JustPaste.it

…ale na tarczy – rozmowa z dr. Andrzejem Gryncewiczem

Magda Małkowska: Od jak dawna pracuje Pan w hospicjum?Andrzej Gryncewicz: Naprawdę długie lata. To był chyba rok 1983.

Magda Małkowska: Od jak dawna pracuje Pan w hospicjum?Andrzej Gryncewicz: Naprawdę długie lata. To był chyba rok 1983.

 

…ale na tarczy – rozmowa z dr. Andrzejem Gryncewiczem, kierownikiem medycznym Hospicjum im. Ks. E. Dutkiewicza SAC w Gdańsku

Magda Małkowska: Od jak dawna pracuje Pan w hospicjum?

Andrzej Gryncewicz: Naprawdę długie lata. To był chyba rok 1983. Pracowałem wówczas na oddziale anestezjologicznym gdańskiego szpitala na Łąkowej, z  profesorem Lewińskim jako szefem. Ponieważ interesowałem się też intensywną terapią i sposobami przezwyciężania bólu, ludzie z powstającego wtedy hospicjum poprosili mnie o skonsultowanie jakiegoś problemu bólowego.

M.M: Działało ono wówczas w formie domowej.

A.G.:  Tak, to był czas jego  pierwszych pacjentów. Kontakt z grupą tworzącą hospicjum był za pośrednictwem prof. Joanny Muszkowskiej-Penson lub doktor  Anny Budny-Liberek.  Obie pracowały na oddziale chorób wewnętrznych Szpitala Wojewódzkiego i stworzyły tam dla hospicjum bazę medyczną i  intelektualną. Oczywiście był też ksiądz Eugeniusz Dutkiewicz. Na początku moje związki z nimi miały luźny charakter, ale stopniowo tych kontaktów było coraz więcej, bo ból w objawach choroby nowotworowej i stanie terminalnym niestety dominuje. Ówczesna farmakologia nie była tak rozbudowana jak dzisiaj. W zasadzie dysponowaliśmy tylko morfiną w płynie... 

M.M.: …którą przepisywano i przyjmowano chyba niezbyt chętnie.

A.G.: To była istna morfinofobia! Zresztą wśród niektórych lekarzy, a zwłaszcza rodzin chorych, pokutuje ona do teraz. Był problem, żeby zapisać ją w większych, skutecznych  ilościach.

M.M.:  Mówi Pan o czasach sprzed około 30 lat - to był wówczas zupełnie inny kraj.

A.G.: Rzeczywistość wokół nas, mówiąc delikatnie, była beznadziejna, ale bezwzględnie jaka by ona nie była, myśmy dopiero poznawali zasady pracy hospicyjnej, jej efekty, no i samych chorych, ich najczęstsze reakcje.  Moje umiejętności anestezjologiczne bardzo się przydawały - zakładanie blokad, później blokad ciągłych, cewników do przestrzeni zewnątrzoponowych i tamtą drogą podawanie różnych środków.

M.M.: Kiedy więc oficjalnie przystąpił Pan do zespołu hospicyjnego?

A. G.: Wie Pani, że nawet nie pamiętam. W każdym razie w połowie lat osiemdziesiątych związałem się już z hospicjum na dobre.

M.M.: Bardzo szybko.

A.G.: Tak, ten okres luźnych konsultacji nie trwał długo. Z różnych przyczyn. Przecież nie zdążyłem się znudzić anestezjologią, ona mnie zawsze fascynowała i ten stan trwa do dziś. Jednak w tej specjalności miałem bardzo ograniczony kontakt z pacjentem i coraz bardziej mi to doskwierało. Zlecałem chorym leki, usypiałem, odsyłałem do chirurga i mniej więcej na tym moja relacja z chorym się kończyła. Pacjent o anestezjologu  nawet nie pamiętał, a hospicjum ten niedostatek wyrównywało. Podchodziłem do łóżka pacjenta i przy nim zostawałem.

M.M.: Przypomnijmy, że hospicjum gromadziło  wtedy samych pasjonatów.

A.G.: Dokładnie. To nie była żadna instytucja, ale zbiór ludzi działających wolontaryjnie, przejętych ideą pomocy  człowiekowi choremu, a ponadto pociągniętych  charyzmą prof. Penson i księdza Dutkiewicza. W tamtych smutnych realiach historyczno-politycznych służba zdrowia człowieka nieuleczalnie chorego zostawiała samemu sobie. W sposób właściwie niezauważalny przeszedłem od zwykłych porad na pozycję lekarza prowadzącego najpierw jednego pacjenta, a  potem kilku.

M.M.:  Czasy nie były łatwe.

A.G.:  Bez komórek, ba, nawet w nie każdym domu posiadano zwykły telefon, a terapia bólu zakłada przecież częste monitorowanie stanu pacjenta. Jednak jeśli się powiedziało A, trzeba było zdecydować się na B, C itd. Po prostu któregoś dnia zdałem sobie sprawę, że od jakiegoś czasu należę do zespołu.

M. M.: Czy to było Pana pierwsze zetknięcie się z ideami hospicyjnymi?

A.G.: W zasadzie tak. Wraz z kontaktem z hospicjum domowym księdza Dutkiewicza nastąpiło otwarcie się mojej świadomości na pomoc ludziom nieuleczalnie chorym. Potem dołączyła do tego raczkująca dopiero obywatelska solidarność z potrzebującymi, potrzeba zrobienia czegoś więcej niż tylko skopanie własnego ogródka.

M.M.: Praca w hospicjum nie jest nastawiona na sukces, a w każdym razie sukces ma tutaj inne imię. Co przede wszystkim stara się Pan osiągnąć?

A.G.: Lubię pomagać i lubię dawać.  W hospicjum wiele można osiągnąć prostymi metodami, tylko trzeba być konsekwentnym.  Uzyskanie chwilowego lub dłuższego zablokowania dolegliwości bólowych sprawia wielką satysfakcję. Trudno mi teraz sobie przypomnieć konkretne przykłady, ale naprawdę było wiele przypadków, kiedy szpitale odmawiały dalszej pomocy strasznie cierpiącym ludziom, oni przychodzili do nas i byliśmy w stanie im pomóc. Oczywiście nie przywracaliśmy im zdrowia, ale sprawialiśmy, że ich ostatnie dni czy tygodnie upływały we względnie dobrym samopoczuciu. Pojęcie jakości życia w naszej pracy pojawiło się znacznie później, ale tak naprawdę od samego początku o nią nam chodziło, by była jak najwyższa.

M.M.: Czy długoletnia praca w hospicjum wpłynęła na stosunek Pana do zawodu lekarza, do jego misji? Jak rozumie Pan sens swojej pracy?

A.G.: W hospicjum wszyscy są potrzebni: pielęgniarki, rehabilitanci, psycholodzy, wolontariusze, nierzadko ksiądz. Lekarz wymyśla strategię działania przy chorym, ustawia proces leczenia. To nie jest wielka medycyna, opiera się na pewnych określonych zjawiskach i problemach już ściśle zdefiniowanych. Lekarz rejonowy, który powinien być przewodnikiem swojego pacjenta po całej służbie zdrowia, jest często niewydolny. Oczywiście znam lekarzy wspaniałych, wciąż poszerzających swoją wiedzę, mających ochotę i czas, przy czym z tym ostatnim w dzisiejszej służbie zdrowia jest najgorzej. Lekarz staje się urzędnikiem wypełniającym stosy dokumentów. Na fizyczne bycie z pacjentem, wyjaśnienie mu, co się z nim dzieje, zrozumienie jego obecnych potrzeb, często nie starcza nawet minuty.

M.M.: Czy nie jest tak, że kompetencje członków zespołu  hospicyjnego się zazębiają, a w wielu momentach nakładają? Lekarz w hospicjum musi mieć czas na rozmowę.

A.G.: Jeżeli nie masz czasu, to nie idziesz do pacjenta. Koniecznie trzeba wziąć pod uwagę to, co on wie i co chce wiedzieć.  Trzeba też otoczyć opieką rodzinę, zauważyć jej rozpacz, czasami wytłumaczyć, czego naprawdę potrzebuje chory. Bo czasami najbardziej marzy mu się święty spokój.

M.M.: Tego uczą na studiach?

A.G.: Nic mi o tym nie wiadomo. Uczymy się przy łóżku chorego albo przy mistrzu, jeżeli takiego mamy i za nim chodzimy. Nie wolno poruszać wszystkich tematów na pierwszej wizycie. Na odsłanianie prawdy możemy sobie pozwolić powolutku. Chociaż teraz chory musi podpisać zgodę na każdą procedurę, zwłaszcza inwazyjną. Ta zmiana jest stosunkowo świeża, z ostatniego dziesięciolecia, i ułatwia uporządkowanie własnego życia.

M.M.: Praca w hospicjum bardzo obciąża. W jaki sposób ją Pan odreagowuje?

A.G.: Do tego stresu można się przyzwyczaić. Staram się nie wynosić problemów hospicyjnych na zewnątrz. Poza tym chodzę do innej pracy - wciąż utrzymuję kontakt z anestezjologią.  Pracuję w Poradni Przeciwbólowej, gdzie są inne problemy. Jestem złakniony sukcesu.

M.M.: Więc jednak…

A.G.: Więc jednak. Fakt, że komuś pomogę na tyle, że będzie mógł wrócić do normalnego życia, w kontekście mojej hospicyjnej codzienności  działa na mnie szalenie uskrzydlająco. Czasami mam dyżur  na sali porodowej i świadkuję szczęśliwym narodzinom. To jest też dla mnie rodzaj terapii. Zazwyczaj asystuję przy łóżku konającego. I oczywiście tęsknie wyglądam wiosny  i moich ogrodniczych zajęć.

M.M.: Na działce dzięki nim też rodzi się nowe życie.

A.G.: Nie oszukujmy się. Jak wszyscy potrzebuję pozytywnych i radosnych bodźców.

M.M.: I ostatnie pytanie. Co oznacza dla Pana istniejące od kilku lat w świadomości społecznej hasło „Hospicjum to też Życie”?

A.G.: Hospicjum jako faza umierania i hospicjum jako końcówka życia - obie tezy znajdują swoich zwolenników. Ja należę do tej drugiej grupy.  Nam tu bardzo zależy, by hospicyjne życie, wprawdzie zredukowane, z wiadomym już i często widocznym końcem, było jak najbardziej znośne i w miarę pełne. Oprócz medycznych spraw, złagodzenia wszelkich dolegliwości, ważne jest, by chory spotykał się z rodziną…

M.M.: Rodzina zawsze może przyjść?

A.G.: Praktycznie o każdej porze. To jest szalenie ważne, bo czasami nieuregulowane sprawy osobiste zatrzymują go przy życiu i skazują na cierpienie. Jestem szczęśliwy, kiedy pacjent w jakikolwiek sposób daje znać, że jest gotowy na przejście. Umiera, wydaje się, że znowu przegraliśmy, ale ostatecznie śmierć jest nieunikniona, a my wracamy na tarczy.

M.M.: dziękuję za rozmowę

 

                                                

 

 

Źródło: Magda Małkowska