JustPaste.it

Skiroławki to pikuś.

Czasami myślę, iż Bóg, tworząc człowieka, przecenił nieco swoje możliwości.(O.Wilde)

Czasami myślę, iż Bóg, tworząc człowieka, przecenił nieco swoje możliwości.(O.Wilde)

 

Nie wiedziała jak to powinno być. Od zawsze słyszała, że wyrośnie z niej piękna dziewczyna, „chłopaki się będą o nią zabijać”, a potem weźmie ślub w białej sukni, pomaluje ściany na swój ulubiony kolor i do tak uwitego gniazdka zaczną przybywać dzieci... Żal do matki, że nie powiedziała jak jest naprawdę rozpłynął się w powodzi wydarzeń, które powoli zabijały związek „na dobre i złe”. Dziś widziała już tylko złe.

Niby wiedziała, że można się zbuntować, żyła przecież w XXI wieku, nie musiała być niczyim popychadłem (w każdym tego słowa znaczeniu). Obserwowała jednak małżeństwa swoich  trzydziestu sąsiadek, młodszych i starszych od niej, i nie znalazła impulsu do buntu. Wyśmiałyby ją.

Taka na przykład Stasiakowa chodziła z mężem do lasu „wyrabiać” drzewo, a po powrocie pokornie podawała mu obiad, który gotowała do późna w nocy, żeby było co zjeść jak wrócą z lasu, a dzieciaki ze szkół. Nikt nigdy nie zapytał, kiedy zdążyła włożyć do szafy czyste koszule, skarpety, pościel... Za to ona umiała i wykonywała każdą czynność związaną z prowadzeniem ich gospodarstwa.

Tadzikowa znów, tak przyzwyczaiła się do nocowania w oborze, że śmiała się z tych, co potrzebują wyrka do spania, mówiła: „Jak już człowiek z krowami, kurami, obiadem, praniem, sraniem, sprzątaniem się obrobi – to mu wszystko jedno gdzie śpi, byle stary, napity jak stodoła, w majtach nie grzebał!” Nie chciała roztrząsać ile razy uciekała z dziećmi do sadu, ile razy na ucieczkę było za późno... Jej syn, teraz dobiegający trzydziestki, wciąż włóczy się po okolicy, wędruje drogą do miasteczka i z powrotem, a potem do drugiego miasteczka i z powrotem. Patrzy za przejeżdżającymi samochodami, czasem specjalnie dla nich robi fikołki w trawie na poboczu i uśmiecha się do siebie, żyje we własnym – nie tak strasznym chyba świecie. Chodzi tak w dzień i w nocy, w słońce i deszcz i burzę i zamieć, nie zawsze ubrany stosownie do pogody, ale czysto, bo Tadzikowa dba jak należy.

O! Kiełbasiewiczowa się kiedyś zbuntowała, powiedziała mężowi, że jak nie przestanie się awanturować, to wezwie policję, postawi przed sądem o znęcanie i wywali go z domu. Ten się tak obruszył, że zanim ją pobił, ryknął, że to jego chałupa i może tu robić co chce, nawet ognisko rozpalić na środku pokoju. I rozpalił. Kiedy opowiadała o tym wśród bab, Tadzikowa się tylko uśmiechnęła i powiedziała: „To u mnie nie jest tak źle. Mój kiedyś nasrał na dywan, ale ogniska nie rozpalał!” Śmiały się histerycznie, Józia Zyndakowa ledwo powstrzymywała łzy, dużo później opowiedziała, że jej ślubny co prawda agresywny nie jest, dzieci nie prześladuje, do niej też się nie rzuca, położy się i śpi chrapiąc głośno. Najgorsze jest to, że jak się wybudzi to idzie w kąt pokoju i sika na podłogę i ścianę, a potem jakby nigdy nic kładzie się i zasypia. W całym domu moczem śmierdzi, dzieci nie zapraszają do siebie gości, bo się wstydzą, a jak pytają, dlaczego od niego nie odejdzie odpowiada: „Bo ja go kocham”. Wtedy pozostałe bardziej lub mniej gorliwie pokiwały głowami.

Niektóre miały o wiele lepiej. Taka na przykład Dziabdziukowa: jej chłop fiknął z wysokiej przyczepy, do tyłu poleciał, na kręgosłup. Napity był tak jak i szwagier, który za kółkiem ciągnika siedział. Długo się jeden kurował, a drugi po sądach ciągał. Za to teraz Dziabdziukowa - pani całą gębą: stary się na nią naburczeć nawet boi, bo bez niej ledwo się podetrzeć potrafi.

Albo Szczygielewska – też swoje wycierpiała, ale jak mąż wylewu dostał, to pić przestał na zawsze. Co prawda silne środki bierze i tak trochę jak automat mówi i się porusza, ale Szczygielewska już ciemnych okularów nie nosi...

 Michałowa do Włoch jedzie dorabiać odkąd dzieci w świat poszły, a stary przeszedł na rentę po kolejnym zawale. W okolicach czterdziestki wypadł z obiegu i pędzi życie rencisty, pije teraz bardzo rzadko, lekarze powiedzieli, że serce wódką wykończył. Musi odpoczywać. Ona też by chciała i odpocząć i z wnukami pobyć, ale nawet na własnej ziemi nie może pracować, bo chłop przepił wszystko: nie ma ziemi, nie ma maszyn, nie ma trzody. Został ból, bo to ojcowizna była.

Targońska szczęście poznała (no, w każdym razie spokój) jak jej ślubnego w rowie nad ranem znaleźli ledwie żywego. Już nie odzyskał przytomności. Wcześniej opowiadała jak to musi coraz częściej z dziećmi na strychu się zamykać, a on stuka w drzwi siekierą póki się nie zmęczy i szepcze przeraźliwie: „I tak cię kurwo zarąbię i te twoje bachory!”, bo jak pijany był to dzieci były tylko jej. A teraz są naprawdę tylko jej i tak jest dobrze.

Mściakowa, po wielu ekscytujących chwilach u boku męża (praktycznie nie trzeźwiał) musiała odetchnąć, kiedy goniąc ją z pogrzebaczem spadł ze schodów i tyle go widzieli.

A Kudłata? Wytrzymała tak długo jak długo dzieci były w domu. Potem wyjechała za granicę, bo dzieciom pomóc chciała, a nie było jak, bo jej mąż przepił wszystko co mieli, łącznie z miłością i małżeństwem. Poznała tam mężczyznę, który traktuje ją z szacunkiem i darzy uczuciem. Odważyła się przyjechać z nim na wesele córki, ale mąż poczuł się zraniony i nie rozumie „dlaczego mu to zrobiła”. Dzieci też nie rozumieją. Tyle lat wytrzymała, nie mogła do końca?

Węzełkowa walczyła po swojemu. Powiedziała „jak chcesz pić, to róbmy to razem”. Nie zauważyła kiedy sama wpadła w nałóg, ocknęła się jak już wnuki były na świecie i to dla nich wstąpiła do klubu AA. Teraz próbuje wyleczyć różne choroby, a mąż – zdrowy – trochę odpuścił, za to syn, z którym mieszkają przejął pałeczkę. Jakżeż mają go przekonać, że źle robi? przecież uczył się od najlepszych...

Wszyscy wiedzą, że Gębałkowa pracuje za męża, bo on przeważnie nie jest w stanie. Nie ma to wielkiego znaczenia, nawet może i lepiej – kiedy go nie ma w firmie jest porządek i przyjazna atmosfera. Problem tylko w tym, że ona nie ma uprawnień, wypłatę dostaje tylko on, a ona jej nie widzi. Ostatnio prawie udusił ich dorosłą córkę.

Potocka też wykonuje pracę za męża, tyle, że jest to praca wyłącznie fizyczna. On pije, trzeźwieje albo dogorywa w delirce na pogotowiu, a ona doi krowy, dźwiga pięćdziesięciokilowe wory, przerzuca obornik. Nie ma czasu ani możliwości pojechać do lekarza. U ginekologa nie była bardzo długo. Krwawi od około dwóch lat. Jest przekonana, że to „tylko” od tego dźwigania. Kiedy ją pytają po co to wszystko ciągnie, odpowiada: „A jak inaczej? Mam go tak zostawić żeby zdechł?”

Madziukowa zostawiała roczne dziecko obłożone poduszkami i zabawkami na środku pokoju, bo Madziuk nie wracał całymi dniami do domu, a ona musiała zarobić na chleb. Chodziła do ludzi w pole, opiekowała się starymi schorowanymi ludźmi za parę złotych. Było jej łatwiej przy drugim, bo starsze miało już pięć lat i mogło tych parę godzin zająć się młodszym... Potem stary wyjadał lub zabierał „na zagrychę” to co włożyła do lodówki i wszystko zaczynało się od nowa. Bała się go, choć był chudy jak gnat, ale bała się go także policja – kiedyś gonili go aż pod dom, zamknął bramę, a potem stanął po drugiej stronie z siekierą i wrzeszczał, że to teren prywatny. Po prostu odjechali.

A Puciakowa? Pięcioro dzieci i bardzo pracowity mąż. Zawsze ma do niej żal, że go nie kocha. A on lubi się kochać. W nocy trzy razy to minimum, a w dzień, kiedy nie ma dzieci w domu też „powinna się nim zająć” – jak mówi, zamiast wiecznie w tych garach mieszać. Kiedy zaczął pić stał się odważniejszy w dochodzeniu swoich praw, nawet obecność dzieci mu nie przeszkadza. Puciakowa tłumaczyła mu, że powinien się leczyć, bo ją wykończy – od miesięcy nie może doleczyć różnych babskich dolegliwości. Słyszy wtedy, że powinna się cieszyć, bo ma jurnego chłopa i nie musi sobie szukać poza domem. Sąsiedzi zazdroszczą mu stanowczości, przynajmniej nie musi skomleć.

Niektóre – a i owszem – próbowały jakoś ucywilizować swoich mężów. Przełamywały wewnętrzny opór, stawiały czoło ogólnej krytyce i wzywały policję. Kończyło się tak, że musiały płacić za izbę wytrzeźwień (pod rygorem nasłania komornika), a jeśli dochodziło do rozprawy, odwoływały zeznania mając świadomość, że w innym przypadku sporadycznego agresora zamienią na zawziętego oprawcę... Bo ich dotychczasowe doświadczenie mówiło, że jego groźby nie są rzucane na wiatr. Mimo to świat postrzega je jako niemalże ograniczone umysłowo, jako te co „chyba to lubią, tylko dzieci szkoda”.

 

Dlaczego w tym tkwią?

Po pierwsze: przysięga małżeńska. Traktują ją bardzo poważnie, bardzo „po bożemu”, i akurat odwrotnie proporcjonalnie do uznania, które otrzymywały w zamian. Wszystkie bez wyjątku chodzą do kościoła i księdzu po kolędzie tłumaczą się, dlaczego nie mają więcej dzieci. Każda prędzej czy później usłyszała, że musi dźwigać krzyż, który został jej dany i że przecież męża wybrała sobie sama, nikt jej nie zmuszał, niech teraz nie wybrzydza... A potem, przy spowiedzi – tak – musiała wysłuchać reprymendy za grzeszne sposoby unikania ciąży i za niechrześcijańskie uczucia złości i pogardy wobec męża, który jest tylko słabym człowiekiem, ale przecież jest ojcem ich dzieci, przecież mu przysięgała przed Bogiem...

Po drugie: brak alternatywy - tu mają dom i ziemię, która miała je utrzymać razem z dziećmi, nie mają gdzie pójść, nie mają za co żyć.

Po trzecie: samoograniczenie, które wynika zarówno z braku wykształcenia (choć nie zawsze!) jak i poczucia własnej wartości – zawsze były tylko dziewczynkami, które rosną po to, żeby wyjść za mąż i dbać o dom, dzieci i męża, który – przy odrobinie szczęścia – mógł zauważyć i docenić ich starania, a który – zazwyczaj – traktował je jako oczywistość, która mu się należy. On ciężko pracuje w gospodarstwie. Ona „siedzi” w domu. Nawet te, które pracują zawodowo, nie mają prawa liczyć na wyręczenie w niemęskich domowych pracach. Nawet jeśli de facto utrzymują męża, żaden nie zniży się do babskich robót.

Po czwarte: Emancypacja to najwyraźniej Pańcia z Miasta – tu, na wieś jakoś brzydzi się zaglądać...