Love me. Leave me.
Przyspieszony puls. Słowa wbijają się sztyletem prosto w serce. I to serce drąży. Próbujesz się bronić, tarczą zakrywać, uśmiechem ironicznym ratować. Na nic to.
Jesteś jak zraniona sarna, które dopadł agresywny pies. Złapał za gardło, a gdy unieruchomił swą ofiarę, wyszarpuje delikatną skórę brzucha. Kłami rozrywa cienki pergamin, powłokę cielesną. Krew spływa mu po pysku, dla niego ciągle mało, ciągle chce więcej. Mięso, krew, w końcu jelita, organy wewnętrzne. Chłepta tą ciecz, a gdy skończy, sarna wydaje ostatnie tchnienie. Umiera w samotności.
I ty umierasz. Cierpienie, jak ta krew, zalewa twoją duszę. Jednak nie wydasz ostatniego tchnienia. Musisz się podnieść. Musisz udać, że wszystko, co upadło w tobie dalej jest na miejscu. Jesteś przecież taki silny, taki pewny siebie. Te sztylety na nic. Odwracasz się, by nikt nie dojrzał smutku w twoich oczach. Odchodzisz dumnym krokiem. Każdy z nich okupiony jest bólem, które rozdziera twoje serce na pół. Na ćwiartki. Dusze na miliony kawałków.
Nie zbierzesz je w całość. Już nigdy. Zostałeś naznaczony i chociaż trudno ci w to uwierzyć, czas nie leczy ran. Czas nawet ich nie zasklepia. Przeciwnie, sprawia, że ślady stają się głębsze i głębsze, aż wyżrą jak kwas Twoje serce. Jeśli teraz nic nie zrobisz, już nigdy nikt nie będzie w stanie go posklejać.
Musisz się odwrócić.
Musisz odrzucić tarczę, porzucić ratunek. Porzucić dumę. Musisz chwycić sztylet gołymi rękoma i delikatnie się im przyjrzeć.
Odwracasz się. Powoli. Twoje ciało waży tonę, twój wzrok cięższy jest i twardszy od skały. Gdy go podnosisz, widzę, jakbyś wspinał się nim z takim wysiłkiem jak alpiniści. Twoje dłonie wyciągają sztylet. Powoli. Boli. Nawet mnie, choć sama je w ciebie rzuciłam. Co zrobisz? Oddasz mi je? Wbijesz we mnie? Odpłacisz się pięknym za nadobne?
Kulę się w sobie. Obserwuję.
Wiem teraz, że nie chciałam cię zranić. To mój instynkt. Wywęszyłam strach. Jak agresywny pies, złapałam zwierzynę i zaatakowałam.
Patrzę na ciebie i wiem, że chciałabym zacząć od początku. Powoli oswoić się z własnym strachem. Podchodzę, ale tak, by czuć się bezpiecznie. Wyciągam ręce, czy mnie zranisz? Masz przecież w dłoniach mój sztylet. Kaleczy ci ręce. Widzę krew, spływający po twoich palcach. Tak bardzo chciałabym cofnąć czas.
Odrzucasz te słowa - sztylet, wycierasz krew. Patrzę zaskoczona. Podchodzisz bliżej. Delikatnie, by nas nie spłoszyć. Wzrok ze wzrokiem się mierzy. Oddech z oddechem miesza. Dłonie zbliżają się do siebie. W końcu padam ci w ramiona.
Oswoiłeś mnie.
4.02.2012