JustPaste.it

Petersen i krasnoludy

W czasach, gdy nie stosowano jeszcze U-bootów i panzerfaustów, kwestie dyplomatyczne między krasnoludami, goblinami i innymi niby-ludźmi były chwiejne i zawiłe. I nadal są...

W czasach, gdy nie stosowano jeszcze U-bootów i panzerfaustów, kwestie dyplomatyczne między krasnoludami, goblinami i innymi niby-ludźmi były chwiejne i zawiłe. I nadal są...

 

Plamy, burze i wszelkie turbulencje na słońcu odbijają się na emocjonalności ludzi i elfów, co widać ostatnio na eiobie.pl, a pewnie i na eiobie.ddr dużo lepiej nie jest. Okoniem staję tym plamom i w nerwy nie popadam. Ot, taka natura przekornego Lacha. Wręcz bimbam i pozytywne endorfiny przez wygłup sobie produkuję. A może to właśnie słoneczne burze mnie mamią i wariuję?...
No cóż, jeśli nawet tak jest, to w każdym razie żartuję i wygłupiam się, zamiast rozdawać sierpowe czy ciskać strzałki z drewna w tyłki jak Bruce Lee. Więc jest OK.
Zwariowaną słonecznie opowieść dedykuję tym, co się plamom i orkanom kosmicznym nie dają.
A przede wszystkim Pawłowi Malcowi.
Zapraszam do lektury... i ostrożnie z kawą. Trzymać mocno a stabilnie.

 

battle-dwarf.jpg

 

Petersen i krasnoludy

Petersen otworzył oczy i w mroku błysnęły ich wyraźnie przesycone lękiem białka.
Musiały być przesycone, bo lęk wsączał się w organizm Petersena od jakichś czterdziestu lat i rzeczywiście jego wybałuszone oczy fosforyzowały w ciemnościach.
I może ta czterdziestoletnia dawka strachu sprawiała, że Petersen miał czujny sen. Samo zasypianie też zresztą miał czujne, bardzo czujne. Nim wchodził pod kołdrę, zawsze skrupulatnie wyłączał wszystko, co tylko mogło szumieć, brzęczeć, bzyczeć lub trzeszczeć. Izolacji dopełniała kontrola zamkniętych okien i drzwi, przy czym w szpary pod drzwiami i oknami wciskane były kurczowo ściśnięte, często porwane na części majtki, skarpety i kalesony.
- Byle karaluch mógłby sobie przemknąć i odgryźć mi głowę, gdybym spał twardo - żartował od czasu do czasu do lustra. Nie robił tego co prawda zbyt często: z luster też coś mogło przyjść po głowę lub narząd rozrodczy. - Niech sobie drepczą po kuchni i trufli szukają...
Petersen uwielbiał trufle, zwłaszcza amerykańskie. W ogóle słodycze amerykańskie uważał za kwintesencję słodyczy cywilizacyjnej i podczas jednej tylko wycieczki do Seattle napadł na cztery cukiernie i dwóch grubych, objuczonych torbami cukierków chłopców murzyńskich.
Tak, zasypianie było czujne; towarzyszyły temu niezbędne zabiegi zabezpieczające... Sen też był czujny, no i stało się.
Coś go obudziło.
CO?
Petersen leżał sztywno z sercem w gardle (nawet o poranku budził się zazwyczaj z sercem w gardle, bo nie miał miłych snów, zazwyczaj śniła mu się kostnica, w której go murują żywcem) i wzrokiem utkwionym w zalanym mrokiem suficie. Niespecjalnie widział ten sufit, ale wiedział, że tam jest. Tylko sześciokrotnie opadł i pogrzebał go w jego snach, jednych z bardziej odprężających zresztą.
Petersen był prawie pewien, że bicie jego czterdziestodwuletniego serca brzmiało jak bęben zwołujących się na wojnę Komanczów i było słyszalne w promieniu kilkuset metrów.
Zdecydowanie zbyt duży promień...
Coś mnie zbudziło - pomyślał z rosnącym strwożeniem. - O, Boże, coś mnie zbudziło!... COŚ NADCHODZI, może już tu jest...
Włącznik nocnej lampki był blisko, znał na pamięć jego położenie i bardzo pragnął doń sięgnąć... Paraliżowała go jednak wizja odgryzienia pochopnie wysuniętej kończyny.
Przecież to COŚ na pewno gryzło.
Była oczywiście nadzieja. Zawsze była jakaś nadzieja...
Kiedy Petersen skończył dwadzieścia lat, przejechał dwunastokołową ciężarówką wycieczkę szkolną z Tuluzy. I wtedy też miał nadzieję. Zatrzymał wóz i spojrzał powoli, bardzo powoli, we wsteczne lusterko, właśnie z nadzieją - że mu się po prostu zdawało. Że rozrzuceni uczniowie okażą się jednak czymś w rodzaju kolb kukurydzy, które ktoś zmodyfikował genetycznie, a po linczu na bazarze porzucił na szosie.
Ale gdzie tam... Niektóre kolby pełzły ku niemu ze strasznie powykrzywianymi twarzami, inne machały kończynami, z których jakoś nie sypał się popcorn... Wpadł w zgrozę, lecz dopisało mu szczęście. Opuściwszy z donośnym gulgotem kabinę volvo, uciekł do parku, gdzie sprytnie, choć dość nieudolnie udawał przez cztery godziny zbieracza grzybów.
Nieudolnie, bo jedynym grzybem, jakiego park zrodził, był rdest. Zerwał go jednak z kamienną, choć białą jak śnieg twarzą.
CO go obudziło?...
- A może... przesłyszałem się? - wyszeptał.
Bardzo cichym szeptem, takim, którego własne ucho nie słyszy, a cudze tym bardziej. Co oznacza wysoką szansę na uniknięcie sprowokowanej odpowiedzi CZEGOŚ.
Stanowczy rumor, który dobiegł zza ściany, pozbawił go złudzeń. Przy okazji omal nie pozbawił go osierdzia, które prawie oderwało od serca uderzenie przerażenia.
Stanowczy rumor... Tak właśnie. Po czterdziestu latach opierania się strachom dnia i nocy Petersen uświadomił sobie, że istnieje i taki gatunek rumoru.
S t a n o w c z y.
To była kuchnia. Tuż za ścianą przeciwległą do łóżka. Duży promień, cienka ściana... Smutne we wszelkich perspektywach. I nie było mowy o przesłyszeniu się. Niestety. Coś grasowało po kuchni. I to coś nie było raczej karaluchem poszukującym trufli amerykańskich.
No, chyba, że karaluchy strącają z pieca rondle z kartoflami - podumał bez większej wiary. - Żeby się, na przykład, zemścić.
Ale to mogło być cokolwiek. Okrutny rzezimieszek, goblin - podobno widziano jakiegoś w wodociągach, albo golem z Czechosłowacji - a z tymi to nie ma żartów!
- Precz!! - chciał krzyknąć.
Bardzo chciał, a wręcz heroicznie pragnął. Tyle, że zamiast stanowczego, nie znoszącego sprzeciwu i rabunku kartofli głosu, z jego ust wydobył się tylko dziwny wężowy syk.
Strach sparaliżował mu krtań.
Dlaczego, do cholery, był sam?!
Dlaczego kiedyś tam, w stosownej ku temu przeszłości, nie założył rodziny?...
To był błąd. Teraz to wiedział.
Rodzina to cytadela, garnizony. Jeden padnie, drugi ucieknie.
Był sam. Beznadziejnie bezgarnizonowo sam.
Bo na dobermana specjalnie nie liczył. Był bowiem mały, wręcz niedorozwinięty. Zawsze stawiał go naprzeciw drzwi. Był milczącym, wiernym strażnikiem jego domostwa.
Strażnikiem, niestety, porcelanowym...
Kiedy Petersen omiótł wzrokiem sypialnię - w końcu zebrał w sobie jakieś trociny odwagi z organicznych rezerw federalnych - zwierzęcy bełkot opuścił jego zesztywniałe usta.
Doberman nie stał przed drzwiami.
Stał w smudze światła księżycowego na stole, mierząc swego pana nieprzychylnym spojrzeniem.
I z całą pewnością nie on tego psa spod drzwi przemieścił.
Oczami wyobraźni widział dwóch przykurzonych krasnoludów, opróżniających z mlaskaniem jego lodówkę. Ich oczy, szare jak górskie głazy, porażały chłodem istot wychowanych w sztolniach...
Petersen wsunął rozedrgane palce pod poduszkę z wizerunkiem napęczniałego klauna. Szukał Colta Reb Confederate M1850. Oczywiście nie znalazł go, nigdy go nie posiadał, widział go raptem w ukradzionym dwa lata temu komiksie i marzył każdego wieczora i każdej nocy, gdy COŚ go obudziło. Odruch poszukiwania broni, którą znał tylko z komiksu, wyszarpniętemu małemu kanadyjskiemu skautowi za cenę łokcia wyrwanego ze stawu (kolonisty) i złamanej nogi (własnej), był niewątpliwie żałosny, lecz nie potrafił go zwalczyć.
Nie posiadał w życiu ani pistoletu na kule plastikowe, bo gdy kupił sobie taką za pierwszą tygodniówkę, dziadek Wyatt pobił go bardzo nogą z fotela bujanego "za przemoc".
W sumie broni dotknął tylko raz, jako ośmiolatek w muzeum. Pamiętał cały czas napis z tabliczki: kartaczownica Puckle'a, 1717.
Gdybyż tylko miał teraz tę kartaczownicę... Jednym strzałem rozbiłby drzwi i krasnoludy, i golema, i w ogóle całe to COŚ tłoczące się hałaśliwie w kuchni.
A potem znalazłby tego skauta i zemścił się za nogę.
I za ten odruch sięgania po Colta.
Ledwie pomyślał o Colcie, znów sięgnął pod poduszkę.
Tracę głowę - pojął zmartwiony.
Rzucił okiem w stronę drzwi i zmartwiał.
Były uchylone!
Gdyby w tym momencie uchyliły się ze skrzypnięciem, jego serce mogłoby okazać się równie trwałe, co purchawka przydepnięta butem zbłąkanego drwala.
Czekał zastygły i marzący o kartaczownicy Puckle'a.
Nie wiedział, jak liczni byli intruzi. Jeśli był to samotny łupieżca, miał szansę wyjść z tego obronną ręką. Lecz, na Quetzalcoatla, wrogów mogły być ze dwie centurie!...
Szczęk sztućców, który doleciał do uszu skamieniałego Petersena, mógł świadczyć o przygotowaniach do biesiady... No mógł.
Petersen nie był jednak optymistą, w każdym razie nie przez ostatnie czterdzieści lat. Już dawno przestał wierzyć w kolby kukurydzy. Był pewien, że złoczyńcy właśnie z myślą o nim tak starannie dobierają sztućce...
- Co robić? Co robić?... - mamrotał, kiwając głową jak w transie.
Zerknął na dobermana. Wydawał się być przyczajony do skoku.
Petersen wiedział, że czasu ma niewiele. I choć w myśli obrzucił psa określeniem "niewdzięcznik", to uśmiechnął się doń przyjaźnie i cichutko wymruczał:
- Hi, hi, ty...
Pies nawet nie drgnął. Był to naprawdę rzetelny psiak z porcelany. Jego właściciel wiedział jednak swoje. Przez całe życie liczył się z atakiem z najmniej spodziewanej strony. Dlatego z zasady nie przechodził w pobliżu drzew. Potwory skaczące z gałęzi... Nie, już sama myśl o tym, że mógłby zanadto zbliżyć się do drzewa, tak beznadziejnie wystawić, mroziła osierdzie...
A osierdzie rzecz ważna.
Wszelki gąszcz zawsze omijał z daleka. Podobnie jak kominy cegielni.
Spodziewał się tam japońskich snajperów, do których nie dotarły informacje o kapitulacji cesarstwa.
Z kolei do pomieszczeń nie wchodził zbyt ochoczo, a kiedy już się zdecydował, to z pełnym wycia dynamizmem, licząc na paraliż przyczajonych wewnątrz istot.
Wycie to długo niosłoby się po nocnej prerii, ale czy była inna broń na istoty pozaziemskie?
Skoro już nie miało się kartaczownicy?
Rzadko też sypiał bez świateł, choć zdarzało się. Każdego dnia rozkładał go dwugodzinny dylemat, co jest straszniejsze: szelesty podkradających się gnomów w ciemności czy wykrzywione twarze demonów w świetle lamp...
No cóż, niełatwe jest życie bez kartaczownic i bez krewnych, których można wypychać przed siebie...
Mimo tych małych fobii nie uważał się za człowieka chorego. Osobę, która nieśmiało podsunęła mu tę sugestię, zatłukł bez litości parawanem.
Padał deszcz ze śniegiem i na plaży nie było zbyt wielu świadków, dlatego uszło mu to płazem.
Był ostrożny i tyle. Ostrożny, a zatem bezpieczny.
Zadziwiająco zgrabnie zsunął się z łóżka i zaszedł dobermana od tyłu. Pies pozwolił wykiwać się jak amator.
Nic dziwnego - że mam gości - pomyślał rozgoryczony. Złość do psiego zdrajcy jeszcze bardziej wzrosła.
Nie odrywając czujnego, fosforyzującego wzroku od bielejącej w mroku figurki, namacał dłonią miotłę wspartą o ścianę. Zrobił w przód dwa kroki, ostrożne i niespieszne, nawet strażnice żuków przeoczyłyby ten manewr.
- Ach, ty!! - krzyknął z furią i zadał silny cios kantem wielkiej szczotki.
Acz celny był dopiero szósty. Doberman rozprysnął się na drobne kawałki. Jeden z odłamków uderzył Petersena w czoło, co uznał za kontruderzenie.
- Ach, ty zdrajco! Szumowino z bazaru! Tak płacisz za moją opiekę? Za karmienie?!
Odszukał największy fragment psa i dobił go trafnym ciosem.
- Co pan wyprawia?!
Światło zalało pokój. Mrużąc oczy, Petersen odwrócił się na pięcie.
W drzwiach stał dyrektor sanatorium. Petersen wyraźnie jednak widział krasnoluda.
Który to krasnolud nie był wcale życzliwy.
- Petersen! - odezwał się surowym głosem. - Ostatniej nocy obudził pan wszystkich kuracjuszy swoimi krzykami. Widział pan jakoby tankietkę koreańską na korytarzu. Co się z panem dzieje? Będę musiał odesłać pana do domu. Już sam fakt, że nie pozwala pan innym słuchać radia i oglądać telewizji, bo przyciąga to krążowniki Obcych i...
- Nie dostaniecie mnie! - przerwał mu Petersen gwałtownie Jego oczy płonęły jak pochodnie. - Wy krasnoludy z podziemi...
Dyrektor sanatorium poczuł dreszcz przerażenia. Jego brat kierował szpitalem psychiatrycznym po drugiej stronie ulicy i nie dalej jak dwa dni wcześniej ostrzegł go:
- Masz tam niejakiego Petersena? Arnolda Petersena? U mnie leży w łańcuchach jego brat, Trevor. Straszny świr i ludożerca. Seryjny gwałciciel drobiu. Otóż przypadkiem znaleźliśmy jego list w szesnastu kopiach, w którym pisze do generała Żukowa...
- Do kogo?
- Do generała Żukowa. I zapowiada w liście, w każdej kopii tak samo, że szykuje zamianę ze swoim bratem Arnoldem. Że ma sposoby zaczerpnięte z armii Dżibuti, które pozwalają zamieniać się...
- ...w coś?
- ...z kimś. Chce zamienić się z bratem miejscami.
- Tak?...
- Tak. Ale związaliśmy go dziewięcioma metrami łańcucha, więc prawdopodobieństwo jest małe. Obserwuj jednak mimo wszystko tego Arnolda Petersena. Bo może kiedyś okaże się, że to faktycznie Trevor...
I teraz dyrektor sanatorium patrzył ze wstrząsem na Petersena, który mógł być Trevorem.
Trevorem, który zabił sześćdziesiąt osób na pewno i 500 być może.
Petersen ruszył z wolna ku niemu. Triumf w starciu z dobermanem rozwiał jego lęk i uczynił mglistą przeszłością. Teraz był pewny siebie i nie żałował, że wieczorem zgasił lampkę.
I że nie ukradł dziesięć lat wcześniej z muzeum armaty morskiej 127 mm Mark 12.
Był przekonany, że poradzi sobie z tym niezdecydowanym krasnoludem.
- Ilu was tam jest? - wychrypiał niemal bezgłośnie.
- Co proszę? - nie zrozumiał dyrektor. Cofnął się o krok, czego Petersen nie przegapił.
- Dziś po południu widziałem w jadalni goblina - oświadczył gniewnym tonem. - Od kiedy gobliny i krasnoludy są w zmowie?
Dyrektor przełknął ślinę możliwie dyskretnie. Sytuacja była dramatyczna. Do tej pory miał do czynienia z marudnymi, rozpadającymi się w pół kroku emerytami, rencistami, kombatantami bądź niedożywioną młodzieżą, której regenerację sponsorowały rozmaite organizacje charytatywne, na przykład Ku-Klux-Up. Nigdy jednak nie konfrontował się z szaleńcami, za którymi migotała niepokojąca liczba 560.
Wiedział jednak, że tych ostatnich nie należało drażnić.
- Są w zmowie... od dzisiaj - odparł z wahaniem.
- Czego wy, ohydne stwory, chcecie ode mnie?! - krzyknął Petersen, odczuwając nowy napływ lęku.
- Chcemy jadła - brzmiała szybka, może trochę zbyt szybka odpowiedź.
Petersen wytrzeszczył oczy z przerażenia. Zaraz też podskoczył groteskowo, gdy z korytarza padł cień nieznanej postaci.
- Co tu się wyrabia, dyrektorze Marshall? - dobiegł rozdrażniony głos. - W naszym pokoju nikt nie może spać! Pół dnia straszy się nas rozstrzeliwaniem ze strony Marsjan i gwałtami głowowymi ze strony Plutonian, a w nocy te cholerne wrzaski! Będziemy zmuszeni pana zas...
- Ty goblinie przeklęty! - Petersen zmierzył natręta strasznym wzrokiem.
Wzrokiem diabła.
Natychmiastowa ucieczka kuracjusza wprawiła dyrektora w chwilowe osłupienie, bo dużo sobie obiecywał po tej kawalerii.
- Czy jest za późno na zmianę frontu? - zagaił Petersen z nadzieją.
- Hmm?
- Wy, krasnoludy, niewiele jesteście warte - zawyrokował Petersen z najwyższą pogardą. - Lecz gobliny jeszcze mniej... Proponuję pójść po rozum do głowy, no i...
- I?
- I wyrżnąć gobliny. Co do jednego!
Dyrektor znowu poczynił dyskretny krok w tył. Poza strachem odczuł też gwałtowne zmęczenie. Ktoś za to odpowie! No dobrze, jeszcze pół kroku i wtedy jednym susem...
- Pannie dyrenktorze!
Tym razem obaj podskoczyli nerwowo, rozkładając ręce jak pajace. Natychmiast rzucili wybałuszonym okiem ku drzwiom, ale w tej samej sekundzie z niepokojąco nieznanych przyczyn zgasły światła na korytarzu i zdołali tylko dostrzec niską, zgarbioną postać o rękach przypominających gałęzie umęczone wichrem.
- Pannie dyrenktorze! To ja, Abrahams. Ja w sprawie tych żabek.
- Co za żabek! - krzyknął dyrektor.
- Należy powiesić żabki.
Petersen wiedział jedno. Chińskie smoki uchodziły za istoty niezwykle przebiegłe i nieomal niepokonane. Ten, który stanął w drzwiach, był zapewne sojusznikiem krasnoludów i goblinów.
- Obudził mnie tupot, pannie dyrenktorze - zaznaczył chiński smok nazwiskiem Abrahams. - I zobaczyłem Jacksona i McGregora. Oni grali w karty! - wykrzyknął z oburzeniem. - Należy ich ukarać.
- My, krasnoludy z podziemi - rzekł szybko dyrektor Marshall, widząc zmianę na twarzy Petersena.
Ale było już za późno. Za późno dla Abrahamsa, który powtórzył z uporem:
- Trzeba powiesić żabki.
Trzonek miotły wyrżnął w wytrzeszczone z fanatyzmem oko kuracjusza. Spora część miotły zniknęła w oczodole niczym wymiotany z dystansu oszczep tebański. Abrahams parsknął źrebięco, jakby koniem był, a nie smokiem, po czym osunął się na podłogę z charkotem z kolei płazim.
Petersen nieufnie przyglądał się zwłokom.
- Widział pan to, dyrektorze? - wyszeptał.
- Ale co? - wykrztusił z wysiłkiem Marshall.
- Poruszył skrzydłem...
- Aha...
- To chiński smok. Ma 87 żyć... Co prawda broń z drewna odbiera mu cztery za jednym razem, ale to plastikowa szczotka, w dodatku chińska... Mogą kooperować. Albo powstać jako hybryda.
Przez chwilę panowała pełna napięcia cisza. W umyśle dyrektora rozbrzmiewały wesołym tonem wypowiadane słowa brata: "U mnie leży w łańcuchach jego brat, Trevor. Straszny świr i ludożerca. Seryjny gwałciciel drobiu... Zapowiada w liście, że szykuje zamianę ze swoim bratem... Chce zamienić się miejscami..."
Straszny świr i ludożerca.
SERYJNY GWAŁCICIEL DROBIU.
Który bez wątpienia był tu, na wprost niego.
Zamienił się.
Zastosował militarną sztuczkę komandosów Dżibuti.
560.
561...
Cisza sprzyjała eskalacji grozy, a co gorsze, sprzyjała liczbie 562, i dyrektor zdecydował ją w końcu przerwać.
- Należy pozbyć się tych goblinów - odezwał się głosem, który drżał tak, jak kieliszek skłonny do rozpryśnięcia. - Ciągłe z nimi utrapienie... - Co mnie podkusiło, żeby spędzić noc z tymi zwierzętami?! - pomyślał z rozpaczą. - Rebecca ostrzegała, że mają mentalność jeńców wojennych, którzy przeszli eksperymenty ciążowe... Rebecca? Kto to jest Rebecca? Ten zamęt w głowie, którą rozsadzał strach...
- Ale musiałem zabić psa. Był po ich stronie.
- Ehmmmnn.
- Kto wyjadł strawę z mojej lodówki? - spytał groźnie Petersen. - Miałem strawę w miseczce zaznaczonej plamą z oleju.
- Strawę?
- Tak. Biszkopty.
- Z lodówki?... No tak. Gobliny. To do nich podobne.
Petersen nieoczekiwanie uśmiechnął się. Podobał mu się ten krasnolud. Wcale nie był agresywny.
- Spałem sobie jak zwykle - zwierzył się odprężonym tonem sojusznika - gdy nagle coś mnie obudziło. W pierwszej chwili pomyślałem, że to Północnokoreańczycy z Plutonianami idą po nas wszystkich. I przestraszyłem się. Potem zrozumiałem jednak, że to gobliny. I przestraszyłem się. - Zawiesił wyczekujący wzrok na Marshallu.
- To zrozumiałe - dyrektor otrząsnął się. - W takim razie ja pójdę może do jadalni i zwiążę wszystkie gobliny.
Petersen zgubił swój uśmiech błyskawicznie. A może krasnolud kłamie? Może chce go wciągnąć w zasadzkę. Na przykład na minę morską. Czy można ufać krasnoludom z podziemi?
- No nie. Jednak nie - rzekł posępnie, kręcąc głową. - Myślę, że krasnoludom z podziemi nie można ufać.
- Oczywiście - zgodził się szybko dyrektor Marshall. - Na szczęście ja jestem leśnym krasnoludem.
- Leśnym? - zdziwił się Petersen.
- Wiadomo przecież, że te z lasu są bardzo przyjaźnie nastawione - rozkręcił się dyrektor, wyczuwszy konfuzję Petersena. - Są oddane ludziom.
Petersen zaczął kiwać głową z aprobatą, co było o tyle groteskowe - w rzeczy samej przerażające - że kiedy kiwał głową, to kiwał się całym sobą i upodabniał do wielkiego tukana, ale już po czterech kiwnięciach zamarł.
- Przecież krasnoludy z lasu mają zielone czapeczki - wymruczał podejrzliwie. - No i są malutkie. Mundury robią ze skarpet ludzkich. Łżesz, podły fałszerzu! Rzezimieszku!
- Dość tego! - wybuchnął dyrektor, nie zdzierżywszy napięcia. - Co pan za szopkę robi, Petersen?! Wstyd! Wszyscy wiedzą, co pan zrobił kurom! I ilu ludzi pan zabił za komiks albo koszulkę z drużyną A! Do cholery z panem, pacjencie! Przeszedł pan tu sztuczkami Dżibuti i tym gorzej dla pana! Za drzwiami czeka pluton goblinów wyborowych, już po panu, psiakrew, do diabła!!...
Ten nieco histeryczny wybuch odniósł skutek zaskakujący dla Marshalla, który już żegnał się z życiem. Otóż Petersen z chyżością pawiana-olimpijczyka wskoczył do łóżka.
- Precz, szpiegu - wybełkotał spod kołdry.
- A niech mnie - chwycił się za serce dyrektor. - A ja się go bałem, Jezu... - Przesunął spojrzeniem na zwłoki i skrzywił się. - Kuracjusze... Tępe, przeterminowane umysły. I do tego jeszcze ten degenerat. Ale skoro mój brat nie dał mu rady, to ja mu pokażę... Zaraz dostanie młotkiem po łękotkach, a potem do wanny i wykąpiemy z wtyczką... Zaraz... Jak mój brat ma na imię? Brat mój?... Kim do cholery jest Rebecca?
- Zostaw mnie, krasnoludzie - mamrotał zduszonym głosem Trevor Petersen, wcale nie tak straszny seryjny gwałciciel drobiu. Odwaga, którą objawił w ataku na chińskiego smoka, opuściła go całkowicie. Najwidoczniej narkotyk peruwiański, który znalazł w fartuchu powalonego sanitariusza, przestał działać. Panika zdławiła mu gardło. Nie miał miał wątpliwości, że dla goblinów jest celem numer jeden.
Zwłaszcza północnokoreańskich goblinów.
- Petersen, wyłaź.
Co takiego?!... Petersen zastygł. Ależ to był głos dyrektora!
Powolnym, nieomal nie mającym końca ruchem wystawił głowę spod kołdry. I odetchnął, dostrzegłszy znajomą postać nachyloną nad jakimś ludzkim ciałem.
- Czy to nie Abrahams? - wybełkotał. - Panie dyrektorze, załatwili go! Dzieją się straszne rzeczy! Podobno krasnoludy opanowały budynek!
- Skończ pan te brednie!!
Petersen rozejrzał się wylęknionym wzrokiem.
- Niech pan uważa, panie dyrektorze - wyszeptał z oczami fosforyzującymi bardziej niż zwykle. - Że też zgasiłem światło wieczorem! Wiadomo: gobliny boją się światła. I kartaczownic.
Lada moment czaszka dyrektora Marshalla mogła eksplodować pod wpływem wypełniającego ją specyficznego gazu, utworzonego ze strachu, napięcia i rosnącej w siłę furii.
Petersen, który nie miał tego gazu w świadomości, ostrożnie zajrzał pod łóżko.
Był to bardzo ostrożny ruch, który trwał cztery minuty.
- Tu go nie ma - wymruczał zdziwiony. - Ale przecież był tu przed chwilą, chiński i uskrzydlony. Przysięgam.
Dyrektor ryknął. Nie jak bawół czy lew. Był to ryk zdecydowanie człowieczy. Prawdopodobnie tak właśnie ryczą wszyscy dyrektorzy sanatoriów, niosący się z zamiarem zatłuczenia kuracjusza na śmierć.
Tudzież gwałciciela drobiu.
Okrzyki "skurwiel Petersen" też dało się słyszeć. Co więcej w dłoni dyrektora błysnął paralizator, a dłoń ta poczęła wędrować w kierunku "skurwiela Petersena", by uwolnić ludzi i kury od horroru.
Skończyło się na planach. W następnej sekundzie do pokoju wtargnęli kuracjusze. Na strwożone oko ze trzydziestu.
- GOBLINY! - wrzasnął panicznie Peterson.
Bardzo panicznie, jak na kogoś, kto zabił 561 ludzi i skrzywdził 1300 kur.
Na gardle dyrektora zacisnęło się kilkanaście rozcapierzonych dłoni. Zmieściły się wszystkie, bo też i gardło poszerzono.
- Za co?! -wycharczał Marshall.
- Jesteś krasnoludem - padła surowa odpowiedź. - Krasnoludem z l a s u.
Strasznie zabrzmiało to "z lasu". Serce dyrektora stanęło, szybciej nawet niż odpadło od głowy jego gardło - ale zanim to się stało, zdążył sobie przypomnieć całkiem istotną rzecz. Ot, taki przebłysk.
Otóż on, uzależniony od opium i benzoesanu sodu głupi Marshall, alkoholik i 70%-owy demencjusz, miał poza nałogami i Alzheimerem żonę. Rebeccę.
Nie miał za to brata. Często widział go w lustrze i nawet wymierzał mu policzki, gdy brat pytał, czy wciąż jeszcze torturuje pacjentów według podręcznika psychiatrii wykopanego pod piramidą w Tenochtitlan.
Pacjentów, tak jest. Wszak był nie tylko demencjuszem, ale i dyrektorem kliniki psychiatrycznej.
Szkoda, że został na noc. Głupi błąd, typowy dla demencjuszy.
Trevor Petersen, ludożerca, morderca i drobiowy kat, też nie miał brata. To tylko jego marshallowy brat z lustra kpił, kłamał i mamił.
Cholerny lustrzany sukinsyn.
Cholerne opium.
Amnezja i ufność w raporty z lustra kosztowały dyrektora życie. Osioł, który imaginuje sanatorium sponsorowane przez Ku-Klux-Up w miejscu szpitala dla najcięższych przypadków umysłowej zapaści, nie może przetrwać zbyt długo. Gardło dyrektora upadło, a zaraz za nim cała jego, dość wymiętoszona reszta.
Pacjenci przez chwilę skoncentrowali wysiłki na miętoszeniu tego, co upadło. Potem, jakieś pół godziny później, uspokoili się, zamyślili, aż w końcu odwrócili się, odkryli istnienie Petersena i zmierzyli go podejrzliwym spojrzeniem.
- A ty kto co?
- To pewnie krasnolud z lasu - rzucił ktoś nie bez zbrodniczej nadziei.
Dla Petersena określenie "z lasu" miało wartość piły do metalu przystawionej do podbrzusza. Musiał przytrzymać się rękami żelaznej poręczy łóżka, by nie upaść. Bo wtedy - dobrze to wiedział - rzuciliby się na niego i rozszarpali na strzępy.
Inaczej mówiąc: pomiętosiliby pół godziny.
- Skądże znowu - wykrztusił. - Jestem krasnoludem spoziem... z podziemi.
Przywódca goblinów zerknął na niego przychylniej.
- A, to w porządku - oświadczył uśmiechnięty. - Dostaniesz stanowisko bosmana w czołgu.
- Dziękuję...
- Nie zabić go? - spytał któryś z goblinów z rozczulającym rozczarowaniem.
- Nie zabić.
Petersen zastanawiał się przez chwilę intensywnie - co nie znaczy racjonalnie - do czego sprowadza się funkcja bosmana w czołgu. W czasie, gdy nad tym myślał, pacjenci z namaszczeniem łupili pomiętoszone ciało dyrektora Marshalla. Swym zachowaniem nie różnili się zbytnio od kolegów z Papui-Nowej Gwinei, których przywieziono na wymienny turnus pacjencyjny z tegoż kraju i których bunt tłumiono dwa tygodnie za cenę siedmiu zjedzonych pracowników. Petersen nie mógł się nadziwić, że gobliny nie zjadły papierośnicy i telefonu.
Tylko tego nie zjadły.
Nagle przestał marszczyć brwi, czoło i policzki, i cały rozpromieniał.
- Ależ tak! - zawołał z euforią. - Ja naprawdę jestem podziemnym krasnoludem! Teraz to widzę!... Pamiętam całą rodzinę... Sześciopiętrowe mieszkanie z windą... w szybie starej kopalni... Ich zasypało, ale ja wyszedłem! Zresztą odpaliłem trotyl dopiero na górze... JESTEM KRASNOLUDEM!
Świętowali wszyscy. Gobliny podrzucały sojusznika z całym szacunkiem pod sufit.
A nawet rzucali nim o sufit.
- Już nigdy nie zapalę lampki przed zaśnięciem! - wołał Petersen w uniesieniu.
I, na Boga, on naprawdę wyglądał jak krasnolud.
- Brawo! Brawo! -skomentował wódz z uznaniem.
No i oczywiście upuścili go.
Nie wyglądał najlepiej.
Rozłupał się niczym orzech włoski.
Długo się śmiali i bili brawo.
A potem, godzinę potem, nagle przestali. Bowiem przy wejściu rozległ się rumor, trzaski i krzyki.
Do środka wtargnęli nowi kuracjusze psychiatryczni. Przybyła grupa liczyła ponad pięćdziesiąt osób, z czego większość wyzywająco, a przy tym buńczucznie, podrzucała w górę zielone czapeczki.
- Krasnoludy z lasu! - wrzasnął dowódca goblinów.
Chwilę później jego potłuczona głowa turlała się zgrabnie między nogami walczących.
Starcie nie trwało zbyt długo. Gobliny, które - cóż za głupota - nie poddały się zawczasu - okrutnie wymordowano.
Potem oczywiście wycięto w pień jeńców.
No i zapanowała cisza. Bo w sanatorium, jak się wydaje, cisza nocna obowiązuje, a krzyki to ptactwo płoszą.
Te zaś, z krasnoludów, które przetrwały bitwę, poszły sobie.
Wieszać żabki.
Ponoć takie polecenie wydał sam brat dyrektora.
***