JustPaste.it

Ona i ona...Historia niepoważna.

Mówiono, że tylko grupa antyterrorystów wchodzi bez zaproszenia, bez pukania i nie czekając na proszę.

Mówiono, że tylko ta grupa włazi taranem, traktując drzwi z kopa, z łokcia tudzież innego przeszczepowego ciosu.

Mówiono, że tylko ta grupa jest brutalna. Najbrutalniejsza na świecie.

Mówiono ponadto, że tylko ta grupa, z kamienną twarzą i grymasem nienawiści na ustach unieszkodliwia przeciwnika. Powala go na dechy, dość szybkim i mocnym uderzeniem ręki w określoną część ciała.

Wali w plecy, w kolana, czasami w tył głowy.

To zależy.

Zależy, na przykład od siły i kierunku wiatru.

Od temperatury, panującej, odczuwalnej i będącej.

Od wilgotności powietrza.

Ilości opadów, a nawet od prędkości, z jaką poruszają się pociągi na trasie Wejherowo – Gdańsk.

Dziwne zależności, ale umieszczone przez wybitnych rehabilitowanych doktorów i profesorów w poważnych poradnikach i periodykach dla antyterrorystów, na przykład w takim:

Jak, gdzie i kiedy walić, aby skutecznie rozwalić.”

Skoro naukowa literatura, autorstwa dr Roztrzaska i prof. Wyłama o tych kwestiach traktuje, to coś w tym, mimo wszystko musi być.

Coś jest na rzeczy.

Niby błahostki, bo pogoda ( śmiechu warte), PKP (boki zrywać), SKM ( koń by się uśmiał), ale jakże ważne.

A przeciwnik?

Przeciwnik, choć zaskoczony, zaatakowany z nienacka, to jeśli dobrze wyedukowany może przewidzieć ruch antyterrorysty i w porę odeprzeć atak.

Oczywiście, gdy koledzy w zasięgu ręki.

A co jeśli ich brak?

Dla samotnych przygotowano specjalną wersję.

Refleks, unik, ucieczka i przed siebie..

Nieczęste przypadki, wręcz rzadkie.

Bo kac. Narkotyczne otępienie. Poranna nieprzytomność. Wrodzony debilizm. Niechęć do fachowej literatury i w ogóle do książek, itp.

Wracając jednak to sedna sprawy.

Rzeczono swego czasu, że grupa antyterrorystyczna jest bezwzględna, twarda i trudno ją pokonać.

Mówiono też, że choć ograniczona jest prawem chrześcijańskim, to od chrześcijaństwa skrycie, w tajemnicy przed Sądami Najwyższej Inscenizacji się odżegnuje.

Może i kiedyś wpadnie jak śliwka do śliwowicy.

Może kiedyś, sam Bóg wsadzi im w nos swój palec boży i należycie ukaże.

Może kiedyś dostaną za swoje.

Może kiedyś zostaną ukarani za zło i występek, w imię którego działają, pod przykrywką szczytnej idei.

To będzie cios w kask. Silny cios prosto w głowę.

Póki co jednak, ten trudny czas trzeba przeczekać i przeboleć, tak jako one czasem „przebolują.”

 

 

 

    Migrenę dość często nawiedzała ta dolegliwość. Nawet za często. Pojawiała się kilka razy w miesiącu.

O niewłaściwym czasie, czyli w porze brazylijsko – argentyńsko – amerykańskiej telenoweli o „ Ridżu, który schodził ze schodów”

Ale nie to było najgorsze.

Najgorsze było to, że wpadała bez uprzedzenia.

Nawet nie pozwalała przygotować się na jej wielkie, ceremonialne wejście.

Zaskakiwała niczym brygada antyterrorystyczna. Nie dawała cienia szansy na ucieczkę.

Nawet znajomość fachowej literatury, w tym przypadku nie ułatwiłaby ewakuacji tylnym wyjściem – przez okno.

Poza tym wchodziła bez pukania.

Migrena nigdy nie usłyszała bezdźwięcznego puk, puk, dlatego też nie mogła udawać, że nie ma jej w domu.

Ona wyważała wszystkie drzwi. Sztuk jeden.

Właziła taranem i niczym brygada antyterrorystów zadawała mocny i bolesny cios. Nie w nogę, nie w plecy, ale prosto w głowę. Prosto w płat skroniowy.

Zdarzało się też, że uderzała prawym sierpowym prosto w tył Migrenowego łba.

Tak więc, bez pytania lokowała się w skromnych, wewnątrzczaszkowych progach głowy Migreny.

Najczęściej właśnie tam właziła i siedziała.

Siedziała tak długo, dopóty dopóki sobie nie poszła.

A nie lubiła odchodzić, przynajmniej zbyt szybko.

 

 

   Z dolegliwością sprawy nieco dziwnie się układają.

Czyżby ludzie zakłamywali rzeczywistość?

Wbrew temu, co się o niej mówi i pisze nie zawsze uderza z zaskoczenia.

Czasem w ogóle nie uderza, a one, te, których ta dolegliwość dotyczy twierdzą, że uderza.

To znaczy chciałyby, żeby uderzała nie uderzając mocnym, prawdziwym uderzeniem.

Jednocześnie chcą, aby była nie będąc.

Aby pojawiała się znikając i aby znikała pojawiając się.

Tak naprawdę, gdy one chcą, żeby była nie będąc, to ona jest, ale tak, jakby jej nie było.

Siedzi cicho, jak mysz pod miotłą. Nie ujawnia swojej obecności.

Teraz zdradzę pewien kobiecy sekret. Fakt, kiedy wszyscy o czymś wiedzą sekret się dewaluuje.

Kobiety, kłamią. Nadaremnie wypowiadają jej imię.

Wołają ją, ale wcale nie chcą, aby się pojawiła.

Czego zatem chcą? Rzecz jasna, spokoju!

I ta, wykreowana własnym siłami dolegliwość, daje im w darze święty spokój.

Kobiety to okropne stworzenia.

Uczyniły sobie z tej, jakże poważnej dolegliwości środek antykoncepcyjny.

Nie? A ta scenka, to niby co ma oznaczać? Przeleć mnie?

 

SCENKA

Mąż chce dać żonie wyraz swojej miłości. Najpiękniejszy jaki istnieje.

Pragnie z nią (się) i ją kochać.

Co odpowiada żona? Tak, właśnie to. Boli mnie głowa.

Facet próbuje dalej, bo kocha.

Co słyszy? Znów te same słowa.

Rezygnuje więc z podjazdów i odjeżdża. No może próbuje jeszcze kilka razy ( z tysiąc) ale w końcu odpuszcza.

Czemu?Bo nie wygra z kobiecą dolegliwością..

Nie wnikam już, czy owa dolegliwość jest prawdziwa czy fałszywa. Zajeżdża kłamstwem!

Kobieta woli jednak być zabezpieczona. Taka, kobieca koncepcja antysekosowa.

Należy się zabezpieczać. Tak mówią, a one ufają, do granic wierzenia, tym słowom. Zabezpieczają się, zarówno przed, jak i po.

Wróć! Jakie tam „przed” i „po”. Żeby mogło zaistnieć „przed” i „po”, musi też zaistnieć spalające „w trakcie”? A gdzie to „w trakcie”? Nie ma.

One przecież nie hołdują hasłu: „w trakcie”, nie chcą, żeby doszło i trwało.

Zatem wymyślają sobie ból.

Wypowiadają jego imię. Najpierw w ciszy – w myślach, potem głośno, wyraźnie akcentując każdą głoskę. Czynią tak, bo wiedzą, że to tylko nic nie znaczące słowo. Puste, nie powodujące bólu słowo, MIGRENA!

Wyimaginowany środek antykoncepcyjny. Przezorny zawsze ubezpieczony, a może zabezpieczony...

Nie ważne. Ważne, że metoda działa. Działa, ale nie z powodu swojej doskonałości.

One myślą, że facet to jakiś tam odmóżdżony ktoś i nie pojmuje zasad tej gry. Wydaje im się, że facet to istota ślepa, głucha i nierozumna.

Facet jednak widzi, słyszy i zmyślnie wnioskuje.

Zresztą tę grę wymyśliły kobiety. Dlatego nigdy nie będzie ona leżała na tej samej półce co trudne, strategiczne gry dla inteligentnych. Ponadto, pojęcie reguł tej gry nie wymaga dużego wkładu pracy szarych komórek. Nie muszą one wykonywać nerwowych, szybkich, kołowych ruchów. Mogą sobie wolno spacerować, tam i z powrotem. Mogą nawet być bierne, mogą pójść spać.

Gra nie jest skomplikowana. Nie wymaga myślenia, a więc analogicznie, nie wymaga głębokiego wnioskowania

Faceci doskonale wiedzą, że baba łże. Nie takie zagadki rozwiązywali.

Mimo tej wiedzy rezygnują z dalszej walki. Idą spać, razem z komórkami. No chyba że oglądną mecz!

Nie widzą sensu, by siłować się z wiatrakami. Szkoda czasu i energii na czcze przepychanki.

Ale gdy dolegliwość naprawdę wpada, one inaczej zaczynają tańczyć.

Dance macabre!

 

 

   

 

    Migrena nie lubiła tego uczucia. Nienawidziła, kiedy wszystkim drzwiami trzaskano jej w głowie - trzaskano tak głośno i tak mocno, że nawet tony gąbek, umieszczanych między drzwiami, nie były w stanie, tego trzaskania wyeliminować.

Ba, nie były w stanie go nawet odrobinę zagłuszyć.

Trzaskodźwięki bez problemów przedostawały się przez otwarte przestrzenie między atomami gąbki.

Gąbka nie była materią solidnie dźwiękoszczelną.

Migrena ponadto, nienawidziła, kiedy grube wiertło wwiercało jej się w czaszkę. Wywiercało ogromną dziurę, w którą niewidzialna ręka wszelkiego zła wrzucała igły z kolorowymi łebkami, po czym wkładała kij i mieszała.

Najpierw jednak sprawdzała czy galaretka miarowo i rytmicznie chlupie.

Bolało, ale nie to było najgorsze.

Trzaskanie, bicie butelek, głosy z telewizora i natrętny mąż, który zgrzytał zębami. Nie do wytrzymania obłęd dźwiękowy!

Migrena nie przepadała za co miesięcznymi wizytami dolegliwości.

Po pierwsze dlatego, że wpadała bez uprzedzenia.

Po drugie, dlatego że stanowczo za długo gościła w jej wewnątrzgłowowych progach.

Nie lubiła czuć, a właściwie nie czuć, tylko odnosić dziwnego wrażenia, że wisi nad nią niewidzialna ręka zła, dzierżąca wiertarkę, niczym weselny dziennikarz trzymający w swojej widzialnej ręce kłamstwa, kaduceusz.

Ta niepewność, kiedy znowu zacznie wiercić.

Kiedy zacznie po raz setny tłuc butelkami po garach.

Kiedy porazi prądem.

Kiedy pozwoli jemu zgrzytnąć zębami.

Kiedy zagwiżdże.

Kiedy puści bąka.

Kiedy skrzypnie nienaoliwionym drzwiami.

Te wszystkie dźwięki dochodziły do jej głowy ruchem jednostajnie przyspieszonym i uderzały z podwójną mocą, ze zdwojoną siłą odgłosu. Wykańczały ją.

Ponadto ten głośny, warkoczący ryk maszyny wywiercającej otwory był idealnym dopełnieniem całości, powalał na łopatki.

Po co było wiercić? Konserwacja? I dlaczego w jej głowie?

A było kłamać mężowi?

Puk, puk!

Prima aprilis, ona przecież nie puka. Nigdy nie pukała. Wpadała, niczym brygada antyterrorystyczna z okrzykiem „ na ziemie”, a ona - Migrena, na rozkaz padała na podłogę i wiła się z bólu niczym biblijny wąż, sunący po drzewie wiadomości złego, dobrego i beznadziejnego.

Niedomagała, a tak bardzo nie lubiła, kiedy jakaś część jej chorowała.

Nienawidziła, kiedy szwankowała jej głowa, czyli kiedy psuła się cała.

Nogi odmawiały posłuszeństwa, ręce leżały sztywno wzdłuż ciała, nawet nie zginały się w łokciach, zawiasy wypadły. Ogólne otępienie. Co więcej omamy wzrokowe i bracia Mroczki przed oczami. Czy mogło być coś gorszego?

Mogło!

Cyklicznie pojawiające się, co dziesięć minut wiercenia w płatach skroniowych i to uczucie jakby ktoś walił ją obuchem po głowie, to było gorsze, a jeśli nie gorsze to równie ciężkie do przetrzymania, ponadto podobnie obezwładniające i powalające

Auć!

Wówczas nie mogła normalnie, w wymyślonej przez siebie nienormalności żyć.

Wówczas nie była sobą. Wówczas była nią – dolegliwością. Zespalały się w tych trudnych, dla Migreny momentach. Tworzył duchową jedność.

Nie będąc autonomiczną sobą, a zwielokrotnionym kimś, musiała pokonać długą drogę wiodącą przez mękę, czyli chaszcze, ciernie i pokrzywy.

Mąż miał być jej kosą, usuwającą wszystko to, co kuje, drapie i parzy, niestety odpuścił.

Zignorował ją, nie pomógł żonie w doli złej.

Nie głaskał po głowie. Nie robił zimnych okładów. Nie podawał leków. Poza tym nie ściszał telewizora i nie zgaszał światła. Co więcej, włączał mrygające, choinkowe lampki, które Migrena, najpierw sama kupiła na bazarze, a potem własnymi rękami przyczepiła do firany.

Po co? Wiedziała, że cierpi na dolegliwość.

Ponadto wiedziała, że dolegliwość to przede wszystkim, a jak nie przede wszystkim, to między innymi światłowstręt.

Więc po co kupowała?

A on, po co włączał?

Nie wiedział, że światło Migrenę zabija? Czy wiedział, ale się mścił za swoje, niezawinione krzywdy?

Nie wiedział, że pulsująca jasność ją obezwładnia! Nie mógł odpłacać jej pięknym za nadobne, w końcu był mężczyzną.

Migrena nie znosiła podupadać na zdrowiu, ale nie musiała lubić. Miała należne jej prawo do nie lubienia.

Zresztą kto lubi być niepełnosprytnym i sikać pod siebie? No kto?

Kto lubi przewracać gałkami ocznymi jak niedorozwinięty kurczak? Kto?

Kto lubi chować się w szafie przed światłem i mrygającymi lampkami choinkowymi? No, śmiało, kto?

Nikt?

Z powodu braku chętnych przerywamy program.

Żartuję!

Tak, miała prawo nie lubić! Każdy ma prawo do nie lubienia.

Ta dolegliwość ją wykańczała.

Czuła jak choroba rozczłonkowuje jej ciało, a jakieś ostre narzędzie narusza strukturę delikatnej i wrażliwej na ból, skóry. Rzeźnicki nóż ciął bez opamiętania. Wiertło zaś wciąż wwiercało się w mózg.

Bolało.

Nieznośny ból odbierał jej rozsądek. Wyrywał ją życiu, zabierał na przejażdżkę rzeką Styks. Płynęła razem ze Stefkiem. Łódź łagodnie kołysała się na wodzie. Przechylała, raz na prawo, raz na lewo.

To były te krótkotrwające momenty, dające ukojenie, pozwalające zebrać siły na kolejne uderzenie. Było miło.

Zmyślna cisza przed burzą.

W spokoju płynęli po rzece, aż dopłynęli do Cerbera.

Cerber, strzegł wejścia do świata zmarłych. Trzymózgi, nawet sympatyczny psiak, pilnował, aby żadna, żywa dusza nie przeszła przez bramę, za którą krył się raj nieżywych.

Warował w ukryciu.

Był miły dla denatów, zaś tych, z bijącym sercem traktował z góry.

Kiedy spostrzegł Migrenę, wyraz jego pyska momentalnie się zmienił. Zaczął nawet wydawać z siebie dziwne, miarowe dźwięki, przypominające warkot silnika.

Migrena nie zdołała zakryć głowy, kiedy zwierz, pomocnik brygady antyterrorystycznej rzuciła się na nią, jak wygłodniały wilk. Ociężale zwaliła się na podłogę. To był punkt kulminacyjny tragicznej dolegliwości kobiety.

Bestia momentalnie, kłami wbiła się w głowę swojej ofiary. Zaczęła zadawać cios za ciosem. Dziurkowała ją jak dziurkacz kartkę.

Trzy łby zręcznie ze sobą współpracowały.

Pierwszy, wyżarł w jej głowie wielką dziurę.

Drugi wyciągał mózg, a trzeci rozszarpał go na strzępy.

W pierwszej chwili kobieta chciała walczyć. W jej, jeszcze wówczas całej głowie pojawiła się taka genialna myśl. Szybko się jednak ulotniła..

Z rozwścieczoną dolegliwością nie było sensu walczyć, trzeba było ją przetrwać.

Przetrzymać ból.

Przecierpieć, by móc później wrócić do życia.

Dolegliwość zawsze odchodziła.

Ta też odeszła, choć zanim spakowała walizki, dala się nieźle we znaki.

Odeszła jak koszmar o trzygłowym psiaku.

 

 

 

   

 

  Migrena leżała na łóżku obok męża. Bardzo go kochała, dlatego postanowiła w wyjątkowy sposób dać mu wyraz swojej miłości.

Miała ochotę na deser z wisienką.

On niestety nie. Nie lubił słodkiego, poza tym przyzwyczaił się do goryczy i nieudolnej gry.

Zasiadł więc w fotelu z piwem w ręku. Włączył telewizor i kolejny raz spędził noc w samotności...

Gra zakończyła się remisem, nie padła żadna bramka.