JustPaste.it

Paradoks zła w powieści M. Bułhakowa "Mistrz i Małgorzata".

Dlaczego Woland, szatan, przedstawiciel zła metafizycznego, walczy ze złem systemowym, stworzonym przez człowieka...?

Dlaczego Woland, szatan, przedstawiciel zła metafizycznego, walczy ze złem systemowym, stworzonym przez człowieka...?

 

 

PARADOKS ZŁA W POWIEŚCI BUŁHAKOWA

 

 

Jesteśmy na Patriarszych Prudach. Jest piękny, gorący majowy dzień. W trakcie przechadzki napotykamy dwóch rozmawiających ze sobą mężczyzn. Jeden niższy i starszy, wyraźnie dominujący, drugi młody, wysoki, wsłuchany w to, co mówił mu starszy. Jak się okazało, dyskutowali na temat Jezusa Chrystusa, ponieważ młodszy (poeta) napisał w gazecie o Nim poemat. Starszemu jednak ów poemat nie przypadł do gustu, co zdecydowanie starał się wyłuszczyć swemu towarzyszowi. A przecież młody odmalował cieślę z Nazaretu w bardzo ciemnych barwach i to powinno się Berliozowi (bo to był on, on), intelektualiście-ateiście podobać. Jezus-złoczyńca to niedająca się opanować pokusa dla machera sowieckich dusz. Pokazać go w zupełnie odmiennym świetle od tego, w którym odmalowali Jezusa ewangeliści. Jakaż to musi być radość dla kogoś, kto rości sobie pretensje do tego, aby rządzić duszami. A on – redaktor naczelny ważnego czasopisma literackiego – ma instrumenty do sprawowania takiej władzy. Kształtować światopogląd rodaków, uczyć go nowych nawyków moralnych, na nowo pisać dekalog, ale już całkiem nowy – to demiurgiczna świadomość kreowania nowej rzeczywistości i tworzenia nowego człowieka. Czasem mały wzrostem Berlioz czuł się naprawdę wielki, zwłaszcza wtedy, kiedy w imieniu narodu odrzucał naiwne bajeczki o Bogu. I tu właśnie tkwiło źródło niezadowolenia wielkiego człowieka. Bo Iwan (tak – to był Iwan Bezdomny) stworzył charakterystykę człowieka, w czarnych barwach – to prawda - ale charakterystykę kogoś, kto istniał naprawdę. A Jezus istniejący jest dla Berlioza śmiertelnym zagrożeniem. Jest konkurentem do władzy nad człowiekiem. Redaktor tłumaczy więc młodemu nieukowi, że synów bożych było wielu i że nie ma takiej wschodniej religii, w której dziewica nie porodziłaby boga. Fakt ten miałby zdyskredytować boskość Chrystusa i Jego przesłanie wolności i miłości. W tej sytuacji Berlioz nakazuje Iwanowi poprawić poemat. Nie wie jeszcze, że poeta tego już nigdy nie zrobi, a sam Berlioz nie przeżyje nawet kilkunastu godzin. Nie wie także, że osobą świadczącą o istnieniu Jezusa będzie diabeł. Nie wie, bo nie pozwala mu na to jego ciasny ideologiczny gorset. Negowanie istnienia Boga jest jednocześnie negowaniem istnienia szatana, a na to Woland pozwolić nie może.

Jesteśmy na Patriarszych Prudach świadkami dziwnej rozmowy niezwykłych osobników. Świadkami niewidocznymi, ponieważ, jak wiemy, w parku o tej porze nie było nikogo. Istoty pozaziemskie nie lubią się przed istotami ziemskimi afiszować. Woland to mędrzec, który znał największe postaci naszego świata i był świadkiem najważniejszych wydarzeń historycznych. Może trochę zblazowany i cyniczny, niemniej zrobił na obu literatach ogromne wrażenie. Zwłaszcza na młodszym, kiedy z papierośnicy wyjmuje papierosy „Nasza marka”, czyli dokładnie takie, jakie pali Iwan. Trzeba przyznać, że Iwan potrafi wprawić Wolanda w osłupienie, proponując na przykład zesłanie Kanta na Sołowki. Ale to są wyłącznie nieistotne szczegóły. Woland bowiem, w pewnym momencie, w trakcie zaostrzającego się sporu ideologicznego, opowiada Berliozowi i Iwanowi historię Jeszuy Ha-Nocriego, który staje przed majestatem rzymskiego prokuratora Piłata z Pontu. Opowieść trwa długo. Słuchacze nie zorientowali się, że w parku zrobiło się już szaro. Berlioz, jak się wydaje, jest wstrząśnięty, nie daje tego jednak po sobie poznać. Próbuje – o paradoksie – powoływać się na ewangelie, pragnąc odrzucić heterodoksyjną wersję tamtego wydarzenia opowiedzianą przez diabła. Oczywiście, naraża się w ten sposób na bolesną ripostę ze strony Wolanda.

Rządzić innym i światem chce ktoś, kto – według Szatana – nie jest w stanie stworzyć planu na śmiesznie krótki czas, powiedzmy tysiąca lat. Ta pycha Berlioza zdumiewa interlokutora z piekła rodem, tym bardziej że za moment tramwaj utnie mu głowę. Przysłuchując się tej rozmowie, nie możemy oprzeć się wrażeniu, iż różnica w wiedzy jest ogromna. Szatan wie wszystko, literaci nie wiedzą niczego o tym, o czym wiedzieć warto. Berlioz odwołuje się do lektury Kanta, Woland do spotkania z nim samym, kiedy podczas śniadania tłumaczył mu niedorzeczności rozumowania. Literaci wciąż nie rozumieją z kim mają do czynienia, nie są świadomi konsekwencji wynikających z tego spotkania dla jednego i drugiego. Berlioz zginie, a młody poeta znajdzie się w klinice profesora Strawińskiego

Woland jest diabłem-intelektualistą. W Moskwie pojawia się jako profesor czarnej magii. Nie podnosi głosu, jest elegancko ubrany, zdystansowany zawsze wobec okoliczności, arystokratyczny styl bycia. Gdyby nie pewne akcesoria i oczy w różnych kolorach, mógłby śmiało uchodzić za angielskiego dżentelmena. Jest kulturowym reprezentantem wzorca diabła nieszczęśliwego i cierpiącego – Mefistofelesa z dramatu Goethego, który wiecznie zła pragnąc, wieczne czyni dobro. To także diabeł z biblijnej Księgi Hioba, który założył się z Panem, że wierny bohater odwróci się od Niego, jeśli ten mu wszystko zabierze. Obaj w starciu z Bogiem ponoszą sromotną klęskę. Ale, co ciekawe, obaj wcześniej wchodzą w dialektyczną relację ze Stwórcą. Przedstawiciel najwyższego dobra spotyka się z przedstawicielem najwyższego zła, by radzić o człowieku. Na Hioba spadają wszelkie możliwe nieszczęścia. One jednak były bohaterowi potrzebne w procesie dalszej samorealizacji, o czym diabeł nie wiedział, więc w jakimś sensie tę samorealizację mu umożliwił. Pan posłużył się szatanem jako narzędziem do realizacji własnych planów względem człowieka. A diabeł, sądząc że uskutecznia własne zamierzenia, nie wie, iż służy Bogu.

W przypadku Fausta także chodzi o duszę. Mefistofeles zjawia się u Starego, z którym lubi sobie czasem pogawędzić. Rozmowa schodzi na starego doktora, którego Pan oddaje w efekcie szatanowi. W swej wszechwiedzy świadom jest, że dynamika życiowa, którą dzięki diabłu osiągnie, jest tym czego Faust najbardziej potrzebuje, by osiągnąć zbawienie. A podpisany przez bohatera cyrograf nie ma już, w tym kontekście, większego znaczenia.

Szatan w powieści Michaiła Bułhakowa przybywa do Moskwy po to, by zobaczyć – jak sam mówi – czy zmieniło się miasto i jego mieszkańcy. Ale może prawdziwe powody są inne? Bolszewicka Rosja lat 30-tych XX wieku to okres umacniania systemu komunistycznego, a raczej umacniania jego patologii. Ważne stanowiska w państwie obejmowali mierni, bierni ale wierni. Byli to najczęściej nieudacznicy, którzy w żadnym innym ustroju nie zrobiliby kariery. Pół biedy, gdyby byli jedynie ignorantami, ale cechował ich także daleko posunięty zanik instynktu moralnego. W Gribojedowie tematy rozmów pomiędzy literatami były jak najbardziej banalne. Kto awansował, kto dostał urlop twórczy, kto wyjechał na daczę itp. Gribojedow był w tym sensie kłębowiskiem żmij. Beztalencia z brązową legitymacją Massolitu były elitą społeczeństwa sowieckiego. Jak twierdzi narrator, legitymacja ta była przedmiotem westchnień każdego, kto jako tako władał piórem, bo otwierała ona drzwi do lepszego świata – do kobiet, lepszego jedzenia i wielu przywilejów niedostępnych zwykłemu śmiertelnikowi. Za przywileje trzeba było jednak płacić posłuszeństwem, ale dla takiego Lichodiejewa nie była to cena wcale wygórowana. Fałszywe elity i zniewolone społeczeństwo – oto jaki obraz zobaczył w Moskwie Woland.

W państwie sowieckim zło jako problem etyczny przekształciło się w zasadę ustrojową. Stało się immanentną cechą bolszewizmu. Jego najbardziej widocznym przejawem było odwrócenie hierarchii społecznej. Normalnie jest tak, że status społeczny jest wynikiem albo urodzenia, albo zasług, albo wykształcenia. W systemach totalitarnych status jest konsekwencją przynależności do rządzącej partii. O losie wybitnych jednostek – takich jak Mistrz – decydują prymitywy w rodzaju Łatuńskiego. To oni dają przydział na papier, sprawiają, że jedne książki są wydawane, a inne nie, tworzą hierarchie kulturowe na modłę tego, co jest generowane w ich maleńkich mózgach. Często prowadzi to do tęgich absurdów. Prezes spółdzielni mieszkaniowej, która zarządzała fatalnym mieszkaniem przy ulicy Sadowej, Nikanor Bosy, tłumaczy, że owszem brał łapówki, ale w rublach a nie w dewizach (brałem, brałem, ale nasze radzieckie). To tak jakby wzięcie łapówki w narodowej walucie było co najmniej czynem patriotycznym, a w dolarach ciężkim przestępstwem. Z kolei bufetowy z teatru Varietes przekonuje Wolanda, że jesiotr mógł rzeczywiście nie smakować magowi, ponieważ był on drugiej świeżości. Wuj Berlioza przyjeżdża do Moskwy wcale nie na pogrzeb siostrzeńca, ale po to, by przejąć po nim mieszkanko. Korowiow skutecznie wybija mu ten pomysł z głowy.

Woland jako reprezentant zła metafizycznego musi rywalizować ze złem systemowym wykreowanym przez człowieka. Pisał o tym Andrzej Drawicz, nazywając oba: złem mniejszym i złem większym. Paradoks polega na tym, że zło walczy tutaj ze złem. Gdyby walczyło z dobrem, sprawa byłaby oczywista. Ta walka istniała od zawsze. Dobro prowokuje zło do jego zwalczania. W powieści Bułhakowa Bóg jest nieobecny! Inaczej niż jest w opowieści o Hiobie, odmiennie niż w dramacie Goethego. Jest tylko szatan i człowiek oraz ich twory. Szatan niszczy w Moskwie to, co już i tak było zepsute. Ocala to, co funkcjonuje niejako poza systemem i jako takie nie podlega psuciu i demoralizacji. Woland ratuje Mistrza i ocala miłość pisarza i Małgorzaty.

Diabeł walczy ze złem systemowym z dwu podstawowych powodów. Po pierwsze dlatego, że nikt nie lubi konkurencji, również szatan. A konkurencja, trzeba to przyznać, była mocna. Po drugie dlatego, że w Związku Sowieckim diabeł stał się bezrobotny. Może on kusić bowiem tylko te jednostki, które są wolne. Wyłącznie one mogą tej pokusie ulegać, a w konsekwencji grzeszyć. Jednostka zniewolona przez państwo grzeszyć nie może. Diabeł może i ma dostęp do duszy ludzkiej, ale zdziałać nic nie jest w stanie. Odpowiedź wydaje się jednoznaczna! Woland przybywa do Moskwy, żeby przywrócić naturalny porządek rzeczy. Jest posłannikiem ludzkiej wolności, bo żeby działać, musi człowiekowi oddać wolność. Wtedy znowu może kusić, wodzić na manowce i zabierać dusze do piekła.

Misja Wolanda nie jest zatem aż tak paradoksalna, jak mogłoby się z pozoru wydawać. Szatan działa w swoim dobrze pojętym interesie. Odkrywa absurdy systemu, karze jego gorliwych urzędników po to, aby to zło stworzone przez człowieka obalić, względnie osłabić. Lecz Woland przegrywa! Okazuje się, że na komunizmie nawet diabeł połamał sobie zęby.

Lichodiejew obudził się ze strasznym bólem głowy. Powoli przypominał sobie, gdzie i w jaki sposób spędził wieczór. Podniósł jedną powiekę i stwierdził, że znajduje się we własnym mieszkaniu przy ulicy Sadowej. Spał w ubraniu, ale nie to wprawiało dyrektora teatru Varietes w największą konfuzję. Okazało się bowiem, że obok łóżka siedział bardzo dziwny, nieznany Lichodiejewowi osobnik. Zawołał – dzień dobry, kochany dyrektorze. Trzęsącymi się rękami Stiopa przeszukiwał kieszenie marynarki, chcąc znaleźć proszek od bólu głowy i zyskać pewność, że są to tylko omamy wzrokowe. Woland – bo to on był owym dziwnym osobnikiem – przygotował jednak coś znacznie lepszego niż piramidon. Na srebrnej tacy znajdowała się karafka zmrożonej wódki, a przegryzkę stanowiły wyborne parówki. Po uskutecznieniu klina Stiopa mógł już na tyle sprawnie myśleć, żeby zapytać Wolanda, czego ten sobie życzy. Okazało się, że Lichodiejew umówił się poprzedniego dnia z magiem w swoim własnym mieszkaniu. Stiopa w żaden sposób nie mógł sobie tego faktu przypomnieć. Kiedy jednak zobaczył podpisany własnoręcznie przez siebie kontrakt z Wolandem opiewający na kwotę dziesięciu tysięcy rubli, poczuł, że mieszają mu się zmysły. Służącej Gruni nie było w domu, natomiast w odbiciu lustra zobaczył inne osoby kręcące się po przedpokoju. Nerwy dyrektora napięte były do ostatnich granic. Biedny Stiopa nie wiedział, że to tylko świta specjalisty od czarnej magii. A ponieważ stał się on zbędny w rachubach Wolanda, został przez Korowiowa odesłany do Jałty. I tak oto jeden z funkcjonariuszy tego systemu został ukarany za ignorancję i wykorzystywanie stanowiska dla własnych korzyści. Realizacja planu szatana będzie mogła od tej pory przebiegać bez zakłóceń.

Seans czarnej magii w moskiewskim teatrze Varietes zakończył się sporym skandalem.

Zgromadzona publiczność, po obejrzeniu kilku prymitywnych numerów, została przez świtę Wolanda całkowicie zaskoczona. Na scenie bowiem pojawił się sklep. Prawdziwy! I to nie jakiś tam sklep, ale francuski magazyn pełen modnych bucików, sukienek, perfum i czego tam jeszcze sobie kobieta wymarzy. Szanowane moskiewskie matki i żony zaczęły szturmować podwoje, zrzucając z siebie stare okrycia. To plus spadające z sufitu banknoty spowodowały w stolicy wielki szum i każdy chciał się dostać na kolejne przedstawienie. Nie zwracano uwagi, że obywatelki traciły paryską garderobę, kiedy z teatru wychodziły na ulicę. Poruszenie było ogromne. A Woland....Woland chciał po prostu, jak sam to przyznał, obejrzeć mieszkańców Moskwy w swojej masie. Przedstawienie teatralne nadaje się do tego znakomicie. Czy zatem Woland zobaczył to, czego się spodziewał? Pewnie tak, bo ludzka natura jest niezmienna i, sprowokowana, daje się wieść na manowce. Próżność i chciwość to jej nieodrodne elementy, bez względu na to, w jakim ustroju społecznym przyszło nam żyć.

Kiedy na Sadowej zjawia się bufetowy z teatru Varietes, Woland oddaje się przyjemności jedzenia. Człowieczek z teatru ma do maga pilną sprawę, jak w drzwiach informuje Hellę. Dlatego musi rozmówić się osobiście z obywatelem artystą. Chce on odzyskać utracone pieniądze w czasie feralnego przedstawienia. Wpłacone w bufecie czerwońce zamieniły się w etykietki po wodzie mineralnej. Jednak Woland wykorzystuje pojawienie się bufetowego, by go poinformować, że jesiotr był zepsuty, a herbata przypominała bardziej pomyje. To, co dla Wolanda jest nie do przyjęcia, dla pracownika teatru jest rzeczą całkowicie normalną, ponieważ normalną praktyką było przywożenie ryb nienadających się do jedzenia. Ale o ileż bardziej elegancko nazwać taką rybę jesiotrem drugiej świeżości. Tak to właśnie język fałszuje rzeczywistość. Bufetowy, jak widać, zracjonalizował już absurdy sowieckiej rzeczywistości i tkwi w tym absurdzie po same uszy. Woland musi więc użyć mocniejszych środków, by bufetowego przywrócić normalnemu światu. Informuje go mianowicie o tym, kiedy umrze.

Wróćmy na moment do Berlioza-ateisty. W powieści pojawia się raz jeszcze na balu u szatana, a raczej pojawia się jego głowa, która wcześniej zniknęła z kostnicy w skandalicznych okolicznościach. Zostaje na chwilę przywrócony do życia, by usłyszeć, że każdy po śmierci otrzymuje to, w co wierzył. Berlioz zatem trafił do niebytu!

Wydaje się, że Woland tę walkę wygrywa. Przecież jest szatanem, którego wszyscy się boją. Poszczególne jednostki mogły zostać przez diabła ukarane, lecz system pozostał nienaruszony. Przedstawiciele władz, urzędnicy, literaci, krytycy, wydawcy, prezesi spółdzielni mieszkaniowych, milicjanci jawni i tajni, konferansjerzy będą nadal władać, działać i piastować, kiedy Wolanda już w Moskwie nie będzie. Oni wygrają! I może jest to anegdota, ale jakże wymowna. Na klatce schodowej w domu przy ulicy Sadowej jakiś sfrustrowany obywatel napisał – Woland wróć, przecież obiecałeś.

 

autor - Jan Stasica.