JustPaste.it

Machina szczęśliwych snów

Gdyby pozwolono Wam zmienić przeszłość, co zmienilibyście? Gdyby Wam tego zabroniono, co zmienilibyście TERAZ?... To prawo mamy wszyscy. Możemy w każdej chwili zmienić TERAZ.

Gdyby pozwolono Wam zmienić przeszłość, co zmienilibyście? Gdyby Wam tego zabroniono, co zmienilibyście TERAZ?... To prawo mamy wszyscy. Możemy w każdej chwili zmienić TERAZ.

 

Jest kilka rzeczy w życiu, których zaakceptowanie sprawia mi problem. Upływ czasu frapuje mnie, a nieuchronność (jako taka) często kradnie uśmiech z mojej twarzy. Najtrudniejszą kwestią pozostają oczywiście popełnione przeze mnie błędy i krzywdy, które znaczą moją przeszłość i mają konsekwentny wpływ na teraźniejszość.

Trudna to sprawa.

Poniższą historię dedykuję Bar_ce - za jej wrażliwość i życiową przenikliwość - oraz tym wszystkim, którzy toczą mozolny bój o utrzymanie balansu między poczuciem winy za przeszłość, a poszukiwaniem czystej radości TERAZ.

The-Time-Machine.jpg

Machina szczęśliwych snów

Być może jest to ostatni mój wieczór. Od kilku tygodni liczę się z tym, że kładąc się do łóżka, mogę uczynić to po raz ostatni. ONI ostrzegli mnie, a ja to zaakceptowałem.
Dziś przyszło ICH wielu i wiem, że trzeba traktować ich słowa poważnie.
Dziś czuję się bardzo znużony. Jak nigdy dotąd. Właściwie to jestem zupełnie wyczerpany. Myślę o sobie, jak o wielkiej, wyciszonej i ciemnej pieczarze. Jedynie w samym jej środku tli się mały, słabnący, ledwie dostrzegalny płomień.
Ale możecie mi wierzyć, że niczego nie zamieniłbym na ten płomień. Niczego.
To mały, być może zwiewny, lecz bardzo szczęśliwy płomień rzeczy dokonanych.
Chcę wam opowiedzieć o tych rzeczach właśnie dziś. Siedzę przy biurku właśnie w tym celu.
Bo jutro może być za późno. Jutro mogę już nie otworzyć oczu.
A bardzo chcę, byście poznali historię małego płomienia w wielkiej pieczarze.

ONI przyszli natychmiast. Po prostu. Zjawili się nie później, niż kilka sekund po tym, gdy dokręciłem ostatnią śrubę na wehikule czasu. Zdążyłem jeszcze odsunąć się nieco i wyszeptać:
- Gotowe. Udało mi się.
I od razu, jak na zawołanie, za plecami,od strony okien pojawiła się rosnąca kula białego, cudownie białego i nie mniej cudownie złotego światła, które grzało plecy. I twarz, którą błyskawicznie zwróciłem do tej niezwykłej bieli.
Ze światła wyszli ONI. Trzech. Bielszych od śniegu, lecz zarazem bardziej złotych od słońca.
Niewytłumaczalne, więc zostawiam to.
Wyszli i stanęli przede mną.
Nie bałem się ani trochę. W ogóle. Nikt z was by się nie bał. Jeśli przed wami pojawi się światło, które wibruje ciepłem i miłością tak silnymi, że odczuwacie PEŁNIĘ wrażeń i wspomnień z czasu spędzonego w brzuchu matki – nie będziecie się bać. Zapewniam was. I życzę wam tego światła.
Nie można się bać, kiedy światło daje takie ciepło.
Nie można się bać, kiedy stają przed tobą ONI i – natychmiast to wiesz – źródłem tego światła są ich serca.
To stamtąd właśnie wychodziło, z ich serc. A ja stałem oniemiały, wzruszony, dziwnie mały, jak chłopiec, który oglądał cuda.
ONI – anioły, stróże, opiekunowie; nazwijcie ich wedle własnego impulsu – stali i patrzyli na mnie łagodnie. Nie uśmiechali się – ale też nie musieli. Sami stanowili uśmiech, od którego miękły nogi.
Stałem na miękkich nogach i czekałem.
- Zbudowałeś machinę czasu – odezwał się jeden z NICH.
- Tak – potwierdziłem, odkrywając ze zdumieniem, że światło, które ku mnie uwalniali, przynosi spokój.
Uspokoiłem się, mogłem zebrać myśli i rozmawiać. A jednocześnie czułem zafrapowanie i wzruszenie, gdy uzmysłowiłem sobie, że w środku mej duszy odgrzebują się pokłady ufności i wdzięczności.
Bardzo zagrzebane pokłady bardzo zapomnianych uczuć.
- Skonstruowałeś machinę czasu – powtórzył jeden z NICH. - Zawsze, gdy ktoś tego dokona, przychodzimy z ostrzeżeniem.
- Z ostrzeżeniem? - spytałem trochę zaniepokojony.
- Tak. Są pewne zasady, których musisz przestrzegać, podróżując w przeszłość.
Zmarszczyłem brwi. ONI sprawiali, że czułem się bezpieczny jak nigdy dotąd, ale nie było wątpliwości, że kwestie zasad traktowane są bardzo stanowczo.
- Możesz podróżować w przeszłość. W przyszłość nie – oznajmili mi spokojnie. - Jednak nie wolno tobie zmienić przyszłości poprzez badanie przeszłości. Możesz być widzialny tylko wtedy, gdy nie będzie to miało skutków zmieniających obecną rzeczywistość. W przypadku prób ingerowania w kierunki innych istot, w ich plany życiowe, twój wehikuł zostanie zablokowany.
Na chwilę zapadła cisza.
W tej ciszy trawiłem wielkie rozczarowanie.
- To co mi wolno? - spytałem rozżalony. - Co mógłbym...
- Wolno ci zostawić światło – odrzekli.
Chłonąłem tę całą ich cudowną biel, jednocześnie trawiąc potężną gorycz. Budowałem wehikuł ponad dziesięć lat, tylko w jednym, jedynym celu.
Chciałem uniknąć błędów, które odebrały mi dziewczynę. Wymazać je, rozwiać, zastąpić zupełnie czymś przeciwnym. Całą serią wdzięcznych darów... Wspaniałościami...
Tym samym przywróciłbym do życia własne serce, które umarło dawno temu.
I żyłbym z żoną. Szczęśliwie.
Szczęśliwie nie tylko dlatego, że miałbym jej miłość z powrotem.
Także dlatego, że byłbym świadom jej znaczenia i wartości.
Świadomość spraw decyduje o docenianiu, wolności duszy i o szczęściu.
Odkryłem to o wiele za późno. Dużo po tym, gdy zmarło moje serce.
Dziesięć lat budowałem machinę czasu, by naprawić koszmarny błąd. Dziesięć lat pracowałem z nadzieją samotnika, desperata, fanatyka, w świetle małego szarego księżyca.
Nie dlatego, że spałem za dnia, a pracowałem w nocy.
Po prostu nie widziałem już słońca, nawet jeśli gdzieś tam było.
 Nie widzisz słońca już nigdzie po tym, gdy zajdzie ono w twoim sercu.
Dziesięć lat pracowałem, by sprowadzić słońce z powrotem.
Właśnie odebrano mi tę szansę.
Wciąż czułem anielskie ciepło i tchnienie matki – ale mimo to zacząłem zatapiać się w najgorszym z jezior rozpaczy.
W rezygnacji absolutnej.
- Jutro tu wrócimy – zapowiedzieli ONI, nie spuszczając ze mnie złotych oczu. - Jutro powiesz nam, jak chcesz wykorzystać swój wynalazek.
Znikli, a zaraz po nich znikło światło.
Stałem przy wehikule czując dokładnie to samo, co dziesięć lat wcześniej, gdy moja narzeczona po raz ostatni – nigdy tego nie zapomnę i wciąż to CZUJĘ – chwyciła mnie za dłoń, by rzec:
- Odchodzę. Za bardzo się różnimy. Przepraszam.
Te słowa niczym nie różniły się od włóczni, którą zamiast nich można było wbić w mój tors, by zabić rozkochanie.
By zabrać słońce.
Włócznia zrobiłaby dokładnie to samo. Zgasiłaby słońce i zabiła serce.
Tyle, że po słowach wciąż musiałem żyć.
I żyłem. Żyłem dla nadziei.
Którą właśnie mi zabrano.

Są chwile, gdy człowiek niczym nie różni się od robaka trącanego kijem. Godzinę po tym, gdy ONI odeszli, zabierając kojące światło, niczym się od robaka nie różniłem.
Leżałem przy ścianie, z nosem w drewnianym progu podłogi, przykurczony, zwinięty, wyschły z wszelkich sił, a przede wszystkim – z pragnień życia.
Już nie było tego życia. Nigdy go nie było.
Od pierwszych lat dzieciństwa uderzały mnie młoty dramatu i traumy. Ojciec-konwojent zginął w napadzie na bank, matka zmarła z rozpaczy, a brat zabił się sam.
Nałogami, których ilość przy próbie ustalenia szybko nużyła i gnębiła do reszty.
Ale najgorsze miało dopiero nadejść. To było najgorsze, bo sam sobie zadałem cios. Sam zamordowałem miłość. Czy zamordowanie takiego daru może być w ogóle wybaczalne?
Ja sobie nie potrafiłem wybaczyć.
Liczyłem jednak na to, że oszukam czas, zakrzywię go i zmienię przeszłość.
Pokochała mnie dziewczyna, której – mówiłem jej to w rozczuleniu – szukałem z nadzieją przez kilka wcieleń. Jej twarz, sposób chodzenia, trzymania ramion przy ciele, rzucanie krótkich spojrzeń z ukosa... Czy rozumiecie, o czym mówię?
O miłości jedynej. Właśnie takiej na kilka wcieleń. Takiej, że każda rzecz, każdy gest, każdy ton, i każdy uwolniony fluid ukochanej osoby jest ci nabożeństwem.
Na miły Bóg, miałem te nabożeństwa.
Weronika była mi zesłana chyba dzięki modłom, których sporo w tej sprawie uczyniłem.
Nabożeństwo na każdym kroku było faktem. Podobało mi się w niej jako w kobiecie po prostu wszystko.
Wszystko.
Choćby to, że miała wiecznie zaczerwienione podeszwy stóp.
Że wciąż pociągała nosem.
Że jej nieduże piersi trochę zwisały, jakby prosiły się o pieszczotę i zatroszczenie.
Że była niezwykłym zmarzluchem. Gdy kładłem się z nią do łóżka, przez dwie minuty była trzęsącym się rozbitkiem, którego z Morza Barentsa wyłowiono. I dopiero, gdy ogrzałem ją ochoczo, szczęśliwie - dopiero wtedy nasza miłość zalewała nas uniesieniem, które chciało się łapać,  zatrzymywać, tonąć w nim bez końca... ale przecież każda fala odchodzi, żadnej nie da się pochwycić i zatrzymać.  
Było cudownie.
Co tu mówić. Wszystko w Weronice ubóstwiałem, za wszystko z wdzięczności i oddania całowałem ją ustami lub uśmiechami, gdy przekornie uciekała na dystans.
Kochałem ją tak, jak kocha się tylko raz w życiu – czy może raz na kilka żyć – bo właśnie w tym wyznaczonym ci akurat pasmie miłość jest wolna od ran, tąpnięć, rozczarowań, trucizn, upadków, a przestrogi czy wręcz krucze proroctwa innych - że miłość usycha, że proza życia rozbija kryształowe karafki naiwnej romantyczności lub że zdrada jest kwestią czasu – traktowaliśmy jak zbłąkane rozbzyczane trzmiele.
Weronika miała ciało, które z każdym miesiącem odurzało mnie coraz bardziej.
Ale nie aż tak jak dusza. Ta była jeszcze piękniejsza. Tak piękna, że zdawała się nie mieścić w jej ciele. Wylewała się z wpatrzonych we mnie oczu, z chwytających mnie palców dłoni... Dłoni tak jedynych, na całym tym świecie jedynych, że ich dotyku i kształtu, i ciepła – nie zapomniałem do dziś.
Nigdy nie zapomnę.
Wydaje się, że chemia wyzwala prawdziwe oddanie i miłość. Czy należy traktować to krytycznie? Ale dlaczego właściwie? Czy nie jest przypadkiem tak, że przeznaczona nam dusza-cud, dusza-dar – przychodzi dla miłości z ciałem, które musi zaczarować najsilniej? Czy to nie piękne?
Czy nie jest to tą jedyną magią, o której marzą wszyscy?
Kochałem Weronikę mocno. Sam wzruszałem się siłą tej miłości.
- Kocham cię z gwarancją dwustuletnią – mruczałem jej w ucho przy zasypianiu.
- Każdy rok surowo wyegzekwujemy – szeptała, wzdychając.
I to był ten kolejny cud, za który kochałem ją przeszczęśliwie.
Wzdychała zasypiając i przez sen.
Zawsze.
I tego chyba żałuję – nigdy jej nie powiedziałem, że wielu godzin nocnych nie przespałem, wsłuchując się w jej westchnienia.
Każde łagodziłem całusem. Każde jedno, które słyszałem.
Jej nocne westchnienia były moją tajemniczą melodią przywiązania, oddania, zaufania, zjednoczenia...
Kochałem Weronikę.
Rozumieliśmy się natychmiast. Znajomych zadziwiało to telepatyczne zsynchronizowanie i zbieżność w traktowaniu świata. Która objawiała się na przykład porzuceniem restauracyjnej kolacji tylko w tym celu, by ewakuować znalezionego w sałacie ślimaka na oddalone o dwa kilometry łąki.
Tak to wyglądało.
Chcę rzec wam prawdziwie – Weronika też dziękowała mi za to, że się zjawiłem. Za to, że wniosłem dobroć, wrażliwość i namiętność. Za to, że byłem jej. Po prostu.
Po prostu...
Więc dlaczego straciłem tę miłość? Dlaczego proroctwa kruków pewnej wiosny wróciły jako wstrząsająca rzeczywistość?
Sam zawiniłem w tej sprawie. Zawiniłem straszliwie.
Od chwili krachu wiedziałem, że nigdy sobie tego nie wybaczę.
Zabiłem tę miłość. Piłem coraz więcej, wymykałem się na imprezy po tym, gdy położyłem narzeczoną spać. Flirtowałem.
Robiłem dziwne rzeczy, których wspomnienie dziś przecina moje ciało od głowy, wzdłuż kręgosłupa po sam dół, niczym topór najwyższej hańby.
Wracaliśmy z Sylwestra, który był całkiem udany. Dlaczego zatem w połowie drogi, tknięty niepojętym impulsem, rzuciłem się na śnieg, by tak znieruchomieć na nim i patrzeć tępo w czarne niebo? Dlaczego nie reagowałem na prośby swojej ukochanej, by się podnieść, by iść do domu, do łóżka? Dlaczego pozwoliłem, aby jej żartobliwy głos stopniowo stawał się niespokojny, zatroskany?...
Aż w końcu był już głosem rozpaczliwie bezradnej dziewczyny?
Dlaczego – zamiast wstać czym prędzej i przytulić ją, przeprosić, udobruchać, pokrzepić – leżałem z tym strasznym uporem w śniegu, czując do niej rosnącą złość?
Dlaczego?...
I co ja właściwie robiłem na tym śniegu?
Wciąż słyszę jej zatroskany głos...
Takich zachowań przybywało. Jedno ściągało drugie, coraz szybciej. Nie potrafiłem ich powstrzymać, nie potrafiłem powstrzymać siebie. Najgorsze były sceny zazdrości, wybuchy gniewu – które uwalniałem. A między nimi wciąż te zachowania...
Aż w końcu nadszedł dzień, w którym moja narzeczona stanęła przede mną i spojrzała w taki sposób, że od razu wiedziałem. Wiedziałem, że jej miłość minęła, a ona sama też zaraz mnie opuści.
Serce mi zamarło.
Może i stanęło.
To chyba bardzo bolesne z tym sercem – gdyby stanęło na dobre po ciężkim ciosie, wszystko byłoby prostsze. Tyle, że ono po chwili podejmuje pracę, każąc ci brnąć przez zwałowisko całego nieszczęścia; przez żal, rozpacz, złość i poczucie winy.
I to dławiące osamotnienie.
Zabiłem tę miłość.
Dziś wiem już, dlaczego.
Nie poradziłem sobie z własnymi traumami. Z biegiem lat szarpało mną poczucie żalu do bliskich, za to, że mnie opuścili, że pozwolili sobie odebrać życie, zatapiając mnie w samotności i rozdzierając na mojej duszy coraz cieńszą warstwę zaufania do świata – i to, że sam czułem się winny ich śmierci.
Z ojcem chciałem zrobić model okrętu. Koniecznie natychmiast – bo dzięki temu już na drugi dzień zaniósłbym go do szkoły i pokazał kolegom. Ojciec dał się namówić. Zamienił się z partnerem; zamiast rano, poszedł do pracy po południu.
I zginął.
Nigdy sobie tego nie wybaczyłem.
Matka umarła nie tylko z żalu za ojcem. Ona też miała poczucie winy. Obaj z bratem nie zrobiliśmy nic, by je zdjąć.
Gdy poznała mężczyznę, wydarliśmy się na nią, że zdradza ojca, że opuścimy dom... Zrezygnowała z tego mężczyzny, ale chyba też z czegoś więcej... Sprawiliśmy, że jej kobiecość i pragnienie miłości uschły bezpowrotnie.
A brat przegrał z własną rozpaczą. Nie kiwnąłem palcem, by go ocalić. Owszem, krzyczałem, miotałem, obelgi w rodzaju „Weź się ogarnij, cholerny narkomanie”...
Ale nie to przecież chciał słyszeć...
Nie usłyszał ani jednego ciepłego słowa. Blokował je gniew i tęsknota za dawnym życiem.
Największym nieszczęściem pozostaje fakt, że po pierwszych miesiącach życia z Weroniką w harmonii, zacząłem uwalniać te wszystkie straszliwe, stłoczone emocje.
W tak właśnie beznadziejne sposoby.
Straciłem ją.

Gdybym tylko potrafił znaleźć inne ujście. Gdybym oszczędził Weronice mojego ciężaru... Nie umiałem. Straciłem ją.
Nie mogę nawet wykluczyć, że sam, na wpół świadomie, wprogramowałem w swoje życie odejście Weroniki. Czy małe dziecko żyjące na dnie duszy nie czuło się porzucone przez rodzinę? Czy z lęku o kolejne porzucenie nie wpłynęło na jego wizualizację i urzeczywistnienie?
Jak by nie było, sam wprowadziłem się pod ten młot.
Dwa lata zbierałem się z całkowitej klęski. Przez te dwa lata uroniłem więcej łez żałości niż niejedna z chmur.
Ale w końcu pozbierałem się. Zająłem się wynalazkami. Pieniądze uzyskane za prawa licencyjne do dwóch z nich pozwoliły mi zamknąć się w domu i zająć konstruowaniem czegoś, czego prawdziwie pożądałem.
Wehikułu czasu.
Szalony pomysł, tak. Ale też jedyna szansa, jedyna nadzieja – na odzyskanie jedyności wyrwanej z serca.
Od początku miałem zamiar cofnąć się do owej nieszczęsnej nocy sylwestrowej. Wiecie, co bym zrobił, prawda?
Wziąłbym moją narzeczoną na barana i przebiegł z tym pozbawionym ciężkości ciężarem przez całe miasto, krzycząc, śpiewając, śmiejąc się do ludzi i gwiazd... To byłby najcudowniejszy maraton sylwestrowy, po którym nikt by nie umarł.
Być może poczęłoby się nowe, radosne życie.
Każdy mijany człowiek usłyszałby ode mnie tylko jedno. Jeden okrzyk, który wibrowałby mu do końca życia:
LICZY SIĘ TYLKO MIŁOŚĆ!!
Liczy się tylko miłość.
Krzyczałbym, a mijani ludzie stawaliby porażeni, urzeczeni mocą tego krzyku, siłą tego uczucia... A ja biegłbym, biegł... wprost do domu, by spojrzeć na twarz Weroniki rozzłoconą miłością do mnie, by objąć ją, rozebrać, ułożyć w pościeli, wycałować te śliczne zaczerwienione stopy, ogrzać całą...
Tak.
Tyle, że nigdy tego nie zrobię.
Moja dziesięcioletnia mrzonka dobiegła właśnie końca.
Dajcie mi muszkiet i kulę srebrną. Zróbmy to z pompą.
Liczy się tylko miłość...

Leżałem na podłodze i płakałem nad swoim losem. Losem marnym i robaczywym.
Dlaczego przyszedłem na świat? Po co?
No chyba tylko po to, by wychłostała mnie własna słabość.
Niech choć dokończy egzekucję...
Moje życie było pasmem klęsk. Świat nie ofiarował mi nic, a ja nic nie ofiarowałem światu.
Nieprawda. Świat ofiarował mi miłość Weroniki.
Miłość zmarnotrawiłem haniebnie i niewybaczalnie.
Nic nie ofiarowałem światu. Nic.
Leżałem i wyłem godzinę czy dwie. Myślałem o wszystkim. O Weronice i o rodzicach. I bracie. Przeróżne chwile przetaczały mi się przed oczami, a każdą z nich przerabiałem krzykiem, szlochem i grudami lodu wrzynającymi się w żołądek i serce. Nie mogłem pozbyć się tych grud od dziesięciu lat.
Potem ucichłem, wstałem i ruszyłem do salonu, by zniszczyć wehikuł.
Nie spieszyłem się do tego specjalnie. Raczej zwalniałem kroki egzekucji. Wyczerpany zawodem i cierpieniem, które uszło ze mnie tak gwałtownie, zatrzymałem się w progu i popatrzyłem na machinę czasu przez zmrużone oczy.
Była nic nie wartą kupą materii.

Z telewizora dobiegły głosy i przesunąłem na ekran zmrużone oczy. Nie przypominałem sobie, bym włączał telewizor. Ze zmarszczonymi brwiami oglądałem przez chwilę fragment filmu, wciąż czując pustkę i żałość w sercu.
Czułem, jakbym umierał. Nawet bardzo na to liczyłem.
Samotność odbiera nie tylko wszelką nadzieję, ale też cały sens poczuciu własnego jestestwa.
Właśnie uświadomiłem sobie, że moje jestestwo pozbawione jest pożytecznego celu.
Wszelkiego celu.
-...powyciągajcie świadectwa szkolne i unieście je w górę! - zawołała nauczycielka na ekranie telewizora. - Machajcie nimi, to bardzo ważne!
Gromada dzieci z ufnością wypełniła polecenie. Patrzyłem tępo, jak wymachujące świadectwami szkolnymi dzieci opuszczają rampę i zmierzają wprost do hitlerowskiego obozu śmierci. Jeszcze nieświadome, nie w pełni w każdym razie, że ich całkiem beztroski świat naprawdę się skończył. Że te świadectwa nie mogą odmienić ich losu. Że szlachetna, wzruszająca intencja nauczycielki jest tragiczną mrzonką.
Ale przecież prędko to pojmą. To nie zabierze dużo czasu...
Film, którego tytułu nie zdołałem zobaczyć, dobił mnie do reszty. Opadłem na kolana i przeszyła mnie tylko jedna, jedyna, najgorsza z myśli.
Że jestem zmęczony życiem.
Tak bardzo zmęczony, że gdyby tylko ktoś mógł...
Ale pomyślałem też o tych dzieciach i znów się rozsypałem. Rozkleiłem do reszty.
Byłem maluczkim, zagubionym na planecie komplikacji robakiem.
Płaczący robak – oto kim byłem.
Nigdy już nie ujrzę świateł duszy wypływających z twych oczu, Weroniko.
Marny robak, który trafił na Ziemię przez pomyłkę.

Jest już tak, że kiedy wypłacze się wszystkie łzy, powraca spokój.
Ten spokój nie ściąga nadziei i szczęścia, ale pobudza myślenie, a to już coś.
Gdy się wypłakałem, leżałem w całkowitej ciszy i myślałem.
Myślałem długo. Aż do świtu.
O świcie przyszli ONI. Stałem wtedy przy machinie czasu i wiedziałem, że to właśnie w tym momencie się pojawią.
- Podjąłeś decyzję – stwierdzili spokojnie.
Przez chwilę chłonąłem ich światło, które koiło i przydawało energii. Wreszcie skinąłem głową.
- Tak – rzekłem tym samym spokojnym głosem. - Podjąłem decyzję.
A ponieważ przypatrywali mi się w milczeniu, powiedziałem IM wszystko o moim planie.
Gdy skończyłem mówić, kolejną chwilę obserwowali mnie bez żadnych komunikatów, ja zaś czułem – z dziwną satysfakcją to odbierałem – że nabieram coraz większego spokoju.
- To dobry plan – ocenił jeden z NICH, taki, którego wyczuwałem jako najbardziej „mojego”. - Przypomnę ci tylko, że nie możesz ingerować w przyszłość istot, które cię ujrzą. Jeśli do tego dojdzie, zostaniesz natychmiast wycofany. Możesz jedynie wnieść im światło. Twój plan wymaga działań osłonowych, zapewnimy je tobie. Nie możesz jednak tego nadużywać, ponieważ część energii chroniącej cię będzie pobierana z twojego klosza energetycznego. W przypadku, gdy będziesz zbyt często poruszać się wśród ludzi, którzy mogliby cię skrzywdzić, poniesiesz poważne straty, a osłabienie uszkodzi twoje pole elektromagnetyczne i zagrozi życiu. Rozumiesz?
- Tak – skinąłem głową.
Zrozumiałem to natychmiast. Być może światło roznoszone przez NICH czyniło umysł sprawniejszym.
- Dziękuję – dodałem cicho.
- Nie przyjdziemy do ciebie, jeśli nie będzie takiej potrzeby – oznajmili, po czym odeszli.
Westchnąłem, patrząc nieruchomo w miejsce, gdzie przed chwilą widziałem obłok tak biały, że aż złoty, a gdzie teraz widziałem Weronikę, patrzącą na mnie tak...
Otrząsnąłem się. Poszedłem do kuchni i chwyciłem za stojący na stole potężny kubek z napisem Mojemu Misiowi Szafirookiemu!
Miałem szafirowe oczy? No cóż, kiedyś pewnie były podobne tym szafirom. Na pewno wtedy, gdy podnosiłem je na Weronikę. Wiem, że uwalniały wtedy wyjątkowy blask. Moja dusza najwyraźniej wychylała się przez oczy szczęśliwymi rozbłyskami, zupełnie tak, jak dusza Weroniki.
Tak to już jest z ludźmi szczęśliwymi.
Pijąc zieloną herbatę, zastanawiałem się, co zostało mi w oczodołach z tych niebieskich szafirów.
Nie miałem większych wątpliwości. Szafiry już dawno zostały wypchnięte, w ich miejscu pojawiły się rdzawe, martwe jaspisy.
Albo w ogóle odłamki przeżartego rdzą żelastwa.
Żal było patrzeć w te oczy.
Odstawiłem kubek na stół i poszedłem do sypialni. Otworzyłem drzwi wielkiej szafy i zawiesiłem spojrzenie na czymś, co tam wisiało.
Jestem bardzo sentymentalny i niewątpliwie nadwrażliwy. To nie pomaga w przeciętnym życiu, a w życiu tak dramatycznym jak moje, sprawia, że jest jeszcze gorzej; bez pancerza i wsparcia brniesz bez końca przez pola bitew i min, niezdolny uniknąć razów, wciąż i wciąż boleśnie obrywając.
Już dawno przytępiałbym i obrósł mchem, który na zawsze zakrywa wrażliwość i sentymenty – wtedy pewnie byłbym półmartwy, ale dotrwałbym końca w chmurze, gdyby nie ta cała wrażliwość i otaczające mnie przedmioty. Przedmioty ze wspólnego życia z Weroniką.
Wiem, to mnie pogrąża. Powinienem usunąć je wszystkie, oczyścić pole.
Tyle, że zabrakło mi sił. Mówiłem wam, że jestem słaby.
Marny robak.
Kubek, filmy, zdjęcia, pamiątki... Owszem, byłem wciąż z tym wszystkim jak z wielkim okrętowym łańcuchem, który ogranicza wszystko, a najbardziej dostęp do radosnej wolności.
Zrozumcie mnie jednak. To ja zniszczyłem tę naszą wspólną przyszłość. Dziś byłbym pogodnym ojcem pochylonym nad dziećmi. A jestem kim? Zgorzkniałym rozbitkiem, któremu nie tylko serce ubito, ale i cały tors wyrwano i gdzieś tam z tyłu porzucono.
Zrozumcie mnie. Patrząc na swoje zdjęcie z szafirowymi oczami – tęskniąc ich powrotu tak, jak powrotu bliskich – patrząc na te wszystkie inne przedmioty – budowałem machinę czasu.
I zbudowałem.
Szkoda, że plan, który powstał dziesięć lat temu, nie będzie zrealizowany...
To był piękny plan z pięknymi konsekwencjami.
Szkoda. Bardzo tego żałuję.
Weronika pozostanie tam, gdzie jest. W innym mieście, z innym mężczyzną, z trojgiem dzieci.
Ten plan podległ ostatecznej anihilacji.
Nie będę was oszukiwał. Moje serce umarło, ale i tak wciąż czułem ból.
Bardzo długo – zamiast serca – napędzał mnie mój plan. Był niezawodnym generatorem, rozrusznikiem.
Aż dotąd. Teraz go utraciłem.
Tak... Lecz ja miałem już inny plan. Może nie tak dobry dla mnie, ale... Ale to był całkiem dobry plan, który stworzyłem tej nocy.
Przez zmrużone oczy patrzyłem na ubranie, które tylko raz – jeden w życiu raz – założyłem dla Weroniki.
A potem wyciągnąłem je.
Godzinę później uruchomiłem wehikuł.

Są takie chwile, gdy zmienia się obraz drzew i domów, jakby osiadał na nich cień wydarzeń. Jakby materia żywa i nieżywa pochłaniała energię wydarzeń, a może nawet odczuwała ich smutny ciężar.
Odczułem to natychmiast, gdy opuściłem machinę czasu. Rozejrzałem się i ujrzałem wszystko wokół nie takie, jakie powinno być. Jakby wokół rozpościerał się niewidoczny, ale bardzo ciążący całun zgnębienia.
Dobrze wiedziałem, gdzie wysiadłem, i nie miałem najmniejszych wątpliwości, że całun tam jest.
Jak każde polskie miasto w Wigilię roku 1943, Warszawa miała ten całun.
Może nawet większy, jeśli pomyśleć o warszawskiej Wigilii roku następnego.
Czy podróże w czasie sprawiają, że w mistyczny sposób odczuwa się więcej? Czy to ta moja broniąca się przed tłumiącą pokrywą mchu nadwrażliwość wystarczała, bym odczuł to wszystko, to całe pognębienie, smutek, gniew, rozpacz i znużenie?
Czułem jednak coś więcej. Tak, w majaczących w ciemności kamienicach rozpalały się płomyki nadziei. Tak działa magia świątecznych chwil.
Żadna wojna tego nie zabije.
Wciągnąłem głęboko w płuca mroźne powietrze i ruszyłem w stronę jednej z kamienic.
Na ulicach było pusto. Nie zauważyłem też patroli okupantów.
Może ONI je zdjęli, przesunęli swobodnie niczym figurki na planszy czasoprzestrzeni.
Najpewniej maskowali też mój wehikuł.
Czułem się całkiem bezpieczny, natomiast nieprzespana noc i zakłócenia energetyczne na skutek podróży w czasie sprawiły, że plątały mi się nogi.
A na to nie mogłem pozwolić sobie tam, gdzie szedłem.
I tak miałem problem z emocjami. Wciąż wibrujące rozczarowanie mieszało się z uczuciem osamotnienia, a także z ożywieniem i wzruszeniem. Wszystko to razem zmieszane też miało swój wpływ na chwiejność moich nóg i drżenie rąk.
Zwolniłem kroku i skupiłem wysiłki na zwalczeniu tej słabości.
Tam, gdzie szedłem, nie wolno mi było pokazać tej słabości.
Ani żadnej innej.
Odetchnąłem głęboko, jeszcze raz wypełniwszy płuca mrozem. Wszystkie zjawiska są jedyne i niepowtarzalne, i ten warszawski mróz roku 43 też taki był.
Wiedziałem, że to doznanie zostanie już ze mną na zawsze, świeże i wyraźne.
Opanowawszy się, wszedłem na schody. W klatce nie było oświetlenia elektrycznego. Szedłem w półmroku, wypatrując smug światła i dźwięków z mieszkań.
Na drugim piętrze zatrzymałem się. Przez chwilę stałem, słuchając w oczarowaniu kolędy, którą śpiewały trzy głosy: matki, ojca, i chłopca.
Małego chłopca, którym wielokrotnie chciałem – tak bardzo chciałem – stać się ponownie – aby naprawić sprawy, za które się winiłem. Gdybym zaczął naprawiać je szybko, pewnie udałoby się uniknąć tych wszystkich nieszczęść...
Teraz wiedziałem już jednak, że i tego nie będzie wolno mi zrobić.
Nie mogłem zmienić nic.
Nie, nie stałem pod własnym mieszkaniem. Właśnie dlatego, że groziłoby to niepohamowanym rozemocjonowaniem i falą ingerencji.
Cofnąłem się dużo dalej. Przyszedłem do ludzi, którzy mnie nie znali. Ja zresztą też ich nie znałem. Moimi krokami kierował wehikuł, kroniki, instynkt i ONI.
Wolno ci zostawić światło.
Kolęda Lulajże, Jezuniu zaczynała mnie niebezpiecznie rozklejać – głosy były drżące, tak ze wzruszenia, jak i smutku – całun gniotący miasto miał swój posępny udział w każdym mieszkaniu...
Dlatego nie zwlekając ani chwili otworzyłem drzwi i wszedłem do środka.
 Śpiew stał się wyraźny i zaczął strugami wpływać w moje wnętrze. Przeszedłem korytarzem wprost do salonu. Przy stole siedzieli smutni ludzie.
Rozumiecie. Smutni. Po co tu opisywać ich ubiory czy urodę.
Byli to ludzie smutni wojną.
Ciężki to rodzaj smutku.
Mimo to od razu zauważyłem, że kiedy tak siedzieli przy stole, patrząc to sobie w twarz, to w portret stajenki betlejemskiej postawiony na stole przy świecy – to poza tym smutkiem zrodziło się między nimi coś niezwykłego. Więź miłości i nadziei, którą tylko krąg rodzinny jest w stanie wyzwolić.
Tylko ten krąg.
Pamiętałem tę więź z dzieciństwa.
Przełknąłem ślinę i zrobiłem krok naprzód. Wtedy obrócili na mnie twarze i umilkli. Ich oczy powiększyły się, usta rozwarły, w powietrzu wytworzyło się coś jeszcze...
Coś tak przedziwnego, że nie tylko oni zamarli w całkowitym oszołomieniu. Ja zamarłem także.
Przez chwilę panowała więc cisza. Jak każde zjawisko w tym świecie – ta cisza też była jedyna i niepowtarzalna, z całą swoją mistyczną energią. Wiedziałem, że to doznanie nigdy mnie nie opuści.
Przesunąłem wzrokiem po salonie. Warszawa miała mnóstwo pięknych salonów i bawialni w roku 39., potem zaczęło się ich stopniowe umieranie – na skutek rabunku mebli lub rozpaczliwej ich wyprzedaży dla ciepła i jedzenia - zaś w roku 44. te salony i bawialnie miał strawić ogień zła. Nie mogłem uciec od tej myśli, błądząc po zubożałym wnętrzu, zatrzymałem więc wzrok na choince.
Była mała, ozdobiona papierowymi... Hm, sam nie wiedziałem, czym. Ale miała swój czar.
Tak, miała swój potężny czar i z trudem stłumiłem westchnienie.
Wreszcie przesunąłem moje oczy na właściwy punkt. Na oczy małego, sześcioletniego chłopca.
Chłopiec ten właśnie przeżywał swój cud. Przeżywał go w chwili, gdy mi znów miękły nogi. Mały, ciemnowłosy, blady, wychodzony chłopiec, którego nie widziałem nigdy wcześniej – lecz którego tak bardzo pragnąłem przytulić, mocno przycisnąć do swego torsu.
Wiem, że powinienem był go przytulić. Wiem.
Tyle że nie mogłem. Bo gdybym to zrobił, zapłakałbym, a tego nie wolno mi było zrobić.
Szklane oczy chłopca patrzyły na mnie w absolutnej ciszy. Jego rodzice też nie odrywali ode mnie oczu.
I wtedy pomyślałem – po raz pierwszy w życiu tak właśnie pomyślałem – że dla tej jednej chwili warto było żyć. Nawet z tymi wszystkimi stratami.
Tak, nawet z tymi stratami... Ta jedna chwila sprawiła, że po raz pierwszy od dwudziestu lat uznałem, że warto mi było się urodzić.
Gardła matki i ojca były zdławione, a ich oczy zaczęły wypełniać łzy. Oczy chłopca wciąż rosły, a oprócz nich – dobrze to wiedziałem – rosło jego serce,.
Czy może raczej rosło w tym sercu światło.
To był właściwy moment, by zamknąć sprawę, nim coś zacznie wypełniać moje oczy, nim moje nogi odmówią posłuszeństwa...
Jeszcze kilka sekund trwałem nieruchomy jak posąg, pozwalając czerpać im to wszystko, czego tylko mogli w owej chwili zaczerpnąć. Życzyłem im tego jak najwięcej.
Potem ruszyłem w prawo, mijając stół. Zrobiłem kilka kroków, stanąłem przed choinką i zrzuciłem wór z pleców.
Nikt się nie poruszył.
W zupełnej ciszy zacząłem wyciągać prezenty opakowane w kolory złota i metalicznej czerwieni. Czułem na sobie ich wzrok.
I coś jeszcze.
Poczułem coś jakby drgnienie, może nikłe zatrzepotanie w sercu. Może i odrobinę ciepła.
Bardzo zapomniane uczucie.
Ułożywszy pod drzewem tuzin prezentów, wyprostowałem się i popatrzyłem na nich po raz ostatni.
Patrzyli na mnie tak jak patrzy się na cud. Być może stałem się cudem tej nocy.
Może powinienem był coś powiedzieć. Może wysoki, odziany w purpurowy kubrak, porosły srebrzystą brodą Święty Mikołaj powinien był coś powiedzieć.
Dziesięć lat temu, gdy pierwszy raz założył swoje ubranie, potrafił. Mówił coś o miłości i dzieciach, które należałoby bezzwłocznie „dorobić do choinki”.
Tak, tamten Mikołaj był bez wątpienia szczęśliwy, zuchwały i bardzo promienny. Jak to zwycięzca.
A ten tu... Ten ja – cóż... Ja nie wymówiłem ani słowa. Moja krtań była tak samo ściśnięta wzruszeniem, jak ich. Nie wykrztusiłbym ani słowa.
Ruszyłem powoli z powrotem, przesuwając odchodzącym wzrokiem po oczach dziecka.
Dziecka, które nie patrzyło na stos prezentów pod choinką.
Ono patrzyło na mnie. Na swój cud.
Mi też udał się mały cud. Udało mi wypuścić pierwszą z łez dopiero wtedy, gdy odwróciłem się do nich plecami.
Rozumiecie. Gdybym zapłakał tam, pośród nich, jako Święty Mikołaj, nie zostawiłbym im światła, tylko jeszcze więcej smutku. Nie wolno było mi zapłakać i nie zrobiłem tego.
Gdy wyszedłem z budynku, znów głęboko zaciągnąłem się świątecznym mrozem okupowanej Warszawy. Idąc do machiny czasu myślałem o rodzinie, której przyniosłem trochę światła. Czy aby przyniosłem? Czy udało mi się?
Myślę, że tak.
Przyniosłem im światło.
I nie zmieniłem ich losu.
W paczkach nie było żadnych przedmiotów, oprócz jednej, jedynej zabawki z drewna – drewnianego pociągu. Poza tym sery, wędliny, pieczywo – i całe mnóstwo słodyczy. Całe mnóstwo.
Pakując prezenty zakładałem, że są bezpieczne. Że nie sprowadzą zagrożenia ingerencji. I chyba mi się udało, skoro nikt mnie stamtąd nie wyciągnął, nie wyrwał.
Gdziekolwiek byli ONI, nie było ich widać.
Zasiadając w wehikule wciąż czułem ten mały, ciepły płomyk w sercu. Poza tym czułem też oczywisty smutek.
Uświadomiłem sobie, że tylko bardzo nieszczęśliwi, albo bardzo przerażeni ludzie, mogą tkwić w tak głębokiej ciszy. Uświadomiłem sobie, że cokolwiek bym nie zrobił, nie mógłbym zdjąć całunu z Warszawy, i że w żaden sposób nie mogłem zmienić jej koszmarnego przeznaczenia.
Nie zmieniłem też losu tej rodziny.
Matka i ojciec zostaną rozstrzelani na Woli następnej jesieni. Chłopiec przeżyje wojnę jako okaleczony sierota.
Tak to wyglądało.
Kiedy tak siedziałem nad pulpitem wehikułu, znów zgarbiony, obumarły i zrezygnowany, nie wiem skąd przyszła jeszcze jedna myśl.
Myśl o tym, że mały sześcioletni chłopiec nigdy nie zapomni tej Wigilii. Nigdy nie zapomni Mikołaja, który wszedł do jego domu i zostawił mu pociąg.
Więc pewnie będzie miał do końca swoich dni – tak samo niewdzięcznych – trochę lżej? Bo przecież zostawiłem mu światło w sercu, czyż nie?
Myślę, że nigdy nie utraci całego tego światła.
Myślę, że nigdy.
Tym żyję.
I to przekonanie pozwoliło uruchomić mi machinę i wrócić do domu.

I tak to szło dalej. Wyznaczałem sobie kolejne dziecko, pakowałem jedzenie i skromne, choć pięknie wymalowane zabawki z drewna, i zabierałem się w przeszłość.
Początkowo raz w tygodniu. Potem dwa.
Dało się zauważyć, że wymiana jest prawem natury. Coś za coś; skoro jest zysk, to jest także strata. ONI chronili mnie – a może to ja sam siebie chroniłem? Może moja nadświadomość? - przed Niemcami, lecz ciało zaczęło gwałtownie słabnąć. Po każdej podróży spałem co najmniej dwanaście godzin.
Ale wciągnęło mnie. Gdy wyjmowałem z szafy kostium Świętego Mikołaja, całe moje znużenie i ból mięśni, zdających się chwilę wcześniej odrywać od kości, nagle mijały. Zanim wsiadłem do machiny czasu, patrzyłem w lustro i widziałem w nim Mikołaja.
Bo też byłem nim. Naprawdę byłem nim w chwili, gdy miałem na sobie to przebranie.
Byłem nim dla tych wszystkich dzieci, którym wojna miała wymierzyć straszne ciosy.
Ubiegłem ją choć w tym, że w ich sercach zostawiałem światło cudu świątecznego.
Sam być może też pozyskałem trochę światła. Bo zacząłem inaczej się czuć. Owszem, moje ciało zdawało mi się stare i do cna wycieńczone, ale dusza zmieniła się. Po dziesięciu latach kładzenia się do łóżka z myślami pełnymi żalu nad sobą i swoim życiowym marnotrawstwem, zacząłem zasypiać spokojny, spełniony, prawie szczęśliwy.
Być może wciąż smutny – nie potrafiłem pożegnać Weroniki, która prawdziwie lub iluzorycznie wypełniła mi połowę życia. Mimo to nareszcie poczułem ciepło w sercu i w brzuchu, bo dotąd kłuł mnie tam stos kawałków lodu.
A co więcej: zacząłem szczęśliwie śnić. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałem sen szczęśliwy, lecz teraz przypływały do mnie każdej nocy. W tych snach uśmiechały się do mnie twarze dziewczynek i chłopców, którym zostawiłem światło na dnie serca.
Sny szczęśliwe.
Dołożyłem misji i zacząłem cofać się w przeszłość co dwa dni. Byłem w Gdyni, w Wilnie, w Brześciu, we Lwowie, w Rybniku... Wszędzie tam patrzyły na mnie wielkie oczy dziecka i wielkie oczy rodziców, a prawdziwym cudem było dla mnie odkrycie, że nawet po kilku tygodniach nikt mi się nie mylił i wszystkich potrafiłem odróżnić i przypisać do danego miejsca.
Byłem jednak w kiepskiej formie. Miałem pokiereszowaną aurę, widziałem podwójnie i zaczął odrzucać mnie biały kolor. Nie mogłem patrzeć na ostrą biel ścian; natychmiast rozsadzało mi czaszkę.
Gdy pewnego dnia spadłem z łóżka wczesnym rankiem, nad sobą ujrzałem JEGO. Tego mojego JEGO.
- Przyszedłem z przestrogą – ujawnił ciepłym głosem.
- Z przestrogą? - spytałem z wysiłkiem.
- Chciałbym, abyś rozważył przerwę.
- Przerwę?...
- Tak. Porzuć machinę czasu na miesiąc. Twoje pole i struktury komórkowe zostaną zrekonstruowane i będziesz silniejszy.
- Przerwę? - powtórzyłem tępo. - Nie – potrząsnąłem głową. - Nie potrafię tego przerwać.
- W takim razie ogranicz podróże. Do jednej tygodniowo. Pamiętaj, że chroni cię twój własny zasób mocy. Im mniej go zostanie, tym więcej życia z ciebie wycieknie.
- Rozumiem... Postaram się...
Rozumiałem i nawet się trochę postarałem. Trochę. I nie udało się z tą redukcją.
I tak dochodzimy do dnia wczorajszego. To nie był zwykły dzień... Nie był. Do drogi szykowałem się od rana. Najpierw zrobiłem zakupy, a potem wszedłem do pierwszej widocznej na ulicy knajpy i zamówiłem dużą kawę.
Siedziałem przy tej kawie pół godziny, patrząc przez zalewaną deszczem szybę na świat. Patrzyłem na ludzi i auta, na jakiegoś zabiedzonego psa, kryjącego się pod śmietnikiem, i myślałem o tym całym świecie.
Potem wstałem od stołu i zapłaciłem kelnerce, która była śliczna, ale która nigdy nie będzie Weroniką.
O czwartej byłem gotów do drogi. Wtedy przyszli.
Było ich więcej niż zwykle. Nie byłem pewien, ilu dokładnie, bo tonęli w wielkim obłoku białego-złotego światła. Ciepło i dziwne ukojenie rozeszło się natychmiast wszędzie wokół, obejmując i mnie.
Mój ON wyszedł nieco w przód. Nie wiem, jak GO rozpoznawałem; wszyscy zdawali się być świetlistymi sylwetkami tonącymi w chmurze światła tej samej barwy. Ale rozpoznawałem GO natychmiast i od początku wiedziałem, że jest bardziej „mój” niż reszta.
Wpatrzyłem się w JEGO twarz, która była małym słońcem. Zdawało mi się jednak, że odnajduję w niej oczy.
- Wyruszasz – powiedział.
Ludzie, którzy myślą, że mówiąc ciepłymi barytonami... Oni grzechoczą kamieniami. Powinni posłuchać ICH głosów.
ICH głosy masowały duszę, prostowały ją, oczyszczały z zanieczyszczeń.
Od razu poczułem przypływ sił.
- Tak – odrzekłem trochę wzruszonym, lecz mocnym tonem. - Zaraz wyruszam.
- Zaplanowałeś dziś coś większego.
Nie mogłem oderwać oczu od tego słońca. Była w nim miłość tak wyraźna, że sprawiała, iż przestawałem się bać czegokolwiek. Strach jest iluzją. Miłość jest prawdą.
- Tak – wyszeptałem.
Twarze pozostałych zrobiły się nieco wyraźniejsze, gdy zrobili krok do przodu, opuszczając obłok.
Otaczały mnie małe słońca.
- Powiedz, co zaplanowałeś – poprosił MÓJ. Myślę, że i tak wiedział, że ONI wszyscy wiedzieli, ale mimo to powiedziałem im.
Przez chwilę panowała cisza. Czułem na sobie mnóstwo ciepłych spojrzeń.
Wreszcie MÓJ rzekł cicho i łagodnie:
- To będzie trudniejsze niż dotąd. Wiesz o tym. Zużyjesz dużo energii na przejście i ochronę. A najwięcej jej – wiesz to – zabiorą emocje, które tam wywołasz.
- Wiem o tym – skinąłem głową.
Miałem poważną twarz, lecz gdzieś w sercu tlił się mały płomyk, który... cieszył mnie. Naprawdę cieszył mnie. Odgrzebane uczucie.
Ale byłem poważny. Wiedziałem, że sprawa jest poważna.
Wciąż patrzyli na mnie.
- Musisz wiedzieć – podjął ON tym samym kojącym głosem – że twoje biopole zostanie całkowicie rozerwane, a poziom energii spadnie do zera. Zapewnimy ci powrót do domu, ale nie możemy wpłynąć na twój sen. Możesz już nie obudzić się z niego. Rozumiesz to?
Przełknąłem ślinę, spuszczając oczy na podłogę. Widziałem na niej wielki portret uśmiechniętej Weroniki.
- Tak. Rozumiem.
W pokoju nagle zrobiło się jaśniej. Uniosłem głowę i ze zdumieniem zauważyłem, że ICH przybyło. Było ich chyba ze trzydziestu. Każdy jaśniał złotem, które było bielą. Każdy patrzył na mnie słońcem.
Wszyscy patrzyli na mnie w milczeniu i nagle odczułem coś niepojętego ludzkim rozumem; coś jakby uwolniony potężny uśmiech, który spłynął od NICH wprost na mnie i naładował mnie natychmiast wielką energią i pogodą ducha.
„Mój” podszedł jeszcze bliżej.
- To ostateczna decyzja, bez względu na konsekwencje, prawda? - raczej stwierdził niż spytał.
- Tak.
Skinął świetlistą głową.
- Spójrz w lustro – rzekł ciepło.
- W lus...? - urwałem. - Na wysokości jego torsu dostrzegłem połyskującą taflę lustra. Spojrzałem w nie i wielka fala szczęścia spłynęła przez całe moje ciało.
Moje oczy były szafirowe.
Podniosłem wzrok, poruszyłem ustami, szukając słów... lecz nim je znalazłem,”mój” rozpromienił się uśmiechem, po czym powoli wycofał do światła. Wszyscy ONI uczynili podobnie; cofnęli się w obłok, nie odrywając ode mnie słonecznych spojrzeń.
Po chwili byłem już sam.
Na drżących nogach podszedłem do lustra w korytarzu i wbiłem szklany ze wzruszenia wzrok w wiszące tam lustro. Moje oczy były szafirowe jak nigdy dotąd.
- Człowieku, ty żyjesz – wyszeptałem.
Przez chwilę patrzyłem sobie w oczy, a przez głowę przemykały różne piękne sceny z moją narzeczoną.
- Kocham cię, Weroniko – powiedziałem głośno.
To był bardzo spokojny i spełniony głos.
Odwróciłem się i ruszyłem do machiny.

Zatrzymałem silniki i otworzyłem właz. Pierwszy raz zrobiłem to ruchem pozbawionym ostrożności. Dlaczego? Czy przywykłem? Czy też nabrałem zaufania do ICH osłony?
A może byłem zły i smutny, i zabrakło już miejsca na obawy. Tak, byłem zły i smutny, wiedziałem przecież, gdzie idę i co ujrzę.
I znałem przyszłość tego miejsca.
Na ulicach nie było właściwie pusto. Mimo późnej pory, mimo całego okupacyjnego terroru, dostrzegłem nerwowo przemykających dwóch przechodniów. To uczyniło mnie jeszcze bardziej smutnym.
Byłem zły na Niemców, lecz smutek zaczynał zagarniać coraz więcej mojej przestrzeni w duszy i nawet wypierać tę całą złość. Może i dobrze, karmienie się gniewem nie służy niczemu.
Ale smutek był już nieodparty, jego naporowi nie zdołałem zapobiec.
Za rogu sąsiedniej ulicy wyszedł patrol niemiecki i przez sekundę czy dwie poczułem tchnienie zimna. Było to przerażające, jakby mistyczne doznanie: Niemcy nie zauważyli mnie, lecz... mogli. Mogli przecież. I byli to ci sami Niemcy, o których kilkadziesiąt lat później czytałem, oglądając biało-czarne zdjęcia.
Ci byli wyraźni; wielcy, ciężcy, wypełnieni frapującą mocą zdominowania i zniszczenia, od której aż ściskało serce.
Byli prawdziwi.
Przeszli jednak, nie musnąwszy mnie nawet spojrzeniem.
Osłona działała, ONI chronili mnie. Czerpali jednak energię z mojego pola i wiedziałem, że będzie to miało swoje nieuniknione konsekwencje.
Miałem je jednak gdzieś teraz, gdy szedłem starymi ulicami Lublina. Był grudzień roku 41. Dla wielu Polaków miał to być ostatni grudzień i już sama ta myśl zwiększyła moje straty w puli energetycznej.
Musiałem się trzymać. Wiecie, mimo nabranej wprawy, z tym jednym wciąż miałem problem. Z tym trzymaniem fasonu.
Musiałem trzymać fason. Miałem na sobie czerwony kubrak, miałem dużą brodę połyskującą jak śnieg w światłach mijanych latarni, miałem wielki wór na plecach – i BYŁEM Świętym Mikołajem.
A jednak za każdym razem – teraz także – miałem z tym fasonem kłopot.
Widocznie nie da się do pewnych rzeczy przywyknąć. Nie da się przywyknąć do całunów grozy dławiących miasta i do umierających pod tymi całunami ludzi.
Nie da się przywyknąć do dzieci odrywanych od rodziców i uśmiercanych w tej bolesnej, gwałtownej rozłące.
Jak świat światem, nie da się.
Ja sam nie potrafiłem przyzwyczaić swego umysłu do tego, że moje życie z Weroniką dobiegło końca.
Nic tym bardziej nie wyszłoby z prób zaakceptowania wojennej rzeczywistości.
Stąd szedłem smutny i trochę zły, ale powoli nabierający spokoju i lekkiej wzniosłości, w miarę jak przybliżał się budynek, który obrałem za cel.
Skręciłem w ulicę Grodzką i po krótkim marszu zatrzymałem się przed bramą.
Wzdłuż bramy przemieszczał się trzyosobowy patrol niemieckich żandarmów. Ale ani myślałem cichnąć czy znieruchomieć. Wiedziałem, co jest za bramą, wiedziałem dość, by czuć napięcie, gniew, żal – lecz nie było we mnie strachu.
Wyzywająco patrzyłem na Niemców, gdy mnie mijali, szwargocząc coś o świętach w dawnych czasach. Oczywiście nie dostrzegli mnie. Osłony działały.
A moja nonszalancja wymuszała zwiększony pobór mocy.
Miałem to gdzieś.
Myślałem tylko, że tam, za bramą...
Minąłem bramę i wszedłem do gmachu. Panowała cisza. Nikt nie śpiewał kolęd, nikt nie chodził po korytarzu.
Oczywiście, że nie. Była druga w nocy i wszyscy spali. Taką właśnie wybrałem godzinę.
Powoli, bardzo powoli wchodziłem po schodach. Są takie chwile w życiu, że z pewnych przyczyn zwalnia się ruchy. Może, by odwlec pewien moment.
A może po to właśnie, by go wydłużyć.
Może po to, by odkryć tajemnicę i znaczenie tego momentu.
Stanąłem przed właściwymi drzwiami i na krótki moment zamarłem. Musiałem. Moje serce biło we wzruszeniu, w którym radość mieszała się z żalem. Trudno uspokoić serce, w którym mieszają się te dwie emocje.
Trudno. Ale trzeba.
I trochę mi się nawet udało. Uchyliłem więc drzwi i wszedłem do środka. Niespiesznie, bezszelestnie kroczyłem przed siebie, aż stanąłem przy małej, ozdobionej jednym łańcuchem, i jednym ogarkiem, choince. Postawiłem wór na ziemi i potoczyłem wokół wzrokiem, który zaszklił się zdecydowanie zbyt szybko. Zbyt szybko, lecz rozumiałem powód tego zaszklenia na tyle, że nie winiłem się wcale.
Chrząknąłem tylko, by mieć pewność, że głos, którym przemówię, będzie miał więcej wspólnego z ciepłym barytonem niż z grzechoczącymi kamieniami.
Bo tym razem bardzo chciałem coś powiedzieć.
W ciszy i półmroku toczyłem wokół zadumanym, coraz bardziej zaszklonym wzrokiem.
Każde miejsce i każdy czas mają coś odrębnego i niepowtarzalnego. Powiedziałbym: swoją chwilową magię i chwilową chemię. Myślę, że każdy nowy dzień zmienia te rzeczy. Że to samo miejsce ma kolejnego dnia zupełnie nowy już zapach i nową emocjonalność uwieszoną gdzieś powyżej, ponad głowami...
Stałem tam pośrodku i chłonąłem tę niepowtarzalność. Chłonąłem czar i chłonąłem chemię, które nie były – nie mogły być – wolne od cierpienia i mroku.
Taka to była czasoprzestrzeń.
Pomyślałem o zawiłościach życia, zadumałem nad tym, czy my, ludzie, świadomie skazujemy się na starcie z tymi zawiłościami, czy też mniej lub bardziej nieświadomie mnożymy ich liczbę.
A ponieważ zagroziła mi seria ciężkich westchnień, chrząknąłem ponownie.
I wtedy mały, leżący na bliskim łóżku chłopiec obudził się, usiadł i popatrzył na mnie.
Księżyc wszedł do pomieszczenia wraz ze mną i moja postać była doskonale widoczna.
Chłopiec siedział i wpatrywał się we mnie tak nieruchomo, że zdał mi się posążkiem z mosiądzu, a nie żywym dzieckiem.
Lecz był nim, oczywiście. Żył i chłonął swój cud.
Cud, którym byłem.
Czy energia szczodrości i pokrzepienia czyni falę zaczarowania?
Nie mam żadnych wątpliwości co do tego. Albowiem nie minęła minuta, a przebudził się drugi chłopiec. On też uniósł się na rękach, dojrzał mnie i zamarł.
Ja też stałem sztywny, nieruchomy; jedynie mój wzrok dzielił się z nimi całym ciepłem, które pragnąłem im pozostawić.
A fala zaczarowania obejmowała całą salę. Kolejni chłopcy podnosili zaspane twarze z poduszek, po czym na mój widok przytomnieli natychmiast. W ciągu kilku minut przebudzili się wszyscy.
Wszyscy trwali w nieporuszeniu i patrzyli na mnie.
Nikt nie odezwał się ani słowem.
Pięćdziesiąt głów wystających z pościeli. Pięćdziesiąt serc bijących tak, że cała sypialnia zdawała się pulsować w magicznym rytmie.
Żaden z chłopców nie wydusił ni słowa. Powiększały się tylko ich oczy. Oczy, które sprawiały, że zawstydziłem się swego dziesięcioletniego użalania.
Oczy dziecka są odpowiedzią na pytanie o znaczenie.
Jeśli potrafisz czytać o znaczeniu w oczach dziecka, to już masz jedną małą latarnię na szlaku życia.
Patrzyłem w te ich oczy i czytałem w nich prawdę o sobie i prawdę o istnieniu. Był to moment unikalny bardziej niż wszystkie do tej pory. Ale musiałem rzecz zakończyć.
Czułem, że słabnę. Nawet osłony mają swoje ograniczenia. Jak w każdym zbiorniku ludzkiego świata, także w baku życiowej energii musi być dno.
Byłem bardzo blisko tego dna, choć nie czułem żadnego wyczerpania w chwili, gdy przesuwałem wzrokiem po twarzach tych wszystkich sierot.
Zagryzłem wargi i podniosłem worek. Idąc wzdłuż łóżek, wyciągałem tabliczki czekolady i wręczałem je mijanym dzieciom.
To były najbardziej magiczne prezenty, jakie dostali w swoim życiu. Chwytali je drżącymi palcami i wlepiali w nie oczy, które robiły coś niepożądanego z moim ciałem.
Nogi miękły, a ręce wyciągały się do malców.
Chyba zgubiłem gdzieś ten cały fason. Najmłodsze z dzieci miały trzy lata. Przyniosłem im czekoladę, a powinienem rodziców.
Gdybym tylko mógł...
Część chłopców wciąż trzymała smakołyki w rękach, inni zaś pochowali je pod poduszki, by co chwilę zerkać i upewniać się, że tam wciąż są.
W gruncie rzeczy nie poświęcili tej czekoladzie większego skupienia. Ich duże oczy patrzyły głównie na mnie.
A ja przełknąłem ślinę przez zduszone gardło i zarzuciwszy worek na plecy, ruszyłem do drzwi.
Czy można czuć spojrzenie na plecach? Tak, czułem je wszystkie.
Przed drzwiami odwróciłem się. Jeśli w sercu czułem żal, to udało mi się nie dopuścić go do twarzy. Nabrałem oddechu i otworzyłem usta, by wyrzec to, co miałem wyrzec. „Wesołych świąt”. Ledwo te usta otwarłem, a wszyscy – każdy jeden – spięli się i wpatrzyli w nie z poruszającym nabożeństwem.
Dajcie mi głos podobny waszemu... Stróżu mój, obdaruj mnie głosem silnym tej nocy...
Wesołych świąt.
Powiedz to i wyjdź.
Czekali, a ich oczy wciąż rosły. Zrobiło to coś dziwnego z moimi myślami. Pojawił się znów gniew na tę niesprawiedliwość, na źle urządzony świat... A przede wszystkim na Niemców. Gdyby tak wyjść, porwać rurkę z metalu, tłuc, walić kolejno ich wszystkich... Przecież mnie nie widzą...
Uciekłem od myśli, która była forpocztą nienawiści i rozpaczy.
Wesołych świąt. Powiedz to i idź do sypialni dziewczynek. Powiedz to.
Dokładnie za trzy miesiące, co do dnia, wszystkie te dzieci zostaną wyrwane z łóżek i wyrzucone w śnieg.
Wszystkie zostaną rozstrzelane.
Powiedz to.
- Kocham was – wyrzekłem czystym głosem, uśmiechnąłem się i wyszedłem.


Teraz wiecie już wszystko o moim życiu. Opisałem je właśnie dziś, zaraz po tym, gdy wróciłem stamtąd. Wiecie wszystko o moich klęskach i słabościach.
Gdy teraz piszę przy biurku, czuję ogromne wyczerpanie. ONI mieli rację. Ciężar emocji okazał się zbyt potężny. To, co zrobiłem, musi mieć wysoką cenę. Czuję niepowstrzymany wyciek sił i przytomności.
Ale nie żałuję. Nie żałuję, że tam z nimi byłem.
Rozumiecie już, dlaczego? Czy rozumiecie, o czym piszę? 24 marca 1942 Niemcy rozstrzelali 108 dzieci z żydowskiej ochronki przy ulicy Grodzkiej w Lublinie.
Te dzieci zostały uśmiercone.
Nie mogłem temu zapobiec.
Czy jednak w zakamarkach ich małych serc i umysłów nie trwało do ostatnich sekund przekonanie, że DOBRO jest potężniejsze niż zło?
Największy dobrodziej świata, Święty Mikołaj, przeszedł przez niemieckie patrole bezkarnie, odwiedził setkę dzieci i obdarował je.
Nie zatrzymały go prawa wojny.
W samym jej środku wykonał swoją misję.
Czy dzieci zaciągane pod lufy miały ten obraz przed sobą?
Czy odchodziły ze światłem w sercu mimo grozy uśmiercania?
Mam taką nadzieję.
Jeśli tak jest, jeśli setki dzieci, które zdołałem odwiedzić, zachowały do końca swych dni wspomnienie swej magicznej Wigilii – to znaczy, że nie zmarnowałem wynalazku.
To znaczy, że nie zmarnowałem życia.
Dziś wiem, że nic tak nie otwiera kwestii szczęścia i znaczenia, jak obdarowanie i pokrzepienie. Chcę powiedzieć wam, że zdążyłem to pojąć.
Czy obudzę się jutro? Nie wiem. Nie przypuszczam. Brak mi sił, by poruszyć ręką. Wydaję się sobie całkiem nieruchomy, zamarły.
Ale przecież piszę.
A skoro mogę jeszcze pisać, to dopiszę kilka ważnych zdań...

Weroniko,
wiem, że żyjesz tam gdzieś bardzo szczęśliwa i promienna. I teraz, gdy o tym myślę, też jestem już promienny. Wiele razy chciałem odnaleźć Cię i przeprosić za swoją słabość i niezrozumienie spraw.
A najbardziej za niewdzięczność i zranienia.
Zabrakło mi jednak wiary.
Potem zaś – było już za późno. Wyszłaś za innego mężczyznę. Przyznaję, że dzięki machinie czasu chciałem Cię wykraść z jego życia. Albowiem moje marzenie o życiu z Tobą nigdy nie umarło. Nie mogłem jednak tego zrobić. Zapisane lekcje nie mogą być transformowane.
Ale też nie muszą. Nasze dusze są wieczne i wiem już teraz – właśnie to zrozumiałem - że tak naprawdę brama, która zatrzasnęła się między nami, jest iluzją.
Nie trzeba martwić się iluzjami.
Należy sycić się prawdą, a jedyną prawdą jest miłość.
Przez dziesięć lat rozpaczałem z powodu strat i rozłąki, dziś świętuję czas, który całą sobą wręczyłaś mi w darze. Jestem wdzięczny za ten dar i myślę, że to właśnie dzięki niemu w ciemnej pieczarze, którą się stałem, zdołał zapłonąć ostatnio mały płomień.
Kocham Cię wdzięcznie. Dzięki temu wybaczam sobie wszystkie błędy i uwalniam się z poczucia winy. Wiem, że możesz zrobić dla mnie to samo. Bądź szczęśliwie wolna, wiedząc, że mam świadomość jedynie pięknych rzeczy, które wniosłaś w moje życie.
Życzę Wam cudownych dni.
Jeśli jutro nie otworzę już oczu, to wiedz, że nie trzeba się tym martwić.
Dzięki machinie czasu zacząłem śnić szczęśliwie. Co więc oznaczać będzie, jeśli jutro nie wstanę?
Otóż najszczęśliwszy ze snów.
Sen nieskończony.
W tym śnie wezmę Cię na barana i przebiegnę z Tobą przez cały świat.

***