JustPaste.it

Przygody Ostronosa w parku

...czyli krótki raport o pułapkach parkowych.

...czyli krótki raport o pułapkach parkowych.

 

Jako, że szykuje się na dniach bardzo ciężki kaliber emocjonalny z mojej szuflady... to dziś buforowo bardzo lekka groteska, którą z przyjemnością dedykuję "swojemu chłopu". To znaczy: nie MOJEMU - brrrrrrrr ojeju hej hej - lecz po prostu towarzyszowi eiobowemu zacnemu z przyczyn humoru i wkładu ARTYKULARNEGO w Eiobę. Czyli: mss72.

Wstępem:


Parkuj w towarzystwie - inaczej mówiąc, nie chodź do parku sam. A tym bardziej: sama. Teoretycznie park jest miejscem sielanki i odprężenia. Spacery z pierwszą miłością (w każdym razie ona wierzy, że jest pierwsza, a co do reszty nieszczęsne - wierzy też, że jest ostatnia), zbieranie liści kasztanowca, czytanie Kraju Rad na ławce i inne takie parkowe przyjemności.
Tyle, że w parku się roi. Roi się od różnych dziwnych typków. Serio. Gdybyście tak siedli na ławce choć raz nie po to, by wsłuchiwać się w świergot kormoranów czy rozwiązywać jolki, tylko skupionym, rozsądnie podejrzliwym a czujnym wzrokiem zaczęli rozglądać się... obserwować cienie, ruchy za pniami drzew i na wysokich gałęziach...
Park żyje. Nie tylko kormoranami, nie tylko spacerowiczami dokarmiającymi ogończe, ale też, co tu mówić, dziwnymi typkami.
I dziwnymi incydentami.
W parku - tak, tak, moi drodzy - możliwe jest wszystko. A to wenusjański bolid zetnie tuzin drzew z parkowej alei, lądując ekspodywnie w stawie (z ogończami), albo zbłądziwszy w krzewy (w poszukiwaniu cytrusów), natkniemy się na wyświechtany, zdziczały oddział Wehrmachtu, co się od 1945 ukrywa.
Możemy spotkać - lub zostać zaczepieni - przez każde możliwe indywiduum. Indywidua ciągną do parków z dwóch powodów. Po pierwsze: ludzie w parku są rozleniwieni, rozmarzeni, odurzeni i zwiotczali. Obronność (o czujności nie mówiąc) spada z poziomu 345 jednostek obr do 23 jednostek. Są zatem - my jesteśmy - łatwym celem.
Po drugie: park maskuje. I to skutecznie. W przeciętnym parku polskim można ukryć rzekomo 45 autosanów bądź 38 sanosów.
I 22 ikarusy przegubowe z Węgier.
A sprawa poważna. Kogo możemy spotkać w parku, niezależnie czy to Będzin czy Ciechanów? Ano jest już lista, którą ułożyli obserwatorzy:
- przybysze Stamtąd. Przybysze Stamtąd mają w zasadzie zrozumiały przywilej chromolenia ziemskiego savoir-vivre'u i zazwyczaj chromolą go. Pochwyconym spacerowiczom wycinają macice i to niezależnie od płci. Niestety.
- E. T. Ten mały, tak uroczy jak niezdarny kosmita, traktowany jest osobno. On bowiem wycina tylko z parkostanu próbki sukulentów, a rabunkową wycinką narządów ludzkich nie jest zainteresowany. Mimo to spotkanie z E. T. grozi kłopotami; jest płochliwy, wywrotny i hałaśliwy. Poza tym poczęstowany lentilkami lub alkoholem pójdzie za nami do domu i już nigdy go nie opuści. E. T. zwraca uwagę (na nasz dom) policji i CIA.
I swoich wyrotnych krewnych, którzy dysponują działem plazmowym.
- predator. Poważny kłopot. Właściwie nie ma szans na ocalenie. Predator czyni z parku swój turystyczno-piknikowy poligon i jest nie do pokonania.
Chyba, że... No właśnie. Próba przekupienia lentilkami. Podobno Arnold Schwarzenegger rekomendował tę metodę.
- Robin Hood (lub jego naśladowca). Też niemały ambaras. Robin Hood, jak wiadomo, rabuje bogatych, by dać (hm, może 30% łupu) biednym. Sęk w tym, że dla niego będzie tym bogatym każdy, kto nie ma odzieży w strzępach i stóp bosych, uciapranych torfem. To chyba marne szanse, by się wywinąć.
- ninja. Oczywiście. Przecież byli i są wszędzie. W polskim parku też mogą mieć swoją misję śmierci. Jeśli z gałęzi jesionU wyfrunie ku wam z furkotem coś dużego i czarnego, to będzie to ninja (lub jego polski naśladowca). Albo puma (co z zoo zbiegła). W jednym i drugim przypadku i tak już po ptakach.
- Wilhelm Tell. Klops. Serio. Ten szwajcarski kusznik-nie-łucznik ma kompleks Robin Hooda, który niesłusznie jest sławniejszy. W związku z kompleksem i poirytowaniem Tell strzela bełtami do każdego celu, który się poruszy lub wyda dźwięk. Nawet, jeśli natkniecie się na naśladowcę, a nie oryginał (który miałby jakieś 700 lat i chwiejne ręce), to kompleks też będzie naśladowany.
- Ewoki. Te małe, hałaśliwe stworzenia nie powinny być mylone z pluszowymi maskotkami. To infantylnie zachowujący się ludożercy, uzbrojeni we włócznie. Ich falsyfikaty - musiałyby to być dzieci z polskich rodzin patologicznych - mogą być jeszcze gorsze i torturować każdego jeńca po dwa tygodnie. Oryginalnych Ewoków można rozpoznać po plastikowych oczach i charakterystycznym dźwięku: Immgrlllllllllliiiiiiiiiiiiiiiiiiiuuuuuuuuummmmmmmmmmm. Czy coś w tym stylu. W każdym razie ucieczka zalecana.
- zabłąkany drwal quebecki. Silny stopień sfrustrowania, zważywszy dystans, który ów drwal przebłądził. Nie rozumie polskiego i nie rozpoznaje polskich drzew. Będzie atakował.
- kloszardzi. Nie stosują morderstw. Mimo to należy ich unikać. Potrafią doskonale imitować krzewy leszczyny, agrestu i ostrokrzew paragwajski. Tym sposobem podchodzą blisko, coraz bliżej... i podkradają prowiant piknikowy. A nawet garderobę, jeśli nas poniesie to i owo...
- kaznodzieje. Oni też z kusz nie rażą. Jednak typ wysoce męczący. Kiedy już nas namierzą, to pójdą za nami cierpliwie a fanatycznie każdy kilometr, gdyż są zahartowanymi krzyżowcami w swojej misji. Która to misja polega na uświadamianiu nas, że Majowie mieli rację, że David Ycke ma rację, że meteor już nad Zelandią, że Mu i Lemuria wynurzą się we wtorek kosztem Brytanii i Hondurasu, że Jeźdźcy Apokalipsy już rozpoczęli szarżę z płaskowyżu Nazca, że Antychryst właśnie obejmuje władzę, że w karmie dla kotów znajduje się formaldehyd...
Niewykluczone, że mają trochę racji, ale kto by chciał słuchać takich ponuractw na ławce parkowej, gdy obok świergotają kormorany?
- matki z wózkami. Coo? Bezpieczne i urocze? No cóż... Tak właśnie myślałem. Jak to łatwo wpaść w parkową zasadzkę... Poczytajmy zresztą, co w parku miejskim przytrafiło się Ostronosowi.

 

c8fdae252034b2708335e71de8e6423c.jpg

Przygody Ostronosa w parku

Ostronos uciekł ze szkoły już o 11.00. Geografię z niewidomą nauczycielką i język polski z pijanym zastępcą jeszcze jakoś zdzierżył. Ale gimnastyka? Ostronos od małego był wychowywany przez swoich rodziców bibliotekarzy we wstręcie do wysiłku fizycznego.
- Sport to skrzepy i pękanie serc - ostrzegali go rodzice.
Doszło do tego, że nawet rzut długopisem w kolegę z ławki szkolnej zdawał się temu niedorozwiniętemu mięśniowo, a i, niestety, także umysłowo, chłopcu antyczną dyscypliną miotania oszczepem.
W dodatku nauczyciel gimnastyki, pan Kotylion, był trochę retro. Zapuścił sumiaste wąsy a la porywacz cygański, obrzydliwe włosie okalające czaszkę przylizał brylantyną, a przy tym nosił nieco dewiacyjnie obcisły kostium w biało niebieskie pasy. Poza tym ciągle uśmiechał się i mówił zachęcająco: "Hopla!".
Ostronos miał dwanaście lat i nieźle już rozwinięty instynkt samozachowawczy. Na pewno lepiej niż umysł i bicepsy. Uciekł ze szkoły.
Zawsze zbiegał z miejsca gimnastyki. Miał świadomość, że jego kręgosłup był słabszy od pałki wąskolistnej.
W parku miejskim było miło, jak to w połowie maja. Słońce grzało, świergotały ptaki podtrute spalinami, a na alejkach roiło się od porzuconych matek z dziećmi.
Ostronosa irytował chrzęst wózków. Pewnie była to wina ojca, który często... właściwie bardzo często powtarzał, że "wózki chrzęszczą jak czołgi, a Niemcy i tak wrócą i odbiorą nam gazownie".
Mimo uprzedzenia do wózków i ich chrzęstu, Ostronos lubił dzieci. Były, zdaje się, słabsze od niego, a to budziło w nim sympatię, a nawet zafascynowanie. Kiedyś przegrał w zapasach z kotem podwórkowym i od tej pory obawiał się konfrontacji z ludźmi. Walkę z kotem przegrał o kość indyczą, a że przypadło to na chwilę rodzinnego głodu, trauma była podwójna.
Przemógłszy lęk przed chrzęstem, zaglądał do mijanych wózków i uśmiechał się do dzieci. Większość berbeci ignorowała go, ale to było dla niego normą - taką samą jak to, że jego dwudziestosześcioletnia siostra Czerwca kąpała się w wannie z tuzinem swoich maskotek, z których trzy były większe od nauczyciela gimnastyki Kotyliona.
Na jednej z ławek leżał spity kloszard, lecz obrabowanie go Ostronos postanowił przełożyć na później. Oto bowiem dostrzegł grubego pana z saturatorem. Gruby pan miał smutną, cokolwiek z g u m i a ł ą twarz, a sam saturator mógł być modelem z XVII wieku, ale w każdym razie funkcjonował.
- Wata cukrowa pięć złotych - zwrócił się sprzedawca do Ostronosa, nim ten zdążył otworzyć usta.
- Wata? - zdziwił się Ostronos. - Pan sprzedaje watę?
- Nie. Tylko woda sodowa. Ale niegazowana. Wata cukrowa pięć złotych.
Ostronos, który i tak nie miał pieniędzy, postanowił oddalić się od dziwnego pana, który szybko rzucił mu jeszcze za plecami:
- Uważam, że Rzymian jest zbyt wielu.
Ostronos nie podjął zagadnienia, czmychając niezwłocznie w przeciwległą alejkę. Od razu napatoczył się na wózek, zdecydowanie retro, co naniosło nieprzyjemne skojarzenie z Kotylionem. Właścicielka wózka wdała się w pogawędkę z napotkaną znajomą, również spacerującą z wózkiem.
Niemieckim, sądząc po fanaberiach technologicznych.
Posiadaczka niemieckiego wózka aż podskoczyła:
- Gugu bugu?!
- Gugu bugu. Wiem, bo Stefan zapisał w notesie.
- A moja Pójdźka!!! to mówi już ple pli plu plu plo plo plo plom.
- Niemożliwe! - rozkrzyczała się mama "retro". - Powtórz.
- Ple pli plu plu plo plo plo plom.
Ostronos, trochę zniesmaczony infantylnym dialogiem, skorzystał z okazji, że obie panie odwróciły się do niego tyłem i zajrzał do staroświeckiego wózka.
Widok był nieprzyjemny.
Dziecko miało głowę wielką jak baniak, jakąś przejrzystą, spuchniętą wybuchowo, i patrzyło na niego tępo, kukłowo wręcz.
Wstrząśnięty Ostronos prawie dostał ataku serca. Ale być może jego serce było za małe na atak, bo się upiekło.
Obawiając się płaczu oseska, postanowił pogłaskać go po policzkach. Osesek, który, jak to ujawniła w rozmowie jego mama, miał na imię Duszczek, wydawał się być zupełnie obojętny, lecz gdy tylko palce Ostronosa spoczęły na jego twarzy, stała się rzecz straszna. Głowa maleństwa się wgniotła. Niezbyt mocno, ale coś jednak zachlupotało, po czym na jego twarzy pojawił się nieznośny dla oczu grymas.
Zmartwiały Ostronos rzucił nerwowe spojrzenie na obie kobiety, lecz te nadal go nie dostrzegały.
- A co mówi Fruma od Hanki?
- Mówi: "Fp".
- Co mówi?
- No mówię. Fp. Fp, fp, fp, fp, fp, fp, fp, fp, fp, fp, fp, fp, fp, fp - delektowała się mama "Niemka".
Ostronos wrócił wzrokiem na dziecko, które uszkodził. Na szczęście nie płakało, choć wyraz jego twarzy był raczej upiorny i zachęcał do ucieczki z województwa. Mimo to Ostronos przełamał lęk i spróbował odkształcić głowę z powrotem do właściwej formy.
Niestety, gdy tylko dotknął wgniecenia, głowa zdeformowała się jeszcze bardziej. Upiorny berbeć patrzył na niego z wyrzutem.
Ostronos obejrzał się szybko i czujnie. Kogo by tu wrobić... Czy kloszarda... czy pana z saturatorem... czy baloniarza, co nadchodził z naprzeciwka?
- A co mówi Balbin od rzeźnika Kuciapa?
- Khhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhhh. I tak cały dzień.
- Może koklusz ma?
Dziecko nadal nie płakało, ale teraz było to już dość uzasadnione. Jego twarz skręciła się jak bibuła i wpadła wgłąb głowy. Usta zniknęły. Jedno oko i nos także. Drugie oko zaczęło dziwnie odstawać...
Ostronos poczuł, że siusia. Było to szczególnie kłopotliwe, bo o ile zdarzało mu się nie sikać dwa dni, o tyle gdy już zaczął, to siusiał pół godziny.
- Prosze paniom - wybełkotał.
Obie matki odwróciły się zaskoczone.
- Duszczku?! - krzyknęła ze zgrozą mama "retro".
Mama "Niemka" omal nie upadła ze wstrząsu. Wpatrzona w zdeformowanego Duszczka zmarszczyła jednak brwi, nachyliła się...
- Ale czy to... - wymruczała, sięgając ręką do wózka retro. - PRZECIEŻ TO KUKŁA! - wrzasnęła zszokowana. - Głowa jest z worka foliowego!...
- Sama jesteś kukła! - krzyknęła matka kukły.
Ostronos znów nachylił się nad wózkiem i odetchnął, odczuwając jednocześnie wielkie zdziwienie. Worek foliowy napełniony wodą udawał głowę, był więc niewinny, niewinny, niewinny!
- Niewinny, niewinny - wymamrotał z upojeniem.
- A masz, lafiryndo! - krzyczała mama "retro", bijąc torebką mamę Pójdźki, aż ta uciekła w końcu ze swoim wózkiem.
- Nienormalna! Kukłę wozi! - wołała z daleka, budząc kloszardów z drzemki.
- Fp, fp, fp, fp - wygłupiał się uszczęśliwiony Ostronos, robiąc małpie oczy i hipopotamie podbródki do pomiętoszonego Duszczka.
Nagle mama kukły spojrzała na niego z wiedźmową furią.
- To twoja wina! - Na zaskoczonego Ostronosa spadł stanowczy cios torebki.
I stało się. Ostronos ugiął się pod tym potężnym ciosem i zrolował rolmopsowo na żwirze, czemu towarzyszył trzask pękających kości... A raczej czegoś w rodzaju paluszków Lajkonik.
Mama "retro" obniżyła twarz do swej ukochanej kukły.
- Ty chyba masz gorączkę, Duszczku - stwierdziła zatroskana. - Idziemy natychmiast do doktora Hefajstosa.
I poszli. Ostronos zaś czynił żuka godne, bardzo niemrawe, i jeszcze bardziej bezowocne próby powstania z ziemi.
Aż nagle padły na niego dwa wielkie cienie. Odruchowo znieruchomiał, jakby instynkt kazał uczynić mu samoobronny kamuflaż.
Ale co maskuje żuka, nie maskuje dwunastoletnich Ostronosów.
- Ja znam tego chłopca - rozległ się znajomy głos.
- To co, bierzemy go? - zawtórował nieco skrzeczący głos kobiecy. - To był już była czwarta adopcja w tym tygodniu i mamy rodzinę w komplecie.
- Bierzemy! - zdecydował męski głos z entuzjazmem. - Jest taki nieborak z niego, co na wycieraczkę się wspina po drabinie... Już go kocham!
Nim Ostronos wyszukał w myślach inny koncept samoobrony, silne ręce uniosły go ze żwiru i ruchem niezupełnie delikatnym wbiły w nieco za mały wózek spacerowy.
Właściwie był to bardzo niedelikatny ruch, a wózek prawdopodobnie projektowano dla szopów. Jednak silne ręce zdołały umieścić w nim Ostronosa, choć za pewną cenę; znów pękło kilka kręgów, w tym szyjne, a on sam upodobnił się do kostki zaporożca wyrzuconej przez prasę hydrauliczną.
Ból i niemoc były straszne, ale nachylająca się ku niemu uśmiechnięta twarz nauczyciela gimnastyki Kotyliona była chyba straszna nie mniej.
- Witaj w rodzinie, znajdo - rzekł ciepło Kotylion, mrugając do swojej żony, która była znacznie szersza w barach i miała rekord Magdeburga w powstrzymywaniu wysypu wywrotki kamaz.
Ostronos usiłował zaprotestować, napomknąć o swoich obowiązkach w domu, o obieraniu ziemniaków i odrabianiu lekcji, o tym, że jego ojciec ma znajomości w garażu pana Strzebula, że go tak nie...
- Od jutra gimnastyka - zapowiedział ciepło Kotylion. - Razem z braćmi i siostrami, których adoptowaliśmy tu i tam. Rano bieg po skałach rezerwatu i dźwiganie olchy w parku. Po obiedzie szermierka, sumo, sambo i rzut toporem do ruchomego celu. W parku. Dasz radę, synku. Pamiętaj: duch włada ciałem. Dasz radę, smyku mój.
To mówiąc, nauczyciel gimnastyki, pan Kotylion, pchnął wózek.
Ale możecie mi wierzyć: w nowej rodzinie wcale nie było Ostronosowi jakoś szczególnie gorzej niż w starej. Wcale nie.
***