JustPaste.it

Finał finałów

Z dużym wyprzedzeniem o EURO 2012 i tym, czym jest dzisiaj zawodowy sport, oraz — jak to u mnie — o sacrum i profanum.

Z dużym wyprzedzeniem o EURO 2012 i tym, czym jest dzisiaj zawodowy sport, oraz — jak to u mnie — o sacrum i profanum.

 

Trudno pisać o czymś, co dopiero przed nami. Ale tak czasem bywa, że trzeba wybiec myślą w przód i napisać o tym, o czym na pewno będzie się dużo mówić. A w czerwcu — o ile Polski nie nawiedzi jakaś powódź, trzęsienie ziemi czy tornado — tematem numer jeden wszystkich mediów będą Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej, czyli EURO 2012.

 

Od 8 czerwca do 1 lipca 16 narodowych drużyn będzie walczyć o laur zwycięzców i puchar Europy. Wśród nich również nasze orły Franciszka Smudy. Jak im pójdzie? Nawet nie staram się przewidywać. Biorąc pod uwagę miejsce polskiej drużyny w światowych rankingach, już wyjście z grupy będzie sukcesem.

Sam finał finałów — bo przecież całe mistrzostwa są swego rodzaju finałem, poprzedzonym trwającymi ponad rok eliminacjami — odbędzie się w Kijowie. Na trybunie Stadionu Olimpijskiego zasiądzie 69 tysięcy kibiców, którzy już wiele miesięcy wcześniej wykupili bilety. W całej Europie mecz obserwować będą z wypiekami na twarzy pewnie dziesiątki, jeśli nie setki milionów telewidzów.

Kto zostanie zwycięzcą? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast, że w kraju zwycięskiej drużyny ludzie wylegną na ulice i oszaleją z radości, a zabawy będą trwały do białego rana albo i dłużej. Wiadomo też, że poza pierwszym miejscem na pudle, pucharem i złotymi medalami zwycięzcy dosłownie zostaną ozłoceni — posypią się premie, nagrody, kontrakty. Bohaterowie stadionów będą noszeni przez swoich fanów na rękach. Ich nazwiska miesiącami nie będą schodzić z pierwszych stron gazet. Młodzi chłopcy, marzący o piłkarskiej karierze, będą zbierać prasowe wycinki i układać je w albumach, a ściany swoich pokojów wykleją plakatami z podobiznami piłkarskich bożyszczy. Po mistrzostwach sekcje piłkarskie pękać będą w szwach — jak kluby taneczne po „Tańcu z gwiazdami” — od chętnych sięgnięcia w przyszłości po piłkarskie trofea.

 

Niby-religia

Skalę zainteresowania mistrzostwami można porównać — przynajmniej w Polsce — do zainteresowania papieskimi pielgrzymkami. Setki tysięcy uczestników spotkań (meczy), dziesiątki tysięcy w obsłudze i ochronie, tysiące kamer i dziennikarzy. I wszyscy tylko: EURO, mistrzostwa, mistrzostwa, EURO. Porównanie do papieskich pielgrzymek znalazło się tu nie bez powodu. Gdyby się bowiem przyjrzeć temu wszystkiemu z boku, to można by dostrzec pewne analogie między sportem a religią.

Współcześni kibice są jak wyznawcy „swojej religii”, czyli ulubionej dyscypliny sportu. Są „wierzący”, ale w większości „niepraktykujący” — nie uprawiają żadnego sportu, za to pilnie śledzą w telewizji wszelkie rozgrywki. Niektórzy są praktykujący, co może oznaczać czy to amatorskie uprawianie jakiejś dyscypliny, czy też wierne jeżdżenie za swoją drużyną i osobiste kibicowanie jej na stadionach. Właśnie te wyjazdy, najczęściej grupowe, specjalnymi autokarami, pociągami, samolotami, są jak pielgrzymki do świętych miejsc. Jak w każdej religii wierni dzielą się na zwykłych i na gorliwców, fanatyków ziejących nienawiścią do wszystkiego „co nie nasze”. Sport też ma swoich fanatyków, zwanych kibolami, gotowych zabić za noszenie szalika innej drużyny.

Stadiony i hale sportowe to oczywiście świątynie. I znów, na podobieństwo prawdziwych kościołów, w „zwykłe niedziele” tłok jest tam raczej umiarkowany, ale za to w „święta” (te sportowe rzecz jasna, jak na przykład mistrzostwa) aż trudno się dostać do środka.

Sportowcy są jak kapłani. I tak jak oni są różni — niektórzy prowincjonalni, skromni, a inni światowi, znani, podziwiani i bardzo bogaci. Dla swoich wiernych (fanów) są niedoścignionym wzorem i autorytetem. Niektórzy z nich już za życia uważani są za świętych. Nie przyjeżdżają tak po prostu do swego rodzinnego kraju czy miasta — oni je nawiedzają w towarzystwie wiwatujących tłumów. Dziennikarze śledzą każdy ich krok i spijają każde słowo z ich ust, by potem godzinami rozważać ich znaczenie.

Mecze to oczywiście nabożeństwa. Przeważnie oglądane są na siedząco, ale są podczas nich takie momenty, że aż trzeba wstać, a nawet poderwać się z rękami wzniesionymi w górę w geście niewysłowionej radości i uwielbienia. Są i takie momenty, które rzucają kibiców na kolana, przywodzą do płaczu i głośnego wyrażania żalu. Gdy zaś mecz mają rozstrzygnąć karne, wielu autentycznie modli się, i to tak żarliwie jak nigdy, nawet podczas prawdziwego nabożeństwa.

Trenerzy, działacze i sędziowie są jak uczeni teologowie. Oni zawsze wszystko wiedzą najlepiej, choć przeważnie nikt ich nie rozumie i dlatego nie są tak popularni jak sportowcy-kapłani.

Na koniec tych porównań został nam jeszcze bóg. Kto w tej współczesnej sportowej religii jest bogiem — kimś, do kogo wszystko się sprowadza, komu wszystko to służy, wokół kogo wszystko się kręci, kto jest w centrum, jest samą istotą tej religii? Czy już wiemy? To pieniądz! To on kręci całym tym interesem — te wszystkie milionowe transfery, wpływy z biletów, reklam, transmisji telewizyjnych. To miliardy przepływających dolarów do podziału przez tych, którzy najlepiej rozumieją, o co tak naprawdę w tej „religii” chodzi.

 

Prawdziwy finał i prawdziwy zwycięzca

Ktoś powie, że niepotrzebnie mieszam religię ze sportem, że to sfery odrębne, jak sacrum i profanum — rzeczy święte i świeckie. Trudno jednak tego nie robić, skoro profanum zastąpiło ludziom sacrum, a prawdziwe sacrum gdzieś zginęło. Kogo dziś interesuje prawdziwy Bóg, prawdziwa religia, prawdziwy kapłan, prawdziwa pobożność? Kto zdaje sobie sprawę, że już niedługo dojdzie do prawdziwego finału finałów — nie jakichś tam mistrzostw Europy czy świata, ale wszechświata; i nie w piłce nożnej, a w odwiecznych zmaganiach między dobrem a złem?

Prawdziwy Bóg nie jest bogiem z obrazów i rzeźb. Jest niewidzialny, wszechobecny, wszystkowiedzący, wieczny, a jednak niezmienny. Jest niewysłowienie wielki, a przy tym bliski nawet najmniejszemu człowiekowi, gotowy przebaczyć zło każdemu, kto o to poprosi.

Prawdziwa religia to religia prowadząca ludzi do poznania Boga takim, jakim jest naprawdę, jakim objawia Go Pismo Święte, a przez to prowadząca ludzi do zbawienia, ostatecznego ratunku. „A to jest żywot wieczny, aby poznali ciebie, jedynego prawdziwego Boga i Jezusa Chrystusa, którego posłałeś”[1]. „Pisma święte (…) mogą obdarzyć mądrością ku zbawieniu przez wiarę w Jezusa Chrystusa. Całe Pismo przez Boga jest natchnione i pożyteczne do nauki, do wykrywania błędów, do poprawy, do wychowywania w sprawiedliwości, aby człowiek Boży był doskonały, do wszelkiego dobrego dzieła przygotowany”[2].

Naszym prawdziwym kapłanem jest Jezus Chrystus, jedyny pośrednik między Bogiem a ludźmi[3]. On „usiadł po prawicy tronu Majestatu w niebie, jako sługa świątyni i prawdziwego przybytku, który zbudował Pan, a nie człowiek. (…) wszedł do (…) samego nieba, aby się wstawiać teraz za nami przed obliczem Boga; i nie dlatego, żeby wielekroć ofiarować samego siebie (…)  gdyż w takim razie musiałby cierpieć wiele razy (…) Chrystus, raz ofiarowany, aby zgładzić grzechy wielu, drugi raz ukaże się nie z powodu grzechu, lecz ku zbawieniu tym, którzy go oczekują”[4]. Mając takiego arcykapłana, współczującego doświadczonego we wszystkim, podobnie do nas, z wyjątkiem grzechu, wzywani jesteśmy do przystąpienia „z ufną odwagą do tronu łaski, abyśmy dostąpili miłosierdzia i znaleźli łaskę ku pomocy w stosownej porze”[5].

Prawdziwa pobożność to nie jedynie obecność co jakiś czas w kościele, to nie bezmyślne odprawianie rytuałów czy bezkrytyczny podziw dla religijnych autorytetów. To miłowanie Boga i drugiego człowieka całym sercem, myślą i z całej siły[6]. „Umiłowani, miłujmy się nawzajem, gdyż miłość jest z Boga, i każdy, kto miłuje, z Boga się narodził i zna Boga. Kto nie miłuje, nie zna Boga, gdyż Bóg jest miłością. (…) Jeśli kto mówi: Miłuję Boga, a nienawidzi brata swego, kłamcą jest; albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi”[7]. To odrzucenie gniewu, porywczości, złości, nieprzyzwoitych słów i kłamstwa; odrzucenie haniebnego dzielenia ludzi na lepszych gorszych, godnych i niegodnych, Żydów, Szwabów, Ruskich[8].

W końcu prawdziwy finał. Niby wszyscy chrześcijanie się o niego modlą — by już wreszcie nastąpił, by już „przyszło królestwo Twoje” — ale ilu zapatrzonych w to mizerne „tu i teraz” chce tego tak naprawdę? Ilu wygląda znaków powrotu Chrystusa? Ilu wie, jak będzie on przebiegać? Jak się na ten powrót przygotować? I po co w ogóle Chrystus ma powrócić? Każde z tych pytań to temat na osobny artykuł. Chrystus wzywa i obiecuje: „Niechaj się nie trwoży serce wasze; wierzcie w Boga i we mnie wierzcie! W domu Ojca mego wiele jest mieszkań; gdyby było inaczej, byłbym wam powiedział. Idę przygotować wam miejsce. A jeśli pójdę i przygotuję wam miejsce, przyjdę znowu i wezmę was do siebie, abyście, gdzie Ja jestem, i wy byli”[9]. Jego powrót będzie początkiem końca — zbawieni zostaną wtedy zabrani do nieba, by królować z Chrystusem tysiąc lat, a po tym okresie nastąpi prawdziwy finał finałów, ostateczna faza sądu Bożego, podczas którego wszelkie zło zostanie na wieki pokonane i zniszczone[10].  W wielkim boju między dobrem a złem ostatecznym zwycięzcą okaże się Chrystus, a z Nim ci, którzy Mu w tym życiu zaufali.

Andrzej Siciński

 

[1] J 17,3. [2] 2 Tm 3,15-17. [3] Zob. 1 Tm 2,5. [4] Hbr 8,1-2; 9,24-25.26.28. [5] Hbr 4,14-16. [6] Zob. Mt 22,36-40. [7] 1 J 4,7-8.20. [8] Zob. Kol 3,8-9.11. [9] J 14,1-3. [10] Zob. 1 Kor 15,22-26.51-54; 1 Tes 4,14-17; Ap 20,4-9.11-15.