się spisał. Już go nie ma, porżnąłem go w paski.
Zabili nam psa.
Poczułem ukłucie gniewu. Niezbyt silne, paraliż wynikły z bezsilności i lęku o Arsipannę dominował nad wszystkim innym.Aczkolwiek przeniknęła mnie też absurdalna myśl.
- Nim zginę, chcę poznać prawdę.
- Jaką prawdę? – zdziwił się Erwin.
- Czy jesteście... – przełknąłem ślinę - bojówką historyków?
Naprawdę zadałem to pytanie. Zaszczuty umysł schodzi w najmroczniejsze piwnice absurdu i nikczemności.
Oczywiście, że nie mieli nic wspólnego z lobby historyków. Popatrzyli po sobie skonsternowani, na szczęście tym razem obyło się bez głośnego śmiechu.
- O czym on mówi, Erwin?
- Zwariował ze strachu. Kończmy to – rzekł sucho włamywacz.
„Kończmy to” prawie wyrwało mi serce z piersi. Przez krtań.
- Ile chcecie pieniędzy? – spytałem prędko.
- Ile? – zaśmiał się psobójca. – Słyszałeś, Erwin? On myśli, że są jakieś limity!
Erwin zaskrzeczał radośnie.
- Proszę was z całego serca o ciszę. Moja żona nie obudzi się, więc nigdy was nie rozpozna... Ja też was zresztą nigdy bym nie rozpoznał – dodałem rozpaczliwie. – Ale jeśli chcecie, zabijcie mnie. Zostawmy tylko ją i zaprowadzę was do sejfu. Mam w nim 40 000 złotych.
Ani drgnęli. Co zacisnęło na moim karku zmrożoną obrożę.
- Nie zabijemy twojej żony – wycedził zabójca psa – o ile się nie obudzi podczas igraszek...
- Podczas... – zachwiałem się.
Źle jest z człowiekiem, kiedy chwieje się na siedząco.
- Pilnuj go, Erwin. Ja ją utulę do głębszego snu. Nawet nożem, jeśli tylko otworzy oczy. Czy ona otwiera oczy, kiedy...
No więc odkryłem pokład życia, o którym nie miałem dotąd pojęcia.
Tak... Nigdy nie widziałem go na przykład w czerwonym winie. Otóż na najniższym pułapie życia, tuż przed śmiercią, znajduje się pokład Bestii Uwolnionej w Rozpaczy.
Zaprawdę nie wiedziałem, że my, ludzie, mamy taką Bestię zagrzebaną jako ostatnią szansę zachowania życia w sytuacji skrajnie beznadziejnej, prowadzącej do szalonej rozpaczy. Tak – szaleństwo jest tu nieodzowne.
I chyba miłość. Myślę, że miłość też jest potrzebna, bo tylko najpotężniejsze siły motywacji potrafią wyciągnąć Bestię Uwolnioną w Rozpaczy.
Pewnie dlatego z rąk bandytów ginie tak wielu – bo brak im istotnej siły, by przyzwać Bestię.
To musi być miłość do Jedyności.
A Bestia wyszła nagle. Wypadła, prawie rozrywając moje jestestwo jak krępujący kokon, będący jej wiecznym więzieniem. Prawie rozbiła mnie na krzemienne odłamki.
Bestia wychodzi gwałtownie. Nikt nie ma czasu – nie ma go mózg, więc ciało tym bardziej – by przeciwstawić jej swoje nikczemne narzędzia obrony.
Rabusie też tego czasu nie dostali. Zresztą zmniejszyli swoje robaczywe szanse, skupiając całą uwagę na mojej żonie. Zabójca psa nachylił się właśnie nad Arsipanną, po czym wzniósł nóż do ciosu, krzycząc wściekle:
- Ta suka nie śpi!!
Ten krzyk odjął paraliż, ale oblał moje ciało falą wrzątku, od którego płonęła cała skóra, wywołując wrażenie żywcem zdzieranej. Nim uporałem się z szokiem zadanym przez ten ból, bandyta zaklął i uderzył nożem przez pościel. Arsipanna stęknęła cicho i był to najgorszy, najstraszniejszy dźwięk, jak kiedykolwiek słyszałem.
To właśnie ten dźwięk wyciągnął Bestię.
W czasie krótszym od wszelkich innych akcji, jakie czynią Instynkt i Natura.
- Nie uwierzysz, psiakrew!!? – nożownik zamarł zszokowany nad ciałem mojej żony. – Przecież to dmuchana lalka!!!
Rozległ się drugi dźwięk. O wiele głośniejszy. Porażający.
Jak to chrupot ramienia odrywanego od ciała. Krew trysnęła z potężnej rany równocześnie ze strumieniem torsji z rozwartych do niewiarygodnego stadium ust psobójcy. Co z pewnością nie było reakcją psychologiczną, bo takie powoduje umysł, a ten nigdy nie zdążył dowiedzieć się, co spotkało jego ciało.
Podobnie jak drugi. Erwin. Jeśli nawet zarejestrował, że jego towarzysz-degenerat został oberwany z kończyn jak słomiana kukła, to swoich własnych ubytków już nie objął. Czym bowiem obejmować, jeśli głowa zostaje roztrzaskana o ścianę?
Odłamki krzemienne.
Świat jest pełen rozpadu.
Tej nocy uświadomiłem to sobie: świat jest zdominowany przez procesy rozpadu.
Arsipannę udało się uratować. Nie wzywałem oczywiście ambulansu, mówiłem już, że mało kto akceptował moją żonę. Ale przylepiłem jej łatkę na brzuchu, używszy solidnego kleju.
Dopompowałem też powietrza, bo – wszak my wszyscy mężczyźni to mamy – cenię u kobiet gładką skórę i jędrność mięśni.
Ale Argentyna musiałem pożegnać. Zakopałem go w ogrodzie. Otrzymał zbyt wiele ran, które wymagały chirurgicznego kunsztu. Co gorsza, przepadł gdzieś wentyl.
Chcę wam powiedzieć coś jeszcze. Coś bardzo ważnego.
Nigdy nie nazywajcie mojej żony dmuchaną lalką.
Możecie odrzucić ją jak większość. Możecie odrzucić moje książki.
Ale Arsipannę szanujcie.
Bo Bestia Uwolniona w Rozpaczy może powrócić. A ledwie udało mi się wepchnąć ją z powrotem w kokon. Musiałem zmierzyć się z pokusą wymordowania całej dzielnicy, która to pokusa przejawiła siłę i upór golema.
Ledwo się udało. Sprawił to chyba pozaziemski cud.
Miłość do Jedyności.
A przecież za drugim razem może się nie udać.

 

***