JustPaste.it

Kamień szlachetny

Od początku lat 90. napisałem kilkaset opowiadań. Nie znalazłem pośród nich ani jednego, które mógłbym zadedykować mojej Mamie. Aż do dziś.

Od początku lat 90. napisałem kilkaset opowiadań. Nie znalazłem pośród nich ani jednego, które mógłbym zadedykować mojej Mamie. Aż do dziś.

 

8910fdf60ceab1f5140610213b35185b.jpg

Kamień szlachetny

Niektórzy z was powiedzą, że przeczytali opowieść kawalerzysty.
Inni, że tchórza.
Ja chciałbym, żebyście nazwali ją opowieścią syna.

 

Mój ojciec nie zdążył powiedzieć mi zbyt wielu rzeczy. Kiedy ojcowie odchodzą zbyt szybko, nie zostawiają synom wielu słów.
Objęć jeszcze mniej.
Ciekawe jednak, że spośród tych słów, które ojciec wyrzekł do mnie, zapamiętałem prawie wszystkie. Może tak to już jest. Może ich niedosyt sprawił, że każde było szczególnie ważne... Może tęsknota za ojcem, który zginął pod szablami bolszewików, sprawiła, że jego słowa, i jego objęcia, zamknąłem we własnym, rozsłonecznionym kościółku wspomnień?
Przez dwadzieścia lat tęskniłem za ojcem, czekając, aż znów ujrzę jego konia i srebrzącą się szablę.
Srebro tej szabli było czymś wstrząsająco magicznym dla moich oczu pięciolatka. Ujrzałem je dnia ostatniego, kiedy ojciec odwrócił się w siodle, wyciągnął szablę i oddał nam pożegnalny salut.
Może żartobliwy. A może nie.
Chwilę później malejąca figurka konia i ułana zniknęła w słońcu. To ono zabrało mi ojca, i to w nim szukałem go każdego dnia przez kolejne kilka lat.
Rozłąki w złocie słonecznym wcale nie są mniej smutne od tych w świetle księżycowym.
W moim małym kościółku rozsłonecznionym salutującym ojcem-ułanem, panował blask, ale na samo słońce patrzyłem z wyrzutem, smutkiem lub z błaganiem osamotnionego chłopca.
Oczywiście słońce nigdy nie oddało ułana.
A potem już go w nim nie szukałem, choć nigdy nie nauczyłem się patrzeć na słońce jak na zjawisko życiodajne i uszczęśliwiające. Nie mniej zrozumiałem już, że nie ono było winne śmierci mojego ojca, i że jego powrót nigdy nie nastąpi.
Od chwili, gdy to pojąłem, czekałem na powrót Rosjan.
W moim małym ojcowskim kościółku zamknąłem wszystkie słowa ułana, które zapamiętałem.
Synku mój złotowłosy. Mój mały, dzielny szermierzu. Nigdy nie oglądaj się za siebie. Bądź dzielnym synem ojczyzny i zawsze krocz w przód. Bądź ułanem – oni nigdy nie zawracają. Jedyny kierunek wiedzie ku słońcu. Zapamiętaj to, gdy dosiądziesz swego konia. Nie oglądaj się. Kieruj się ku słońcu, a tam osiągniesz chwałę.
Dziś te właśnie słowa wracały do mnie co chwilę z donośnym brzmieniem, choć ojciec zawsze zwracał się do mnie łagodnym półgłosem. Ale dziś mój mały kościółek zalany był nie złotem słońca, lecz purpurą rozpaczy.
Nigdy nie oglądaj się za siebie.
Boleśnie wymowne słowa, jeśli zważyć okoliczności.
Wystarczyło mi zrobić coś przeciwnego temu zaleceniu, by zimny szpon lęku i zgrozy zmiażdżył mi serce. Obejrzawszy się bowiem ledwie raz, ujrzałem dwie straszne rzeczy.
Bardzo straszne; ów szpon w moim sercu mógł zawalić mój kościółek na zawsze i pogrzebać mnie w jego ruinach.
Obejrzawszy się, ujrzałem śmierć mojej wsi. Wiliczki umierały niczym zamęczony, niewdzięcznie pobity zwierz. Słupy dymu, huki wystrzałów, krzyki... To wszystko paraliżowało, wcale nie ułatwiało ucieczki. Krzyki były czymś, czego – dobrze to wiedziałem – nie mogłem zapomnieć już nigdy.
Słyszałem przecież tylko krzyk kobiet i dzieci.
Mężczyźni tratowani przez Rosjan umierali w milczeniu. Krzyki kobiet i dzieci sprawiły, że obróciwszy głowę, żegnałem moją wieś jak dziecinę zbrukaną i pogrzebaną w najwyższym cierpieniu.
Byłem ułanem. Powinienem tam być, stać przeciw mordercom z szablą połyskującą srebrem w słońcu chwały.
Tyle, że uciekłem.
Tak, czytacie historię tchórza.
Drugi widok był równie straszny i wzmocnił szpon, który wrósł chciwie w serce.
Za moim ciałem ciągnęła się smuga krwi ciemnej.
To był widok ściągający rozpacz nie tylko dlatego, że płynąłem w rzece silnej, wartkiej, kurczowo i z determinacją szukając drugiego brzegu.
W rzece tej nie byłem sam.
W objęciu trzymałem matkę.

 

Ta wojna nie była podobna do poprzedniej. Szybko to zrozumiałem, a zrozumienie to stłukło boleśnie tak rozum, jak serce. Są takie objawienia, które miażdżą rozum i serce, a gdy to się dzieje, żadna siła nie pozwoli utrzymać szabli.
Dowódcy poddawali część oddziałów, a część zagrzewali do walki. Wszystkich ich najeźdźcy zdawali się traktować tak samo, przy czym do reszty niepojętym był błyskawiczny podbój, jakby nawałnica mongolska wpłynęła, wtoczyła się i z nieba spadła na Polskę, niwecząc jej wszelkie moce.
Nie na to byliśmy przygotowani. Dowódcy są rodzicami; ich słowa motywują, pokrzepiają i czynią wyobrażenie.
Ale ci dowódcy mówili o paradzie w Berlinie, a teraz chylili głowy przed nawałnicą ze Wschodu.
Szable wypadały nam z rąk.
Jakże łatwo z zawadiacko uśmiechniętych żołnierzy uczynić pogubionych chłopców.
Mój oddział rozbito natychmiast. Tak, widziałem kolegów opierających się z heroizmem. Miałem nadzieję, że do chwili śmierci – okropnego porąbania – wierzyli w bój o zwycięstwo, a nie honorową obronę w żalu i beznadziei.
Sam uciekłem.
Uciekałem do wsi, która leżała blisko.
Czy biegłem tam ogłuszony lękiem o matkę?
O dziewczynę, którą całowałem w lulecznicy?
Chciałbym tak myśleć. Lecz nie śmiem tego powiedzieć.
Myślę, że byłem nie ułanem spieszącym ocalić bliskie istoty, lecz dzieckiem przerażonym zgrozą gwałtowną, szukającym jedynej przystani.
Objęć matki.
Albowiem wierzę, że nie ma wojownika na tym świecie, który uzna najmocniejszą z tarcz za ochronę i pokrzepienie potężniejsze od przytulenia matki.
Choć niewielu z nich uszłoby w sromocie z pola bitwy obronnej, by to pokrzepienie otrzymać.
Tak. Stchórzyłem w morzu krwi i błysku szabel i bagnetów. Gdy padł pode mną koń, wraz z nim upadły resztki ducha ojcowskiego. Bardzo chciałem wtulić się w moją matkę.
Nie byłem ułanem. Byłem małym, wystraszonym chłopcem.
Przed atakiem wrogów płakałem nad każdym zwierzęciem, które opuściło nasz dom, uchodząc w słońce. Jak mógłbym rąbać ludzkie ciała?
Teraz pojąłem, że marząc o pomszczeniu ojca, karmiłem się iluzją.
Nie byłem ułanem. Ojciec nie byłby ze mnie dumny.
Nawet do wsi się spóźniłem. Domy już płonęły, a kilku jeźdźców rosyjskich barwiło szable krzywdą osób, które znałem.
Znałem każdą z nich.
Większość była już martwa. Moja lulecznica też była martwa.
Gdy wcześniej, na ćwiczeniach, całowałem ostrze szabli, wstępowałem w lulecznicę i smakowałem zaklęcia zakochania.
Nigdy już tego nie uczynię.
W samym środku wsi, porażony i obumarły, czekałem końca, bo widok płonącego domu rodzinnego zadał mi już pół śmierci.
Dymy kryły jeszcze niektórych uciekających w chaosie, może i kryły mnie, skoro kłusujący w galopujący w amoku bolszewicy nie dostrzegli jeszcze munduru ułańskiego...
Było ich ledwie tuzin; może maruderzy, może dezerterzy, renegaci dla gwałtu i łupu, może rozbici gdzieś przez strażnicę polską... Ale ich uderzenie na mnie było już tylko kwestią czasu, którego wypatrywałem wręcz jak ukojenia.
Gdy wtem z chmury dymu wybiegł sąsiad i krzyknął mi w twarz:
- Piotrze! Wasza matka nad rzeką!
Dreszcze przeszły moje ciało jakieś nieznane, silne... I wróciła moc, której przestałem się już spodziewać. Poderwałem się i susami rzuciłem przez płonącą zagrodę ku rzece.
- Dobrze – mamrotałem drżącym od biegu i wzruszenia głosem. - Daj mi, Boże, ten czarny dym, któryś ściągnął na moją wieś, owiń mnie, otul nim, osłoń, Boże... Osłoń... Osłoń...
I widać Bóg otulił mnie czarnym warkoczem, bo przemknąłem między wilkami i zdołałem zbiec ze wzgórza aż do wody.
To, że trafiły mnie dwie kule, odkryłem dopiero tam.
Nie było to jednak aż tak przejmujące. Nie, gdy ujrzałem matkę stojącą na brzegu.
Niemen nie jest łatwy do przepłynięcia. Nie dla kobiet i mężczyzn znużonych pracą kilku dziesięcioleci.
Mimo to sporo ich rzuciło się w wodę i płynęło do drugiego brzegu, by znaleźć swoje ocalenie.
Walka o życie czyni cud wzmocnienia. Ich szanse były spore, tym bardziej, że w pasie kilkunastu kilometrów Rosjanie nie mogli liczyć na sprawny most.
Moja matka obejrzała się i nasze spojrzenia spotkały się.
- Piotrusiu, synku mój!
Nie chciałem ronić łez przy matce, choć gdy ją chwyciłem w objęcia, poczułem jakby ręce i nogi ze mnie odpadały. Poczułem najwyższy niedostatek w całym moim życiu.
Nie, nie dlatego, że moja matka takie odczucie wyzwalała sama sobą.
Poczułem to, bo przy matce mamy jedyną szansę odkładania tarcz i zobowiązań ciężkich jak przęsła stalowych mostów. Przy nich, w ich objęciach, możemy zrzucić wszelkie mundury, i te wojskowe, i te z dumy spiżowej, w które wkładamy swoje serca, czasem na ich uduszenie.
Przy matce możemy uczynić coś wyjątkowej miary.
Możemy rozpaczać nad światem i sobą samym.
Poczułem wolność z tego całego ciężaru, gdy opuścił mnie czarny warkocz, a w ramionach trzymałem matkę.
Niedostatek był potężny. Brakowało mi ojca – jeszcze bardziej niż dotąd, bo zrozumiałem, że nie miałem jego odwagi.
I spokoju, który jest kluczem do ocalenia.
Brakowało mi szczęścia, bo lulecznicę kopyta sowieckie zadeptały na śmierć.
Brakowało mi wiary w bezpieczeństwo matki.
I ukojenia w niej samej.
Gdyż była w lęku bardzo silnym.
Nikt z was nie chce ujrzeć własnej matki przestraszonej i zatroskanej tak bezgranicznie.
Mimo tego do dziś czuję dreszcze, gdy brzmią we wspomnieniach jej taj ufnie wypowiedziane słowa:
- Piotrusiu, synku mój, wiedziałam, że wrócisz.
Spuściłem twarz, bo ciekły z niej łzy nie tylko wzruszenia i żałości, ale też wstydu nad sobą samym.
Jeśli matka moja nie wiedziała, że uciekłem z pola walki, gdzie dobijano kolegów, to w każdym razie z tarczy słonecznej widział to mój ojciec ułan.
Wieś krzyczała, bo wieś chciała żyć.
Ale już nigdy nie będzie.
Nabrałem oddechu i odsunąłem nieco matkę od siebie. Zmrużonymi oczami patrzyłem ponad nią.
Niemen to wielka rzeka, ale nie ma rzeki zbyt wielkiej, gdy tuż przy sercu synowskim bije matczyne.
Matka poszła za moim wzrokiem, potem zagryzła wargi, zerknąwszy na dymy ze wsi.
Nie umiała pływać. Ale też nie musiała.
- Mateczko moja,w drogę.
Ani drgnęła. Jej twarz była wzruszona, a oczy błyszczały jak małe słońca.
- Idź, synku, idź na drugi brzeg. Będę tu czekała na ciebie.
- Mateczko, popłyniemy razem, brzeg bliski.
- Piotrusiu. Pamiętasz, co mówił ojciec?
- Wszystko pamiętam, matulu. Musimy iść.
- Zostaw mnie tu, drogie dziecko. Musisz iść na drugi brzeg i szukać dowódcy. Jesteś ułanem...
Bez ceregieli chwyciłem moją matkę na ręce i wkroczyłem do wody. Woda była ciepła i złociła się tak, jak nigdy dotąd.
To było moje odkrycie tej jesieni. Wojna zmienia kolory i zapachy.
Nawet światła.
Wszystko zdaje się ostateczne.
Wszystko zdaje się żegnać.
Wszystko zdaje się bezcenne i piękne.
- Piotrusiu mój, nie dasz rady tak ze mną... Ułanie mój...
Nie byłem ułanem. Byłem wystraszonym chłopcem, oszukanym przez dowódców.
Smutne.
Niemen złocił się, ale też był smutny, gdy zanurzyłem się i zacząłem płynąć ku drugiemu brzegowi.
- Jesteś pięknym, wspaniałym synkiem, ojciec widzi nas i uśmiecha się, wiesz o tym, prawda?
Ramiona matki obejmowały mnie silnie, ale nie sztywno. Jakby wahała się, czy korzystać z mojej pomocy, czy może uciec, uwolnić mnie od ciężaru, by samej...
Objąłem ją silniej prawym ramieniem.
- Nic nie mów, mateczko, bo...
Rosyjskie krzyki na brzegu trochę mnie jednak zaskoczyły. Nie spodziewałem się, że będą skłonni ścigać pojedynczych ludzi aż do wody. Amok otwiera bramy do zła nieograniczonego.
- Sołdat! Sołdat!
Znów poczułem serce w gardle. A więc widzieli mnie z daleka.
Chciałem być wybawicielem matki, a teraz mogłem ściągnąć na nią zgubę.
Mocniej jeszcze ją objąłem i zrobiłem tyle, ile tylko mogłem, by zakryć ją przed światem wojny.
To prawie nic.
Moje nogi schodziły głębiej, za głęboko. Nie zdziwiło mnie to zbytnio. Poczułem trafienia, gdy wbiegałem w zarośla za ostatnim zabudowaniem.
Może Bóg zmarszczył brwi nad kawalerzystą, co zostawił kolegów ginących od ciosów w krtań i serce. Może odebrał warkocz.
A może to ja powinienem był okazać mu więcej zawierzenia i nie mknąć w takiej trwodze; może sam zgubiłem tarczę z dymu...
Nie płynąłem zbyt dobrze. Nogi są raczej ważne w dużej rzece, a zwłaszcza, gdy się przez nią kogoś przeprowadza.
Niemen złocił się, ale był smutny i nie chciał mnie popchnąć tam, gdzie mogłem powiedzieć matce upragnione słowa:
-Jesteś bezpieczna.
- Zostaw mnie syneczku, tak będzie dobrze...
Kula żelazna wtłoczyła mi się w krtań.
- Nie mów tak mateczko...
Huknęły strzały, a gdy to się stało, zapadłem w dłuższe milczenie.
Gdy się płynie przez Niemen z człowiekiem, którego należy ocalić, gdy nogi ciągną w dół, milczenie może oszczędzić niezbędnych sił.
Takich, które nie pozwolą zatonąć kilka metrów od brzegu.
Milczenie jest szczególnie ważne, gdy trzecia kula utkwi w plecach.
Nigdy nie oglądaj się za siebie.
Synku mój złotowłosy.
Ojcze. Czy mógłbyś zejść na chwilę z konia?
Wyjść ze słońca, w którym cię pożegnałem?
Bo chyba nie dam rady...
Nie oglądaj się.
Nie. Nie obejrzę się.
Za mną był pas rzeki czerwonej.
Wstęga mojej śmierci.
Widocznie tak dekoruje się ułanów, co uciekli z pola bitwy.
Nie. Nie obejrzę się.
Za mną legła dziecina wsi szczęśliwej, polskiej...
Nie obejrzę się już nigdy, ojcze mój.
- Piotrusiu?
Przy piersi miałem skarb skarbów.
Matkę.
Przymknę oczy, bo wtedy nie będę widział jak daleko jest brzeg. Wtedy po prostu go osiągnę...
W końcu nadejdzie ten moment, że moje umierające nogi zatrzymają się w gruncie i...
- Synku mój?
Po policzkach ciekły mi łzy i już nie starałem się ich powstrzymać. Kiedy jesteś w rzece głębokiej, i kiedy nie chcesz oddać jej skarbu skarbów, oszczędzanie sił jest najważniejszą sprawą.
A hamowanie tych łez odebrałoby mi ich wiele.
Były to bowiem łzy syna, który musi pożegnać matkę.
- Synku... Czy zostałeś raniony?
- Tak, mateczko moja. Trzy razy.
Najgłębsze z westchnień to westchnienie matczyne. Już raz słyszałem je wcześniej; gdy doniesiono o losie ojca. Miałem pięć lat, lecz zapamiętałem dwie rzeczy na zawsze.
Westchnienie, które sprawiło, że nawet ja – mały chłopiec wpatrzony w słońce – zamarłem w smutku, którego sam nie rozumiałem.
I jeszcze coś. Od tego dnia matka przestała prasować koszule ojca.
Ciągle i ciągle myślałem o znaczeniu tych koszul, miesiąc po miesiącu.
Gdy ojciec i jego srebrna szabla zniknęli w słońcu, matka prasowała koszule każdego dnia.
Te same i wciąż, w kółko, w milczeniu, skupieniu...
Kiedy przestała to robić, zmienił się jej uśmiech.
Nawet pięciolatek nie przegapi, gdy zmieni się uśmiech matki.
A może zwłaszcza on.
Tęskniłem za dawnym uśmiechem, bo oznaczał on ojca.
Pewne rzeczy odchodzą, a to, co je zastępuje, jedynie podkreśla brak poprzednich.
Ale jeśli lista czynów, za które należy przenieść swoje matki i żony przez rzekę wydaje się zbyt krótka, to powiem wam: jest to powinnością już za to, że prasują koszule swym mężom i synom.
W tym zawiera się bowiem uśmiech ich miłości.
Westchnienie matki było głębokie jak sam Niemen.
- Ale poradzisz sobie, Piotrusiu?
- Tak, matulu. Jestem ułanem. Postawię cię na brzegu.
- Kocham cię, Piotrusiu.
- Wiem, matulu. Ja ciebie też kocham.
Kule rosyjskie goniły po Niemenie, trafiając ludzi, szukających ocalenia dla tego, do czego mieli prawo niepodważalne: własnego życia.
Ja zaś zamknąłem oczy i wiodłem matkę przez Niemen, wbrew wszelkim przeciwnym temu siłom.
Nogi moje szły w dół, a plecy sztywniały, jakby oblekał je lód.
Ale płynąłem.
Miałem przymknięte oczy i płynąłem.
- Boże mój, spraw cud... spraw cud... spraw... A oddam się twojemu słońcu bez żalu, oddam się z pokłonem wdzięczności wiecznej...
- Czy jest tak źle, Piotrusiu?
Czyżbym głośno wymawiał me słowa błagalne do Boga? Miały być tylko myślą tajemniczą, czymś między mną, a Słońcem, które stanowił...
Ale nie panowałem już nad umysłem i nad ciałem prawie wcale.
A może właśnie panowałem?
Czyż nie jest to cud, że samym tylko ramieniem przybliżałem matce brzeg ocalenia?
Tak, matce. Dla mnie nie było już szans.
Tak, samym ramieniem. Tylko w moich ramionach była jeszcze siła. Reszta ciała poddała się Niemenowi. Który nie pomagał, dlaczego nie pomagał...
Ale mocy moich ramion nie zamierzałem oddać do ostatniej chwili. Nie, dopóki mój skarb skarbów nie osiągnie brzegu...
Widocznie moje ramiona należały do kawalerzysty.
Szkoda, że serce nie...
- Zostaw mnie tu, synku, ojciec jest tu nade mną.
- Nigdy cię nie zostawię, mateczko.
- Zostaw, synku, popłynę.
- Nie wypuszczę cię z rąk nigdy.
Tego byłem pewien.
Nie byłem tylko pewien, czy z ramieniem zaciśniętym na matce dopłynę do brzegu, czy też opadnę na dno.
- Piotrusiu, wytrzymasz, synku mój. Wiem o tym. Dwa kilometry stąd jest szpital w lesie.
- Tak, mateńko...
Czy jest większy dylemat niż taki, czy rzec prawdę matce czy ją zwodzić co do życia swego i śmierci?
Czy jest?
Nie powinno go być, w rzeczy samej. Matka to słońce, które nigdy nie zachodzi.
W połowie rzeki odkryłem, że świat jest pełen słońc.
Wojna odkrywa nowe kolory, zapachy, wartości i słońca.
Szkoda, że słońca, które odkrywa wojna, są słońcami zachodzącymi.
- Matuś...
- Nic nie mów, Piotrusiu. Płyń spokojnie, już blisko.
- Muszę ci coś powiedzieć...
- Nie trzeba. Słuchaj matki.
- Nie wyjdę już z rzeki za tobą.
Dlaczego nie protestujesz, Niemenie, dlaczego w milczeniu aprobujesz moje słowa...
Spodziewałem się znów tego najgłębszego z westchnień, lecz to właśnie wzruszyło mnie u matki mojej: nie westchnęła. Nie drgnęła i nie uroniła łzy.
- Wyjdziesz i razem dojdziemy do szpitala, synku – powiedziała z opanowaniem. - Polska będzie z ciebie dumna, a ja jestem już dziś, mój mały ułanie.
Z kolei ja westchnąłem. Działy się rzeczy niedobre. Takie jak zmiana wagi mego ciała.
Było to chyba ciało dwustukilogramowe.
Takie jak bezwład, który jeszcze przed chwilą szanował granice i nie zagrażał suwerenności ramion.
Ale to się właśnie skończyło. Pułki złowrogiego odrętwienia zaczęły wpełzać tam, gdzie ostatki synowskich sił stanowiły o życiu matki.
Z rozpaczą zacisnąłem palce. Nie bardzo mi się to udało.
- Matulu...
- Piotrusiu... Już blisko.
- Tak. Wiem. Zostawię cię na brzegu, kochana moja. I pójdę do ojca, dobrze?
- Nie pójdziesz, Piotrusiu. Ojciec tu jest i pomaga nam. Rozumiesz? Nie pójdziesz...
Ojciec ułan patrzył na nas z tarczy słonecznej. Szkoda, że nigdy nie ujrzymy już jego salutu srebrzystego...
Na powitanie...
Tak bardzo życzyłem go matce każdego dnia przez dwadzieścia lat.
Dziś życzyłem go jej jak nigdy dotąd.
Szkoda, ojcze mój.
Czy wiesz, jak wielką tęsknotę buduje widok odjeżdżającego ojca?
Synku mój złotowłosy.
Ojcze?...
Tej tęsknoty nie zdołałoby pochłonąć słońce, które nam ciebie ukradło.
Słońce, któremu oddam siebie, ale któremu nigdy, przenigdy, nie oddam mojej matki.
Czy zauważyliście już to, co czynią matki nasze?
Ich objęcia uwalniają małych chłopców, których dziwne wydarzenia czynią żołnierzami.
Rabusiami.
Podpalaczami.
Przytulajmy matki.
I mówmy im prawdę.
Wtedy zaznamy wolności prawdziwej.
- Matuś...
- Nic nie mów, syneczku. Już blisko.
- Mateczko. Uciekłem z pola walki. Nie jestem ułanem.
- Jesteś nim, synu mój.
- Nie zabiłem ani jednego Rosjanina...
- Nie urodziłam cię, byś zabijał, synku mój.
Czy wiecie, co poczułem w owej chwili?
Złość szlachetną.
Czy jest taka?
Jest. To ona sprawia, że w umierającym ciele syna serce będzie biło tak długo, aż pozwoli to ocalić to jego skarb skarbów.
Poczułem tę złość. Rozeszła się po moich ramionach i wyparła z nich bezwład.
Otworzyłem oczy, by spojrzeć na brzeg, a potem na słońce.
Synku mój złotowłosy.
- Dziękuję, ojcze...
Mój mały, dzielny szermierzu.
- Dziękuję, ojcze...
- Cicho, Piotrusiu... Już blisko.
Tak, było blisko. Wiedziałem, że nie oddam mojej mateczki ani Niemenowi, ani słońcu. Wiedziałem, że zostawię ją na brzegu.
Ale sam nie mogłem już na ten brzeg wyjść.
Nie miałem już sił dla siebie samego.
Za mną zostało wiele krwi. Zbyt wiele, bym mógł walczyć o siebie.
We mnie spustoszenie.
Nie chciałem karmić tym widokiem matki.
Żaden syn by nie chciał.
Nie miałem już zresztą rzeczy najważniejszej.
W ciągu jednego dnia straciłem całą wolę życia.
- Matuś...
- Syneczku...
- Nie pójdę już w lulecznicę... Zabrali mi ją...
Matka nie odpowiadała i wtedy spojrzałem na nią. Ujrzawszy łzy, poczułem się jak zbrodniarz.
- Mateczko, wybacz...
- Nie mam ci nic do wybaczenia, synku mój.
Umierający żołnierz jest wciąż żołnierzem.
Ja nim nie byłem.
Zawiodłem.
Ale byłem umierającym synem.
Tak, byłem nim do końca. By wynieść matkę na brzeg, musiałem pełznąc, półprzytomnie wodząc wzrokiem po okolicy.
Była pusta – to jeszcze zapamiętałem. Nikt poza nami nie opuścił rzeki.
Właściwie wypchnąłem matkę z wody, samemu osuwając się w niej nieco głębiej.
Moje ramiona natychmiast zwiotczały, a nogi chwycił kurcz. Byłem tak wyczerpany, że myśl o ostatecznym zanurzeniu przynosiła ukojenie.
- Mateczko...
- Podaj mi rękę, Piotrusiu.
- Wybacz, że nie jestem bohaterem...
- Jesteś nim, synku mój. Jesteś nim.

 

 

*

 

Doktor Dorner patrzył na fotografię stojącą na biurku w wykwintnej, srebrnej ramie.
Jego skryta miłość, najbardziej niedostępne marzenie.
Helena Grossówna.
Aktorka. Piękna, ulotna, nieziemska.
Jedyna kobieta, do której zapałał uczuciem jako mężczyzna.
Co zrobić. I tak bywa.
Matka martwiła się... a on nie pokochał żadnej... Tylko tę jedną.
Na fotografii.
Bywa.
Każdego dnia patrzył na nią w gabinecie i wymieniał z nią uśmiechy.
Miała tak anielski uśmiech...
Dziś jednak było inaczej. Pusto i smutno. Po prostu prawdziwie.
Wojna powalała Polskę na kolana, a uśmiech z fotografii, może i anielski, nigdy nie był przeznaczony jemu.
Tak wygląda rzeczywistość.
Dorner, znakomity chirurg, powstał na znużonych nogach i ruszył ku wyjściu.
W uchylonych drzwiach stała pacjentka, nie wiadomo skąd i dlaczego bez nadzoru.
Nim zdołał na nią warknąć, wyszeptała bojaźliwie:
- Panie doktorze... Czy może pan sprowadzić nam anioła?
Nieomal odepchnął ją brutalnie, kierując się do wyjścia z gmachu.
.
Ordynator Kasprowicz stał na schodach wyjściowych szpitala i patrzył przed siebie.
Po raz pierwszy w życiu stał nieporuszony jak posąg, i po raz pierwszy w życiu pragnął w tym nieporuszeniu pozostać. Na zawsze.
Posągi nie nie muszą podejmować trudnych decyzji.
Posągi nie muszą martwić się widokami w rodzaju dymy pożaru na drugim brzegu.
Brakiem łóżek dla rannych.
Rozłąką z bliskimi, która nagle jest zupełnie innym rodzajem rozłąki i wywołuje zupełnie inny rodzaj strachu. Całkiem nowy.
Strachu, że kiedy opuszczał dom dwa dni temu, to pożegnał rodzinę ostatecznie. Tak naprawdę.
Posągi są wolne.
A ludzi pochłania wojna.
I wszystko układało się tak źle, tak bardzo źle...
Ordynator, mylony przez niektórych z Januszem Korczakiem z powodu podobieństwa, stał i mrużył oczy w słońcu, które nie przestawało razić, mimo że ziemia płakała ku niemu czarnymi smugami łez.
Cierpienie było wszędzie wokół.
Co gorsza – piętrzyły się tylko kłopoty. Szpital krzyczał.
Tak, krzyczał. Najpierw głosami okaleczonych ludzi.
Których przybywało.
Potem... Potem krzyczał sam. Jako gmach. Krzyczał o bestialstwie, które spadło na świat.
Szpital się zmienił.
I – co gorsza – zmienili się wszyscy, którzy stanowili o jego duchu.
No, prawie wszyscy... Siostry zakonne właściwie wcale. Wciąż objawiały spokój i te osobliwe, łagodne uśmiechy. Jakby nie miały świadomości powagi sytuacji.
Ale inni... Szczególnie chirurg Dorner... On i kilku innych po prostu opustoszało.
Tak, doktor Dorner z pewnością opustoszał. To było właściwe słowo, choć w pierwszej chwili, gdy przyszło w głowy Kasprowicza, wzbudziło w nim konfuzję.
Ordynator powoli, bardzo powoli i bez ochoty szczególnej, obrócił głowę w prawo i obniżywszy wzrok, zatrzymał go na ławce stojącej w cieniu buku.
Siedział na niej doktor Dorner.
Jego najlepszy człowiek. Jedyny chirurg, po tym, gdy doktor Stasznik umarł na atak serca 17 września, wychodząc z sali operacyjnej.
Dorner siedział na ławce od siedmiu godzin i chyba już był tym posągiem.
Aczkolwiek nie cały czas. Jakąś godzinę temu podniósł głowę, odszukał matowymi oczami ordynatora, po czym cicho, lecz wyraźnie rzekł straszne słowa.
Bardzo straszne.
- Ordynatorze... To jesień... To jest Jesień Spadających Ptaków.
Te słowa były do reszty przygnębiające, bo nie sposób było im zaprzeczyć. Czuł jednak poirytowanie, może i solidny gniew na Dornera, bo zamiast prężyć cały zespół, zamiast wspierać jego – osowiał w stadium raczej nieodwracalnym.
A przecież miał obowiązki.
Każdy je miał. Cóż, że podwójne.
Oderwał spojrzenie od chirurga i wrócił nim do drugiego brzegu Niemna.
Brzeg ten spływał zgrozą. Mosty, którymi Rosjanie mogli dotrzeć do Wiśnieczy i do skrytego w lesie szpitala psychiatrycznego, wysadzono. Tak. Ale ich dotarcie było po prostu kwestią czasu.
Po prostu.
Jego upływ nie musi oznaczać, że wrogowie przyjdą złagodzeni.
Wcale.
Od rana do szpitala napłynął tuzin rannych, tuzin uchodźców z drugiego brzegu, a poza tym ochotnicy do pracy przy rannych.
Których wkrótce będzie więcej niż podopiecznych z chorą duszą.
Czy chora dusza nie czuje zagrożenia, nie ma świadomości sytuacji?
Może nawet większą.
Gdy rano przeszedł przez kilka sal, uderzyło go milczenie pacjentów i ich wielkie, wklejające się w niego oczy.
I coś jeszcze. Oni wszyscy trzęśli się.
A potem zdał sobie sprawę, że szpital krzyczy bardziej, niż ludzie w jego wnętrzu kiedykolwiek wcześniej.
W nocy z odległego o dwanaście kilometrów miasteczka przyszły pieszo dwie młode dziewczyny.
Zgłosiły się do jako pomocnice do opatrywania i opieki. Za darmo.
Z uśmiechem.
A już dziś w południe odkrył, że te uśmiechy przepadły.
Do reszty prześladowała go jedna,najstraszniejsza chyba z wszystkich myśl.
Że te uśmiechy już nigdy nie wrócą. Nie wrócą do tych dwóch dziewiętnastoletnich dziewcząt.
Nigdy.
Gdy przy porannej kawie pomyślał o Rosjanach, próbował je wygonić.
Wygnać.
Nie dały się. Były energiczne i bez wątpienia charakterne.
Szkoda.
Tak bardzo szkoda...
Ordynator Kasprowicz zagryzł wargi i z kolei obrócił głowę w lewo. Nieopodal balustrady zdobionej feniksami stały dwie siostry zakonne. Patrzyły na niego w oczekiwaniu.
Uśmiechnięte i spokojne. Kojące.
Gdy przechodziły między szpitalnymi łóżkami, pacjenci o wiele słabiej drżeli. Kasprowicz nie przegapił tego i frapował się tym nieustannie.
Sporo było tego frapowania.
Szkoda.
Od strony ławki dobiegło charknięcie i rzucił tam natychmiast okiem.
Oczy doktora Dornera były guzikami, których nie powinno się oddać nawet lalce.
A przecież patrzył nimi na pacjentów i rannych, z których najmłodszy miał pięć lat.
Taki właśnie guzikami patrzy beznadzieja z dna ostatecznej rezygnacji, i takim też guzikom towarzyszą słowa, które chirurg wymówił kolejny raz:
- To Jesień Spadających Ptaków, ordynatorze.
Kasprowicz nabrał głośno powietrza i porwany gwałtowną złością zbiegł ze stopni, by nachylić się nad Dornerem.
- Czy pan oszalał, kolego?! Proszę się opamiętać i czym prędzej wrócić na stanowisko! Chorzy czekają. Zresztą ja pójdę z panem.
Doktor Dorner uśmiechnął się nikle, a potem powoli podniósł.
- Przecież pan to widzi, ordynatorze. Prawda?
- Widzę co? - wycharczał Kasprowicz.
Ale oczywiście widział to doskonale.
W zasadzie nigdy niczego nie przegapiał. W czasie wojny tym bardziej.
Siedem godzin wcześniej jego najlepszy pracownik, doktor Dorner, przebrał się, wziął w ręce walizeczkę i wyszedł z budynku. Jakkolwiek dotąd nie przeszedł bramy szpitala, tak na jego cofnięcie do sal szpitalnych nie wskazywało zbyt wiele.
Na pewno nie guziki, które ktoś lub coś wstawiło mu zamiast oczu.
Musi być bardzo zrezygnowanym człowiek, który patrzy na świat matowymi guzikami.
Z pewnym zdumieniem ordynator obniżył wzrok na swoją prawą rękę. Kiedy zacisnął dłoń w pięść?
Po co?
- Proszę wrócić na stanowisko, kolego – wyrzekł zduszonym głosem.
Na plecach czuł spojrzenie zakonnic.
- Proszę uchodzić ze szpitala, panie ordynatorze – odpowiedział równie cicho chirurg. - Nikogo już nie uratujemy, może choć siebie? Pan wie, że Sowieci wykłują nas bagnetami, kiedy tu przyjdą.
- Ułani nie pozwolą...
- Ułani umierają w dwóch salach i w bibliotece.
- Kolego Dorner... Przysięgał pan, by... - Kasprowiczowi zabrakło słów i sił.
- Zabiją wszystkich chorych w mundurach, których tu znajdą. I lekarzy. Pielęgniarek i sióstr nie zabiją, ale tym gorzej dla nich, prawda? Nas zabiją pewnie też, a chorych...
- Nie sądzi pan chyba, że będą zabijać chorych?! - wybuchnął ordynator. - To nie wojsko szatańskie, mimo wszystko.
- To j e s t wojsko szatańskie. Pamięta pan, co robili, gdy byli tu ostatnim razem. Pańska siostra...
- Milcz pan, do diabła!!... Czy pańskie sumienie wiatr rozwiał?! Jest pan lekarzem, jest im pan winien opiekę i czuwanie!
Wybuch nie zrobił na Dornerze większego wrażenia. Stał przez chwilę z opuszczoną głową, jakby myślał... a może już nawet nie myślał, tylko usiłował przywołać wiatr, by rozwiał go całego w ślad za sumieniem.
A ponieważ wiatr się nie pojawił, poruszył się niespokojnie, zacisnął usta i ruszył wolno, całkiem jak starczy tułacz, do bramy.
Ordynator patrzył za nim i zastanawiał się, czy jego własne oczy na pewno są wciąż oczami, czy może i one stały się już guzikami wytopionymi w rezygnacji.
Kasprowicz obejrzał się za siebie. Był to całkiem bezradny ruch, nieomal dziecięcy. Ale nie chciał odprowadzać wzrokiem malejącej postaci kogoś, kto był w tym szpitalu jeszcze wcześniej niż on.
- To Jesień Spadających Ptaków... - doszedł go półgłos chirurga.
Napotkał znów twarze zakonnic. Twarze spokojne, nieomal uśmiechnięte. Nie pojmował tego, ale był wdzięczny. Od kilku dni usiłował pogodzić się z tym, co odkrył, a było to odkrycie potworne i nieomal miażdżące.
Musi miażdżyć w wieku pięćdziesięciu sześciu lat, że przekonanie o sobie jako o charyzmatycznym, ujmującym, zdyscyplinowanym i szlachetnym mężczyźnie było tylko mrzonką.
Czy coś lepiej odziera z mrzonek niż wojna?
Musi miażdżyć odkrycie, że był tak bardzo wdzięczny zakonnicom, bo potrzebował ich niczym chłopiec matki. Bo mylił się kiedyś sądząc, że mały chłopiec umiera tak samo w ciele mężczyzny jak jego zwierzęcy towarzysze zabaw: psy, koty, papugi. Wydawało się, że dusza tego chłopca leży w ogrodowych grobach pośród tych wszystkich zwierząt, że tak grzebie się dzieciństwo.
A tymczasem okazało się, że ten mały chłopiec nigdy nie umarł, ot, przycupnął w kącie,a teraz wyszedł, ujawnił się i rozglądał za matką.
Za matką...
Kasprowicz przymknął oczy.
Jego siostra też była matką.
Pańska siostra...
Milcz pan, do diabła!!...
Jego twarz wykrzywił dziwny uśmiech i gorzko pomyślał, że już nie pomylono by go z Korczakiem. Poczuł ciężar ogromny, który natychmiast pojął.
Szpital nie tylko krzyczał, wył, skowyczał. Szpital chylił się jak okręt i napierał na niego rosnącym ciężarem.
Z tym dziwnym, groteskowym, w gruncie sprawy nieszczęsnym uśmiechem, przez chwilę patrzył na obie siostry zakonne.
Czy były aniołami?
Być może.
Cóż jednak z tego. Jutro lub pojutrze rosyjscy żołnierze nadejdą, a oberwane skrzydła anielskie Niemen uniesie ze skargą w świat.
Tak, jak kiedyś uniósł skrzydła jego siostry.
Przesunął wzrok na ławkę, którą zwolnił doktor Dorner. Gdyby na niej usiąść... Czy jest szansa, by zostać tam na zawsze, pozyskawszy spokój posągu i może także jego materię?...
Pańska siostra...
Czy jest rzeczywiście większa różnica, czy wykona krok w stronę ławki, czy w stronę sióstr czekających ufnie u schodów? Czy jest??
Tak. Jest. Bo... Bo?
Bo tam czekają na niego ludzie, którzy w niego wierzą. I którym winien jest służbę.
Więc idź. Czemu nie idziesz?
Bo nie wierzysz sam w siebie. Czy tak?
- JEZUSSS MARYJA... - rozległo się za plecami.
Ordynator, który uczynił już pół kroku, zamarł.
Zamarł, bo głos, który należał do doktora Dornera – natychmiast to rozpoznał – miał brzmienie niezwykłe. Uwalniał niewątpliwy wstrząs, jakieś szczególne poruszenie.
Kasprowicz nie był nawet pewien, czy owe pół kroku, jakie zdołał wykonać, wiodło w stronę tej ławki czy w stronę schodów. Ostatecznie nie dowiedział się tego już nigdy. Teraz zaś odwrócił się całym sobą i zmrużonymi oczami próbował czym prędzej pojąć widok, co się odsłonił.
Doktor Dorner nie doszedł do bramy.
Stał nieopodal tej bramy ogłuszony, bezwolny, może jakby i bezrozumny.
Za jego wzrokiem poszedł i ordynator, i zakonnice, i pomocnice, które wybiegły z budynku, i kapitan polskiej kawalerii, który odzyskał przytomność po ciężkiej nocy operacyjnej, i który stał w oknie tak samo zamarły jak inni.
Albowiem bramą szpitalną wkraczał ku nim heroizm próby najwyższej. Heroizm najbardziej człowieczy, najwyżej wzniesiony.
Ktoś szedł z wysiłkiem niespotykanego rodzaju. Niebudzącym wątpliwości.
Rodzącym pokorę i mądrość.
Ktoś szedł ku nim krokiem tak marnym, że każdy kolejny zdawał się być już na pewno ostatnim.
Ten zdawał się być przesądzony we własnym upadku, gdyż nie mogło się zdać inaczej, skoro szedł z daleka i dźwigał innego człowieka.
Krok tego bohatera musiał być łamiący, a ciało umęczonym i gdyby tylko tym się kierować, to każdy zapisałby nieodwołalny wyrok o klęsce ciała tak wyczerpanego.
Dopóki nie podniosło się wzroku wyżej, na twarz. Na twarz, która była zdeterminowaną, szczęśliwą mimo skonania, a nawet dziwnie promienną.
Była to twarz promienna zwycięstwem, a jeden jest tylko rodzaj zwycięzcy na tym świecie, który taką ma twarz.
Jest to twarz matki.
Matki, która odebrała rzece swego syna.
- Boże mój, panie mój! - rozległ się głos od schodów silnie wzruszony.
Teraz dopiero Kasprowicz otrzeźwiał.
- Na Boga! Pomóżmy tej kobiecie!! Kolego Dorner, prędzej, człowieku! - Ordynator sam pędził susami ku kobiecie, która w każdej chwili mogła upaść pod ciałem młodego mężczyzny w mundurze. - Siostro Aniceto, proszę niezwłocznie przygotować dwa łóżka! Kobieta rannego żołnierza przyniosła!
Kobieta rannego żołnierza przyniosła.
Na te słowa łzy pociekły z oczu obu dziewcząt. I one na chwiejnych nieco nogach podbiegły z pomocą. Z budynku wypadła już grupa ludzi ze wsparciem, w tym kapitan artylerii, Brzozówski. Gdy żołnierz został wyjęty z wyczerpanych ramion kobiety, lekarze natychmiast ją przytrzymali, gdyż w jednej sekundzie, pozbawiona sił tak błyskawicznie, jakby coś w cudowny sposób je obliczyło, osunęłaby się na ziemię.
I wszystkim, którzy przy niej zostali, gdy kapitan i pielęgniarze unosili żołnierza do budynku, dziwne kule grubiejące wypełniły gardła, kiedy popatrzyli w tę twarz umęczoną, a tak szczęśliwą spełnieniem. Ordynator, i chirurg, i zakonnice, i pomocnice; stali wszyscy takim kręgiem oczarowanym,wzruszonym, pozłoconym słońcem wrześniowym...
Kule zaś jeszcze miały się zwiększyć, gdy kobieta uśmiechnęła się słabo i szepnęła z czułością niezwykłą:
- Syna wam przyniosłam, bo ktoś obiecał mi, że żyć będzie, gdy to uczynię...
Jeszcze więcej łez spłynęło z twarzy nachylających się ku matce tak heroicznej. Tylko doktor Dorner stał jakby otępiały i pozbawiony wszelkiej rozumności.
Syna wam przyniosłam...
- Jezus Maria – wyrwało się jednej z dziewczyn. - Ale skąd żeście go niosła, kobieto?
- Od rzeki, dziecko. Od rzeki...
- Mój Boże, mój Boże – wybełkotał Dorner, po czym znów zapadł w letarg.
- Prędko! - rzucił ze wzruszeniem Kasprowicz. - Zabierzemy was, dobra kobieto, na łóżko i... - słowa zamarły mu na ustach, gdy spojrzała na niego z blaskiem godnym aniołów raczej niż ludzi.
- Doktorze, dla mnie już za późno. Me serce pękło w drodze... Proszę pozwolić mi oprzeć się o drzewo...
I tak ją, jak sobie zażyczyła, oparli. Nie było to wierne sztuce leczenia, lecz dziwne światło, które uchodziło z przygasających oczu kobiety, uczyniło ich wszystkich pokornymi i uległymi.
- Matko heroiczna – wyszeptała dziewczyna nachylona nad twarzą umierającej.
Ta zaś przemówiła z trudnością:
- Czyż nie wiecie, że wszystko jest warte, by obdarować człowieka każdą możliwą minutą życia?... I tym słońcem, które czeka cierpliwie... Przez cały kraj niosłabym dziecko moje, żeby mogło kroczyć pod słońcem choćby o jedną więcej minutę... - Kobieta westchnęła i przebiegła po wszystkich oczami, by zatrzymać je na zakonnicy przełożonej.
- Siostro, jak imię wasze?
- Asyzjana.
- Czy siostra Asyzjana chwyci mnie za rękę?
Zakonnica wyciągnęła dłoń ku prawej dłoni kobiety, lecz ta uśmiechnęła się lekko, przymykając oczy.
- Za drugą dłoń, siostro Asyzjano. Za tę już mnie ktoś trzyma...
Na te słowa wszyscy niektórzy spojrzeli po sobie rozbłysłym wzrokiem, inni zaś opuścili wzrok na ziemię.
Mimo oczu zamkniętych bohaterka dodała jeszcze szeptem rozwiewnym:
- Czy widzicie te wszystkie ptaki złote?...
Po kilku zaś sekundach matka żołnierza zgasła ostatecznie.
Jej ciało uniesiono i wprowadzono w budynek szpitala w tym specjalnym, wymownym milczeniu, które zrodzić może tylko wzruszenie zduszone w krtani, i najwyższy szacunek, jaki człowiek może oddać człowiekowi.

 

Ordynator Kasprowicz wszedł na środek holu i popatrzył w głąb najdłuższego z korytarzy.
Zarazem też: najciemniejszego.
Stał tak na środku i ważył decyzję. Miał w sobie dużo mieszanych uczuć, więcej niż kiedykolwiek wcześniej.
Gdy ujrzał na posadzce cień podchodzącego człowieka, odwrócił się.
Kapitan Brzozówski miał poważną twarz. Jak większość ludzi wokół. Jeśli tak sprawnie poruszał się kilkanaście godzin po operacji, musiał być zaiste wytrzymałym człowiekiem.
Potwierdzała tę wytrzymałość determinacja, zmieszana na twarzy oficera z opanowaniem.
- Panie ordynatorze.
- Panie kapitanie... Proszę wybaczyć, jestem zajęty – odpowiedział machinalnie Kasprowicz, odruchowo uciekając spojrzeniem do ciemnego korytarza.
- Panie ordynatorze. Nie zabiorę panu wiele czasu – zaznaczył oficer formalnym tonem. - Ten młody ułan, którego operowano... Jak z nim?
- Będzie żyć z bożym wsparciem, panie kapitanie.
- Nie tylko z bożym, nie tylko. Za godzinę przyjedzie po mnie samochód. Proszę przygotować tego żołnierza do drogi.
- Słucham? - zdumiał się Kasprowicz. - To... To niedorzeczność! On stracił krwi mnóstwo i nawet w łóżku jego los nie jest...
- W łóżku jego los naznaczy bagnet sowiecki – przerwał sucho kapitan Brzozówski. - Proszę przygotować rannego do drogi. To rozkaz oficera.
- Odmawiam. W szpitalu armia się leczy, ale nie rozkazuje – odparł hardo, z lekką irytacją ordynator. - Jedynym dowódcą jestem tu ja.
Brzozówski umilkł na chwilę, kiwając głową z namysłem.
- W takim razie w imieniu armii przejmuję szpital i jego administrację – oświadczył.
- Słu... Pan chyba nie mówi poważnie, panie kapitanie!
- Przejmuję dowództwo szpitala na pół minuty – oficer z namaszczeniem zerknął na zegarek. - Proszę wykonać rozkaz. Natychmiast...
Oszołomiony Kasprowicz przywołał pielęgniarza i przekazał mu polecenie Brzozówskiego.
- Pan będzie z tego rozliczony, panie kapitanie – zwrócił się rozdrażnionym tonem do oficera.
Który, najzupełniej bez pośpiechu, wymruczał:
- Wszyscy będziemy rozliczeni, panie ordynatorze. Jeśli nie przez tych, to przez innych... A na pańskim miejscu – podniósł przeszywający wzrok – rozważyłbym ewakuację szpitala.
- Czy to rozkaz? - spytał Kasprowicz z sarkazmem.
Kapitan obniżył wzrok na tarczę zegarka, po czym bez przejęcia obwieścił:
- Niestety, na rozkaz już za późno. Czas mojej tu władzy właśnie minął... - Zmrużone oczy znów spotkały się z oczami ordynatora. - Mogę jedynie zasugerować.
Lekki, gorzki półuśmiech przepełzł przez wargi lekarza.
- Czy może mi pan, panie kapitanie, wskazać jakikolwiek obszar, gdzie bezpieczeństwo ewakuowanych będzie g w a r a n to w a n e?
Zapadła cisza. Kapitan Brzozówski zgubił wyraz mocy z oblicza i tylko niezbyt czytelnie kiwał głową.
- Proszę zwolnić ze służby dziewczęta. I upewnić się, że i w łóżkach nie będzie młodych kobiet. Mundury wszelkie spalcie, broń ukryjcie dobrze. Zebrałem już wszelkie wojskowe dokumenty od rannych.
- Zrobię, co w mej mocy. Ale pomocnice nie odejdą. Próbowałem je wyrzucić siłą dziś o świcie... Nic nie wskórałem. Taki duch.
- Taki duch... - pokiwał znów głową oficer. - Taki duch. - Rozejrzał się, a następnie dodał żywo: - No dobrze. Będę i ja szykować się do drogi. Dziś przegrywamy, ale jutro... Proszę nie prowokować Sowietów za żadną cenę. Proszę oddać im gabinety i najlepsze lekarstwa. To nie gwarancja, lecz... Powodzenia, panie ordynatorze.
Uścisnęli sobie dłonie w posępnym milczeniu, po czym kapitan ruszył do swojej izolatki, a ordynator wrócił spojrzeniem do ciemnego korytarza. W sercu czuł kamień cięższy niż całe piętro.
Owszem, spodziewał się już wcześniej, że wróg nadejdzie, że zajmie szpital... Ale usłyszeć to z ust oficera artylerii polskiej... Wypowiedziane tonem zupełnie niedramatycznym, raczej formalnym, zrezygnowanym...
Tak mówi się o nieuchronności.
Na nią nie ma sił i broni.
Pańska siostra...
Przełamał niemoc i ruszył w stronę korytarza. Gdy w niego wszedł, półmrok nie był już tak oczywisty. Zawsze tak jest. Nic tak nie odziera mroku z jego posępnej siły jak wstąpienie weń z jasną myślą.
Syna wam przyniosłam, bo ktoś obiecał mi, że żyć będzie, gdy to uczynię...
Kasprowicz poczuł dreszcz potężny jak uderzenie prądu i nagle jego krok uczynił się sprężysty, jakby wstąpiło w niego nowe życie.
Czyż nie wiecie, że wszystko jest warte, by obdarować człowieka każdą możliwą minutą życia?...
Pierwsze drzwi po lewej w korytarzu były uchylone. Rzucił tam mimowolnie okiem i aż stanął zdumiony. W gabinecie, który należał do niego, panował bałagan. Na biurku i dywanie walały się pocięte gazety.
- A to co ma znaczyć?! - osłupiał.- Kto podarł moją prasę??
Za drzwi wysunęła się siostra Aniceta. Miała dziwną twarz. Czy była bardziej zmieszana, zawstydzona, czy wzruszona, nie sposób było określić.
- Panie ordynatorze, proszę wybaczyć...
- Ale kto to zrobił, na Chrystusa pana?!
- Doktor Dorner...
- Doktor... ??
- Powiedział, że chorzy proszą o anioły i on im je sprowadzi – wyszeptała zakonnica, spuszczając wzrok błyszczący ku swoim butom.
Pogubiony Kasprowicz odwrócił się i znów ruszył korytarzem.
I wtedy to do niego dotarło.
Szpital nie wył i nie płakał.
Panowała cisza jakaś zupełnie inna, cisza bliska... utulenia. Spokój święty.
Drzwi po prawej, uchylone były nieznacznie. Prowadziły do gabinetu Dornera, ale nie zdecydował się tam wejść. Gnały go inne cele.
Mimo to przez szparę usłyszał wyraźny głos chirurga, najwyraźniej rozmawiającego przez telefon:
- Być może dopiero dziś wręczyłem ludziom coś naprawdę... Zastanawiam się... - Ordynator nieznacznie zmylił krok, gdy zdało mu się, że głos Dornera łamał się, ale nie... Ten głos był raczej uroczysty.
Głos człowieka, który wykopał kufer skarbów po dziesięcioleciach poszukiwań.
- Zastanawiam się... - Kasprowicz przyspieszył i słowa chirurga poczęły cichnąć - ...czy ja dobrze pojmowałem człowieczeństwo, dopóki nie widziałem ptaków spadających...
Po lewej stronie korytarza przybliżały się drzwi do sali chorych. Męskiej.
Powiedział, że chorzy proszą o anioły.
Gdy stanął pod drzwiami, słowa Dornera były już tylko odległym szeptem, skrzypieniem, świstem... Ale usłyszał je.
- Wybacz mi matko, że dziś nie wrócę do domu... Bardzo cię za to przepraszam.

 

Otworzył drzwi i wszedł do sali zwolnionym krokiem. Może i sam nie zwolnił tego kroku. Może to jakiś niepojęty, niezasadny czar okoliczności spowolnił jego wejście, by sobie uzmysłowił więcej?
Czy odkrywanie rzeczy wielkich w rzeczach małych nie jest łaską?
Sala tonęła w wodospadzie złotych promieni słońca, który skąpał nie tylko ściany, ale i wszystkich mężczyzn leżących lub siedzących w łóżkach.
Ranionych wojną lub chorobą umysłu.
W tych okolicznościach zdawało się to być zupełnie tą samą raną.
Panowała cisza. Wszyscy w skupieniu jakimś uroczystym, pięknym, może i lekko ckliwym, patrzyli na ścianę na wysokości jego lewego ramienia.
Powoli poszedł tam wzrokiem.
Powiedział, że chorzy proszą o anioły.
Kasprowicz nabrał głębokiego oddechu, patrząc na przybite do ściany zdjęcie Heleny Grossówny.
Tak, chorzy patrzyli na nią jak na anioła. Niektórzy z pewnością wiedzieli, że nim nie była. Ale pewnie chcieli tak ją widzieć.
Z pewnością była jedynym i całkiem doskonałym aniołem w tej właśnie chwili...
Helena Grossówna z gabinetu doktora Dornera.
Tak, wyglądała jak anioł.
I może była nim.
Panowała cisza.
Ordynator wycofał się dyskretnie i zamknął drzwi.
W kolejnej sali chore patrzyły z nabożeństwem na Eugeniusza Bodo.
W następnej na Aleksandra Żabczyńskiego.
Może i byli jakimiś aniołami, może dziś, kiedy...
Warto czasem poniszczyć gazety.
Wszędzie chorzy dzielili przestrzeń z aniołem, którego sprowadził im doktor Dorner.
Panowała cisza.
Kasprowicz wycofał się z przedostatniej sali i prawie wpadł na chirurga.
- Panie kolego – rzucił natychmiast, bez namysłu. - Proszę zabrać mój samochód. Mnie już nie będzie potrzebny... I dziękuję za wszystko. Zrobił pan wspaniałą rzecz.
Doktor Dorner uśmiechnął się lekko.
- Panie ordynatorze... Chyba pan coś przegapił.
Kasprowicz zmrużył oczy. Tak, w istocie. On, który niczego nie zwykł przegapiać, tym razem przeoczył rzecz niewybaczalną.
Doktor Dorner miał na sobie kitel.
Nie wyglądał jak ktoś, kto zamierza opuszczać szpital.
Zwłaszcza, jeśli przyjrzeć się jego oczom. Ostatnie, co można było powiedzieć o tych dwóch małych rozjaśnionych latarniach, to że są podobne guzikom.
Kasprowicz znów westchnął głęboko i z ulgą oraz serdecznością poklepał chirurga po ramionach.
- Proszę wrócić do swoich zajęć, drogi kolego. Ja jeszcze... - obejrzał się na ostatnie drzwi korytarza.
Dorner ze zrozumieniem skinął głową i zrobił kilka kroków w stronę hallu. Raptem zatrzymał się i uniósł ramię, jak człowiek, który przypomniał sobie rzecz bardzo istotną. Powoli obrócił się do ordynatora, który czekał w milczeniu.
- Miał pan rację – odezwał się chirurg ciepłym głosem. - Miał pan rację, a ja się myliłem.
- ?...
- To nie jest Jesień Ptaków, Które Spadają... To Jesień Ptaków, Które Wzlatują.
Dorner odszedł energicznie, nie czekając na odpowiedź, pozostawiając Kasprowicza z ciepłym, poruszającym struny mrowieniem.
Jeszcze przez chwilę stał bez ruchu, uświadamiając sobie, że robi to tak naprawdę po raz pierwszy w życiu.
Tak, wtedy,na schodach, znieruchomiał, marząc o staniu się posągiem... Lecz to było coś innego. Zupełnie innego. Pierwszy raz w życiu zamarł, aby ożywić i do dna samego zgłębić przepływające przez jego umysł myśli.
Dlaczego jest to sztuką tak trudną, gdy słońce panuje w sercu i w całym ogrodzie życia?
Dlaczego sztuka mądrości i zatrzymywania chwil niezwyczajnych staje się dostępną jedynie przy podchodzącym cieniu?...
Ordynator zacisnął wargi i wszedł do ostatniej sali.
Panował w niej mrok, bowiem okiennice były zamknięte.
Gdy podszedł do biurka, usłyszał za sobą szmer. Zakonnica Asyzjana podniosła się z krawędzi łóżka i uczyniła krok w jego stronę.
- Laudanum, tak jak pan ordynator prosił – wyrzekła szeptem i wysunęła dłoń z butelką.
Odebrał ją machinalnie, a gdy zakonnica zaczęła kierować się w stronę drzwi, powiedział chrapliwie:
- Siostro... Proszę nie zapominać o tej jakże ważnej rzeczy.
- O jakiej, panie ordynatorze?
- O uśmiechu. Proszę się uśmiechać, siostro Asyzjano. Proszę mi obiecać, że będzie się siostra uśmiechać cały czas. Cały czas... - Nie przeszły mu przez gardło słowa „do samego końca”.
- Oczywiście, panie ordynatorze – powiedziała miękko. - Chrystus uśmiecha się przeze mnie. A jego uśmiech nigdy nie schodzi tak z jego twarzy, jak z twarzy tych, którzy odkryją, że tylko lęk stwarza iluzje strat.
Wypowiedziawszy te cokolwiek zagadkowe, frapujące słowa, zakonnica wyszła i zamknęła za sobą drzwi.
- Dziękuję... - wyszeptał.
Przez chwilę stał w mroku.
Syna wam przyniosłam, bo ktoś obiecał mi, że żyć będzie, gdy to uczynię...
Butelka z laudanum nabierała ciepła w jego dłoni.
Czyż nie wiecie, że wszystko jest warte, by obdarować człowieka każdą możliwą minutą życia?... I tym słońcem, które czeka cierpliwie... Przez cały kraj niosłabym dziecko moje, żeby mogło kroczyć pod słońcem choćby o jedną więcej minutę...
Drżącą ręką otworzył szufladę biurka i wrzucił do niej butelkę. Następnie podszedł do okna i otworzywszy je, rozepchnął okiennice.
To Jesień Ptaków, Które Wzlatują.
Ordynator Kasprowicz, odwrócił się i wzruszonym, czułym spojrzeniem popatrzył na postać w łóżku, na którą łagodnie spłynęła wstęga złotego światła.
- Dziś... - rzekł cicho. - Dziś całe to słońce świeci dla ciebie, siostrzyczko moja.
.
*

 

Jestem kawalerzystą i tchórzem, który uciekł z pola walki.
Co roku wracam nad Niemen. Większość ludzi, którym mógłbym podziękować, nie przeżyła wojny.
Jak patrzycie na wielkie rzeki?
Czy kiedy spojrzeć za ich uchodzącym nurtem, nie wydaje się, że porywa on bezpowrotnie spokój przeszłości? Bezpieczeństwo? Wiarę w nienaruszalność pierwszych naszych konstrukcji i uczuć?
Czy kiedy spojrzeć pod prąd, nie pojawia się strach, że rzeka, niepowstrzymana niczym najeźdźca, toczy ku nam rabunek, niepokój, wstrząs, zmiany, których niekoniecznie pragniemy?

 

Jestem kawalerzystą i tchórzem, który uciekł z pola walki.
Uratowałem życie matki, ale czy mogę tym rehabilitować swoje zatrwożenie i dyshonor? Wszak matka moja żyła ledwie chwilę dłużej.
A co więcej: sama uratowała moje życie, za cenę własnego.
Ale może i to był dar, który ją uszczęśliwił?
Kiedy przeniosłem ją przez rzekę, pozwoliłem jej wręczyć mi ponownie dar życia. Nie mam wątpliwości, że kiedy moja matka skróciła własne życie, by wydłużyć moje, była najszczęśliwszą istotą na świecie.
Nie jestem pewien, czy mogę usprawiedliwiać swoje zagubienie w walce. Czy mogę mówić o szoku wywołanego sukcesami najeźdźcy? O strachu o matkę?
O miłości na zawsze zadeptanej w lulecznicy?
Nie wiem. Z czasem nauczyłem się jednak cenić dar życia.
Pojąłem też, że nic w życiu nie jest tak bardzo oczywiste. Ani kwestie odwagi, ani poświęcenia.
Żyję dzięki matce. To rzecz niepodważalna.
Jeśli tak się stało, to miało to swój sens.
.
Wciąż wracam nad Niemen.
Każdego roku staję nad Niemnem, by oddać matce mojej myśli wdzięczne.
Za każdym razem odkrywam nową prawdę o życiu i już samo to warte jest, by nad tę rzekę wracać.
Za pierwszym razem odkryłem prawdę o pokorze i kawalerii. Prawdę o sile matek.
My, synowie, ułani wymachujący szablami, zadziwiamy częstokroć siłą i brawurą. Ale czy możemy wykonać szarżę tak niezwykłą, jak nasze matki?
Nawet najdoskonalsza kawaleria w dziejach czuła się niepewnie, gdy przyszło jej nacierać po nierównym gruncie, a wynik tego natarcia zawsze stał pod znakiem zapytania.
Tymczasem każda matka tego świata może dokonać zwycięskiej szarży nie bacząc na największe stromizny i urwiska, gdyż matka rozpoczyna swą szarżę prosto z serca.
Jej wierzchowcem jest pokora, a szablą miłość.
To sprawia, że nikt nie może zatrzymać takiej szarży.
.
Za drugim razem, gdy wróciłem nad Niemen, myślałem o szabli srebrzącej się w dłoni mego ojca.
Mój ojciec był niezrównanym ułanem, ale myślę, że największe swoje zwycięstwo odniósł, gdy przyszedł po moją matkę w jej ostatnim dniu i chwycił ją za dłoń.
Dłoń człowieka to świadectwo boskiego kunsztu i obdarowania. Ta dłoń cudownie zaciska się na wszelkich przedmiotach. Doskonale dopasowano do niej rękojeść szabli.
Ale zgodzicie się chyba, jeśli powiem, że żaden z przedmiotów nie pasuje do ludzkiej dłoni tak jak druga dłoń.
Nic nie może równać się z siłą, dopasowaniem i doskonałością tego zaciśnięcia.
Dłoni nie stworzono, by zaciskały się na broni, lecz by obejmowały inne dłonie w celu pokrzepienia i ukojenia.
.
Innym razem, gdy siedziałem nad Niemnem, pomyślałem o tym, jak niezliczonych darów dostarcza matka swemu synowi - i córce. Z chwilą, gdy matka nosi w sobie zaczątek życia, słońce mu przeznaczone czeka niecierpliwie pod nieboskłonem.
Przy narodzinach jest to najcenniejszy prezent z wszystkich, gdyż prezent łączony. Sam Bóg wraz z matką ofiarują narodzonemu dziecku słońce na całe jego życie, w szczęśliwym porozumieniu.
Z chwilą złożenia pierwszego pocałunku na ciele dziecka, matka składa w jego sercu kamień szlachetny.
Z tego kamienia, który jest twardy, ale nie zimny, synowie i córki mogą korzystać do końca swych dni, jeśli tylko nie zapomną jak to czynić.
Matki nie mogą być z nami przez cały czas, ale kamień szlachetny ich miłości może być stale ożywiony dzięki sięganiu w pamięci po wyraz ich oczu i brzmienie ich głosu.
Taki kamień będzie niezniszczalnym.
.
Co roku wracam nad rzekę. Dziś zrozumiałem kolejną rzecz.
Tamtej jesieni moja matka urodziła mnie po raz drugi.
Myślę, że każda matka jest gotowa urodzić swoje dziecko po raz drugi, nawet, jeśli miałoby mu to wręczyć jedynie jedną minutę życia więcej.
Być może na swój sposób matki nasze rodzą nas od nowa każdego dnia.
.
Co stało się owej jesieni w szpitalu nad Niemnem?
Pokora sprawiła, że moja matka dokonała cudu poświęcenia. Cud ten ujrzało wielu ludzi. Jakkolwiek nie zmienił on ich przeznaczenia, tak jedna rzecz nie ulega dla mnie wątpliwości. Wszyscy musimy odejść pewnego dnia na Drugi Brzeg.
Tyle że możemy odchodzić w słońcu zachodzącym lub w słońcu wschodzącym.
Moja matka uczyniła cud podwójny. Wręczając mi życie po raz drugi, sprawiła, że wszyscy, którzy to ujrzeli, odeszli w słońcu wschodzącym.
Jak patrzycie na wielkie rzeki?
Spójrzcie za mną. Uchodząca za horyzont woda zabiera osady krzywd i rozczarowania. A idący na wprost prąd niesie wszak oczyszczenie i nowe dary życia. Rzeka nigdy nie będzie taką samą ani jej przekaz nigdy powtórzonym, ilekroć byście stanęli na jej brzegu.
Dziś patrzę w słońce wschodzące nad Niemnem i zwracam się do mojej matki:
.
Mateczko!
Za każde pięć minut, przez które dźwigałaś dziecko swoje, anioły będą Cię nosić przez pięć tysięcy lat!
Gdy zaś minie ich czas, nie musisz się martwić.
Bo wtedy nosić Cię będzie na rękach Twój syn.
Temu zaś noszeniu nie będzie nigdy końca -
jest to bowiem służba, której wierni synowie nie wymawiają.
.
***
.
Mamie mojej.