JustPaste.it

Jeśli spadać, to na właściwą stronę

Trzeb uważać, gdzie się potykamy...

Trzeb uważać, gdzie się potykamy...

 

 

 

Czerwone Wierchy

Czerwone Wierchy - Wikipedia


Media podają wysokogórską ciekawostkę opartą na różnicy w podejściu do ubezpieczeń w dwóch zaprzyjaźnionych państwach - Polski i Słowacji.

Pewien nasz turysta miał niefarta i to potrójnego - spadł z Czerwonych Wierchów (pierwszy pech) na słowacką stronę granicy (drugi pech, o czym zaraz) i złamał nogę (oczywisty, trzeci pech). Natychmiast wezwał pomoc, ale kiedy dowiedział się, że przylecą słowaccy ratownicy, nagle w cudowny sposób... ozdrowiał.

Początkowo twierdził, że absolutnie nie jest w stanie poruszać się o własnych siłach, ale potem zmiękł, w przeciwieństwie do kończyny dolnej, która jakimś cudem pozwoliła mu pokuśtykać w bliżej niewiadomym kierunku – pozostały wprawdzie zagadkowe ślady na śniegu, ale potem nawet pies zgubił trop.

Dlaczego tak się stało? Dla osób znających zwyczaje polskich i słowackich służb ratunkowych powód nie jest tajemnicą. Otóż Polacy ratują za darmo (czyli płacimy my wszyscy za akcje w górach, wszak nie ma tzw. darmowych obiadów), natomiast Słowacy ratują za kasę (a to z ubezpieczeń, a to... bezpośrednio z kieszeni osób ratowanych, jeśli nie ubezpieczyły się). To jednak pewne dziwactwo panujące na granicy od lat. Niby dwa słowiańskie narody, niby gadają w podobnych językach, ale jak mają coś ustalić, to jedni ciągną swoje racje w jedną stronę, drudzy w drugą. Oba systemy są dobre i trudno przekonać partnerów do wspólnej opcji.

Wariant polski jest społecznie tańszy i bardziej elegancki - idziemy w góry i jeśli nam się coś przydarzy, to wszyscy zrzucamy się (ryczałtem) na ratowanie. Bez kwitków i pamiętania o ubezpieczeniu. Koszty pokrywane są z podatków ogólnych, ale może powinny być także (albo przede wszystkim) dofinansowane z opłat klimatycznych i wpływów z turystów bywających w danych miejscowościach. Takie ośrodki turystyczne nawet powinny się reklamować – „nie musisz się ubezpieczać, nasz region ubezpiecza wszystkich turystów”. Jeśli policzymy roczne koszty akcji i utrzymania ratowników z drogim sprzętem i podzielimy tę sumę przez liczbę przebywających turystów (także zagranicznych oraz mieszkańców), to jaki koszt nam wyjdzie jako iloraz, w przeliczeniu na jedną osobę rocznie? A ile zaoszczędzimy na wypisywaniu druczków, ich archiwizację, utrzymanie firm ubezpieczeniowych i na ich zyskach? A tak wystarczyłoby podnieść ceny wynajmu pensjonatów, imprez, żywności, usług o jakiś drobny, nawet nie procent, ale promil!

Wariant słowacki jest bardziej kapitalistyczny i indywidualny - uiszczasz ubezpieczenie i ratownicy lecą ciebie ratować; jeśli nie wykupisz, to też przylecą, ale skasują na miejscu albo – jeśli się postawisz - oddadzą sprawę do sądu.

Mnie bardziej podoba się nasz wariant. Owszem, od takiego turysty można (zwłaszcza w przypadku ewidentnej jego winy) pobrać coś na kształt mandatu, ale nie równowartość wielomiesięcznych zarobków! A załatwianie ubezpieczenia i całej tej papierkowości, to ograniczanie wolności i strata czasu. Ponadto nie ma to nic wspólnego z ideą przyjaznego państwa, raczej to idea jeszcze z plemiennych czasów – „radź sobie sam, czyli płać”.

Oczywiście, jeśli w ten (ryczałtowy) sposób mamy ubezpieczonego naszego rodaka na niebezpiecznym pograniczu i onże spadnie na słowacką stronę, to jest oczywiste, że pokrywamy (my - społeczeństwo polskie) koszty akcji naszych południowych przyjaciół, ale jeśli słowacki nieuważny turysta spadnie na polską ziemię, to (w przypadku jego nieubezpieczenia na naszym terytorium) z kolei Słowacja za niego płaci bez większego ociągania.

Wracając do historyjki... Kiedy Słowacy przybyli śmigłowcem, to już naszego rodaka nie było - może niezupełnie pokicał w zajęczym stylu (raczej ślimaczył) w nieznanym kierunku, choć niejeden raz pewnie zajęczał, ale jakoś się był rozpełzł w śnieżnej nicości. Tragikomiczne? Może i tak, ale to wina niejednolitych systemów obowiązujących w górach. Być może facet został zszokowany perspektywą utraty sporej kwoty i w fatalnym nastroju skrył się w jakiejś jamie, gdzie może zamarznąć albo dostać gangreny. Rozmaite bywają powody znikania ludzi – uczucia, pieniądze... Miejmy nadzieję, że znajdzie się przed roztopami.

Tak czy owak, nasi słowaccy szlachetni sąsiedzi będą teraz tracić czas na poszukiwania Polaka, aby wręczyć mu rachunek (i to w europach) za (w sumie) niedokończoną akcję (w tym lot), a przy okazji (przecież tamtejsi dziennikarze nie popuszczą) aby porobić sobie jaja (idzie wszak Wielkanoc; zresztą kicanie też nawiązywało do świąt) z nas, Polaków – ale to chciwy, cwany i płochy naród (no i fałszywy – udaje złamanie, a jednak chodzi).

Ponadto - dlaczego polskiego a wolnego obywatela jakieś służby próbują ratować mimo jego odmowy? W końcu wyraził wolę, aby go słowaccy ratownicy nie uszczęśliwiali na siłę, ale oni - a to już przerabialiśmy - uznali, że jednak polecą mu z pomocą. Może tego dnia nie zaliczyli jeszcze akcji i nie wystawili żadnej faktury, więc byli finansowo jakoś zmotywowani – pewnie mieli niedobór zajęć. Wiemy jak działają służby mundurowe, jeśli mają określone plany finansowe – walczą o klienta niemal każdym sposobem... Jeśli pani mówi panu „nie”, to nie; jeśli turysta mówi ratownikowi „nie”, to również nie. Namolne żądanie finansowego uregulowania nie jest eleganckie...

Jeszcze chwila a przebywającego na Słowacji naszego rodaka, zaprosi tamtejsza panna na wesele (niby swojej koleżanki) a nazajutrz gościu dowie się, że został jej poślubiony, bo choć odmawiał, to jednak tamtejsza gościnność nie dopuszcza takiej opcji a papier (tekst po słowacku) najwyraźniej pozbawia go wolności!

Zanim będzie jakoś normalniej na pograniczu w dziedzinie ratowniczo-ubezpieczeniowej, warto ubezpieczyć się przed wyjściem w góry. Ponieważ znakomita większość tego nie czyni, przeto mniej lub bardziej kontrolowany poślizg w wykonaniu polskiego nieszczęśnika, powinien być ześlizgiem sugerowanym w stronę Ojczyzny - co Polska to Polska.

A przy okazji – czyż nie domyślamy się, w jaki sposób zachowa się żółw cybernetyczny? Jeśli wie, że pomoc dostanie gratisowo, to rozwali się na skorupowym grzbiecie i łaskawie czeka aż go wezmą na nosze, ale jeśli tylko dotrze do jego mózgu bodziec pod hasłem „zaraz zapłacisz za akcję”, to uruchamia swoje elektryczne obwody i przetacza się rączo swoim skorupowym obwodem, choć grymasząc pod nosem.

Pod koniec lutego 2012 wyszło na jaw, że pewien Ital (Włoch), rekordowy oszust, musi zwrócić italskiemu państwu aż 400 tysięcy europów – ów naciągacz przez 23 lata udawał niewidomego i pobierał rentę. Jego ujęcie to kolejny sukces w zwalczaniu plagi oszustw tego typu w Italii. Media podały szczegóły – „65-letni fałszywy niewidomy przyłapany został przez Gwardię Finansową w Rzymie, która nagrała go, jak chodzi po ulicy machając z dezynwolturą [z nonszalancją napisano nieznany większości wyraz, oznaczający właśnie... nonszalancję] laską inwalidzką, bez kłopotów robi zakupy i przechodzi na pasach”. Okazało się, że zaradny inaczej prowadził normalne życie. Osobiście odbierał rentę na poczcie! Było tego ponad tysiąc europów miesięcznie. Okazało się, że - mając wspólników wśród lekarzy - załatwił zaświadczenia o częściowej i o całkowitej ślepocie. Italowie też potrafią? Podczas dyskusji na temat podniesienia wieku emerytalnego, tego typu informacje, irytują przeciętnych a zapracowanych Polaków.

Podobno my, Polacy, dzierżymy rekord w posiadaniu rencistów. Niebawem także podzierżymy (ale za sterane twarze aż do 67 lat) naszych dzielnych, ofiarnych, patriotycznych preemerytów, bo taki jest podobno wymóg dzisiejszej doby, ale to całkiem inna historia.