JustPaste.it

Krok 'poza'.

Są takie książki, po których zakończeniu mam wrażenie, jakby ktoś oderwał żywcem kawałek mnie samej..

Są takie książki, po których zakończeniu mam wrażenie, jakby ktoś oderwał żywcem kawałek mnie samej..

 

Są takie książki, po których zakończeniu mam wrażenie, jakby ktoś oderwał żywcem kawałek mnie samej. Tak wspaniałe, poruszające, wciągające, pouczające, motywujące, nieraz niesamowicie bliskie, że w momencie pochłonięcia ostatniej strony mam wrażenie, że coś bezpowrotnie tracę. Można to uczucie porównać do sytuacji, w której konieczna jest wyprowadzka do innego miasta, z dnia na dzień, bezapelacyjnie, zostawiwszy za sobą ulubione, pokochane, ważne miejsca, rodzinę, przyjaciół - na zawsze. Bynajmniej jednak nie uważam tego uczucia za coś złego. Wręcz przeciwnie - jeżeli odczuwam właśnie takie coś - książkę uważam za genialną.


Swoją drogą, dawno takowa nie wpadła mi w ręce..


Tęsknię za tym. Ostatnimi czasy zaniedbuję swoją "sferę duchową". Nie mam czasu? Nie pamiętam "jak to się robi"? Może zwyczajnie straciłam ze sobą kontakt..(?) Cokolwiek to jest, ogranicza moje wewnętrzne Ja. Trzyma mnie w okowach szarej rzeczywistości, gdzie trzeba twardo stąpać po ziemi, gdzie wszelakie wyłamanie się, choćby na chwilę od codziennego dreptania w miejscu, jest wręcz zakazane (trzeba przecież myśleć o pieniądzach / karierze / nauce / sławie / pieniądzach / przyszłości / blichtrze / pieniądzach / opinii.. hmm, chyba coś mi umknęło.. acha, no przecież! ..o pieniądzach).

W książkach, które do tej pory trafiły w moje ręce (i zniszczyły wzrok, czego też nie mam im za złe.. w końcu coś kosztem czegoś) zazwyczaj mogłam znaleźć jakby ukryte odpowiedzi na nurtujące mnie pytania natury egzystencjalnej, jakieś drobne nawet nakierowanie, drogowskaz, pomocną dłoń, dobre, pocieszające słowo. Jeden cytat, jedno, mniej lub bardziej złożone zdanie, potrafiło popchnąć mnie naprzód, kiedy chciałam już załamać ręce.

Ileż romansideł pozwoliło mi utwierdzić się w przekonaniu, że "ten jedyny", to jednak jeszcze nie "ten". Że czasem warto odpuścić, odejść, powiedzieć "nie", odczekać, przecierpieć, żeby później móc zbierać plony. Ile mądrych, acz twardych zdań skopało mi tyłek kiedy myślałam, że jestem panią świata; sprowadziło mnie na ziemię. Ile wzruszyło, pomogło pielęgnować w sobie wiarę w ludzi, w miłość, w sens tej durnej, szarej egzystencji. Ile wreszcie pomogło, zwyczajnie oderwać się od wyżej wymienionej, choć na kilka chwil. Darując mi "siebie", wpuszczając do swojego świata, czyniąc go trochę moim.. pozwalając tym samym odetchnąć od zgiełku i ciężaru świata, nabrać do niego (i siebie) dystansu. Tyle im zawdzięczam..
..a ostatnio nie mam czasu wziąć do ręki wymęczonej czasem, wydotykanej milionami (o zgrozo! - brudnych) palców, okładki jakiejś książki, która dla właścicieli tego miliona palców była, być może tym samym, czym jest dla mnie.
Marzę, żeby znów stracić kawałek siebie. Choćby żal miał mi skręcać wnętrzności, gdy czytam ostatnie zdanie. Choćbym chciała krzyczeć "nie! to nie może się (tak) skończyć!". Choćby wzrok mój na tyle stracił na jakości, że literki będą mi tańczyć fokstrota.. chcę.


Zawsze wierzyłam, że to nie ja wybieram książkę, ale ona wybiera mnie (nie byłam nigdy całkiem normalnym, przeciętnym człowiekiem - dla takowego stwierdzenie, że książka wybiera czytelnika byłoby całkiem dobrym powodem, żeby wsadzić delikwenta na jakiś czas do zakładu zamkniętego, tak profilaktycznie, gdyby mógł być potencjalnym zagrożeniem dla całej bandy pospolitych zjadaczy chleba - tutaj winna jestem wyjaśnienia - nie, wcale nie uważam się za kogoś lepszego, zwyczajnie ludzie bez wyobraźni i potrzeby obcowania m.in. z literaturą są dla mnie taką właśnie bandą; na szczęście mamy wolność słowa, z której korzystam jedynie). W tej wierze pozostając, czekam, aż w odpowiednim momencie któraś mnie "odszuka", by znów otworzyć przede mną swoją bramę, podarować mi siebie, wznieść na wyżyny lub zepchnąć na samo dno den, skąd już droga prowadzi tylko w górę.