JustPaste.it

Fanatyk

"Jesteś fanatykiem. On jest fantykiem. Ona jest fanatyczką" Jak to brzmi? Odpychająco, obco, wrogo. Jeżeli chodzi o mnie, to mogę być tak nazywany, jeżeli komuś na tym zależy.

"Jesteś fanatykiem. On jest fantykiem. Ona jest fanatyczką" Jak to brzmi? Odpychająco, obco, wrogo. Jeżeli chodzi o mnie, to mogę być tak nazywany, jeżeli komuś na tym zależy.

 

Tekst sprzed wielu lat autorstwa mojego przyjaciela Janka. Uważam, że historia bardzo trafnie i pięknie opisana. Janek stworzył łącznie ok. pięciu artykułów i na tym poprzestał. Główną jego pasją jest jazda na rowerze i napotykani po drodze ludzie. Zatopcie się w klimacie i głęboko oddychajcie jego atmosferą.

Maciej Strzyżewski 
 
____________________
 
Szef
Podobno był tu od zawsze. Najstarsi pracownicy mówili, że był w tym zakładzie od samego początku. Budował go i był jego dyrektorem. Zakład prosperował znakomicie, w nienagannym porządku. Zarobki kształtowały się znacznie powyżej średniej krajowej. Nie wiedzieliśmy, co to redukcja zatrudnienia czy potrącanie premii. Praca dawała zadowolenie. Szef znał każdego pracownika po imieniu i wszystkich traktował jak przyjaciół, z ogromną serdecznością i wyrozumiałością, a wręcz z ojcowską troską. Nie krępował się okazywać szczerego zainteresowania i przyjaźni nikomu z ogromnej załogi przedsiębiorstwa. I od tego chyba wszystko się zaczęło.
 
Ni stąd ni zowąd w tym idealnym do pracy miejscu zaczęło się dziać coś dziwnego. Lucek, główny specjalista firmy od  PR, zaczął się kłócić z Szefem. Stwierdził, że ma już dosyć jego protekcjonalnego stylu i serdecznej opiekuńczości. Na zebraniu zarządu powiedział, że kierownikom działów należy dać wolną rękę w zarządzaniu ich odcinkami pracy, gdyż obecna ścisła zależność od szefa krępuje ich możliwości rozwoju, wskutek czego firma nie może rozwijać wszystkich swoich potencjalnych możliwości. Szef zareagował na to ze spokojem, chociaż było widać, że go to boli. Poprosił Lucka o pozostanie po naradzie. Chciał z nim porozmawiać w cztery oczy. Jednak to nic nie dało. Co gorsza, na następne spotkanie z Luckiem szef zaprosił swojego syna. Lucek nie znosił tego chłopaka. „Taki sam jak tatuś. Słodziutki i miły. I kogoś takiego mielibyśmy słuchać?” – rzucał kąśliwe uwagi wśród załogi. Według Lucka potrzebowaliśmy kogoś zupełnie innego, wybitnej osobowości, ambitnego indywidualisty, który porwie pracowników w zupełnie innym kierunku i pozwoli im się wyrwać z marazmu utartej rutyny. Lucek w rozmowach z kolegami wielokrotnie podkreślał, że szef blokuje jego inicjatywę powołując się na przestarzały plan produkcyjny.
 
W końcu stało się to, czego nikt nie przewidział w najbardziej koszmarnych przypuszcze­niach. Po kilku ostrych starciach z szefem Lucek postawił ultimatum i zagroził, że dopro­wadzi do strajku generalnego jeśli jego żądania nie zostaną spełnione. Domagał się dla wolnej ręki w podejmowaniu kluczowych decyzji. W odpowiedzi na to szef zdegradował go i przeniósł do pracy na produkcji. W obecności świadków Lucek rzucił Szefowi na biurko wymówienie, a wychodząc z biura obrzucił wyzwiskami szefa i jego syna. Razem z Luckiem wymówienie złożyła jedna trzecia załogi. Lucek rozkręcił własny biznes i zatrudnił tych, którzy razem z nim odeszli. Szef nie mógł się po tym zdarzeniu otrząsnąć. Długo zastanawiał się, czy gdzieś nie popełnił jakiegoś błędu, czy czegoś nie zaniedbał. Było widać po nim, że cierpi, a my nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego jak bardzo.
 
Niektórzy z nas twierdzili, że wszystko byłoby dobrze, gdyby szef nie był takim fanatykiem na punkcie zasad zarządzania zakładem. Uważali, że przecież mógł na próbę dać wolną rękę Luckowi i innym kierownikom. A nuż wyszłoby to wszystkim na dobre? A on, kurczowo, trzymał się swoich reguł. W imię jakiegoś tam dobra człowieka?
 
Fanatyk w bluzie
Przyszedł do naszego kościoła trzy lata temu. Od początku był jakiś inny niż wszyscy. Wielu z nas polubiła go, ale niektórzy od pierwszej chwili czuli do niego niechęć. Niektórzy z biegiem czasu doszli do wniosku, że nie był całkiem normalny. Owszem, dosyć fajny był z niego chłop, ale to, co wyprawiał, przechodziło ludzkie pojęcie.  Zaczęło się od tego, że jego kumple przyszli do miasta i łażąc po szpitalach modlili się za chorych. Podobno wielu ludzi zostało uzdrowionych. Poszli nawet na oddział psychiatryczny, gdzie dwóch wariatów rzuciło się na nich, ale gdy zaczęli się modlić, szaleńcy uspokoili się i pierwszy raz od paru miesięcy zaczęli gadać w miarę normalnie, a potem popłakali się i ze wzruszeniem żegnali się z nimi. Czegoś takiego w naszym szpitalu jeszcze nie było.
 
Prawdziwe zamieszanie zrobiło się wtedy, kiedy przyszedł on do naszego kościoła na nabożeństwo. Usiadł sobie z tyłu, a razem z nim około dziesięciu kumpli i kilka ładnych dziewczyn. Siedzieli spokojnie i słuchali. Wtedy prowadzący powitał przybyłych gości i zaprosił ich, by podzielili się swoimi doświadczeniami z życia z Bogiem. Wtedy wstał on i wyszedł do przodu. Wyglądał dosyć przeciętnie. Miał na sobie san­dały, niezbyt nowe, dżinsy, bawełnianą koszulkę i prostą bluzę z kapturem zapinaną na zamek błyskawiczny.
 
Przeczytał tekst z Pism Świętych i zaczął mówić o tęsknocie Boga do człowieka, o Jego bezwarunkowej miłości i akceptacji. Mówił o tym tak, jakby to były zwykłe sprawy, nie odświętne czy uroczyste, ale takie, które są naszym chlebem powszednim. Potem zaproponował, by ci, którzy pragną oddać swoje serce Bogu, wyszli do przodu, a on będzie się za nimi modlił. Wyszło paru wyrywnych nastolatków i nawiedzonych kobitek. Większość zgromadzenia nie dała się jednak na to nabrać. „Znowu jakiś nawiedzony magik duchowy” – ktoś skomentował.
 
Niektórzy wstawali i zaczęli wychodzić z kościoła. Inni siedzieli zakłopotani nie wiedząc jak się zachować. Kumple przybysza podchodzili do nich i pytali, czy mogą się z nimi modlić o zesłanie Wiatru Pocieszenia. Wywołało to przerażenie i konsternację. Kilku starszych braci demonstracyjne wstało i wyszło z kościoła nie zważając na zdziwione miny gości. Jednak niektórzy zgodzili się, by się z nimi modlić. W końcu zebranych ogarnął jakiś amok. Ich twarze promieniały jakimś dziwnym podnieceniem i radością. Niektórzy z nich wyznawali swoje grzechy. Inni kładli ręce na drugich i prosili o zesłanie Wiatru Pocieszenia na tamtych.
 
Po tamtym incydencie nigdy nie popełniono już tak karygodnego błędu. Obcym zabroniono przemawiać i modlić się w kościele. Zakaz ten dotyczył szczególnie jego. Od tej pory jego widok kojarzył się wszystkim z ostrzegawczym hasłem: „Fanatyk!” Pomimo tego, rozmawialiśmy z nim od czasu do czasu, choć nie przyjaźniliśmy się z Nim. Był miły, trochę jakby nieśmiały, ale gdy mówił o Bogu, w jego oczach pojawiał się blask, pewność i moc, a w jego głosie słychać było szczerą troską. Był nawet przekonujący, ale zrzucaliśmy to na karb fanatyzmu.
 
Docierało do nas coraz więcej informacji na temat jego wyczynów w naszym mieście i w okolicy, a potem także w innych miastach. Podobno uzdrawiał ludzi. Nie wiedzieliśmy, co o tym sądzić, zwłaszcza, iż nasi liderzy podejrzewali, iż czyni to za sprawą złych mocy i że jego cuda są fałszywe. Nasi duchowni ostrzegali nas przed nim i twierdzili, że te jego piękne mowy o Bogu i cała ta dobroć, która z niego emanowała, były tylko przykrywką dla wielkiego zwiedzenia, jakie szerzył za sprawą szatana. Stawiali mu zarzuty, ale nie bardzo chciał się tłumaczyć co stoi u podstaw jego działalności. Mówił jednak coś o całkowitej zależności od swojego ojca. Potem publicznie nazwał duchownych obłudnikami. To dopiero wywołało burzę.
 
Wbrew zakazowi spotykania się z nim niektórzy z nas przyjęli go do domu, gdy znowu pojawił się w naszym mieście. To co mówił i robił było naprawdę mocne. Niektórzy brali wolne w pracy, by podróżować razem z nim przez jakiś czas. Niektóre osoby zostały wypisane z Kościoła. Zrobiło się niezłe zamieszanie. Wielu stało się zwolennikami jego poglądów i spotykali się w domach, w lesie, w parku, by modlić się, razem jeść i rozmawiać o jego naukach. Modlili się o Wiatr Pocieszenia, którego już trochę zasmakowali, a teraz pragnęli jeszcze więcej. Ludzie mówili, że prawdziwi chrześcijanie tak nie zachowują się tak jak oni.
 
Gdy zaczęło się do nich przyłączać coraz więcej ludzi, stało się jasne, że sprawy zaszły za daleko. Władze kościelne postanowiły położyć temu kres. Uznały, że fanatyzm szerzył się jak zaraza. Złożono doniesienie do prokuratury, że człowiek ten powoduje zamieszanie w lokalnej społeczności, gdyż będąc przywódcą sekty odrywa młodzież od rodziców. Na podstawie tego doniesienia prokuratura wszczęła śledztwo. Sprawa nie była łatwa. Bra­kowało niezbitych dowodów. Jednak duchowni znaleźli kilka osób, które miały coś do powiedzenia na temat jego szkodliwej działalności. Sporządzono wiarygodnie brzmiący akt oskarżenia, na podstawie którego złapano go, pobito i udaremniono.
 
Dzisiaj mamy pierwsze od długiego czasu spokojne nabożeństwo. Już nie musimy denerwować się, że ktoś zakłóci nasz spokój i dostojny porządek. Martwimy się jedynie o braci i siostry, którzy się zagalopowali w swoich fascynacjach nowościami. Liczymy, że powrócą jeszcze na łono kościoła i wyznają swój błąd.
 
Nie cieszymy się z niczyjej śmierci. Nie chcieliśmy, aby on zginął. Niestety, z własnej winy nie dał nam oraz naszym przywódcom innego wyboru. To jego fanatyzm go zabił, a nie my. Niech będzie to ostrzeżeniem dla wszystkich, którzy chcieliby pójść podobną drogą odstęp­stwa i fanatyzmu.
 
Aha! Jeszcze jedno. Zapomniałem powiedzieć, że ludzie nazywali go, chyba dla żartu, Jezu­sem z Nazaretu.
 
Żebrak
Pewnego dnia do naszych drzwi zapukał żebrak. Miał na sobie niemodne ciuchy z lumpek-su. Ojciec chciał go zaprosić do przedpokoju i dać mu coś do jedzenia, ale on wymawiał się, że nie wejdzie i że niczego nie potrzebuje. Po dłuższej namowie wszedł do środka, a nawet usiadł na krześle i zjadł kanapkę przygotowaną przez mamę. Wypytywał o naszą rodzinę: czy jesteśmy zdrowi, szczęśliwi, czy czegoś nam nie potrzeba. Ojciec odpowiadał na te pytania zdumiony tym niespodziewanym zainteresowaniem ze strony niecodziennego gościa. Od tamtej pory coś się w naszym życiu się zmieniło. Mama i Tato zaczęli częściej się do siebie uśmiechać, a ja i moja siostra przestaliśmy się kłócić. Poczułem, że naprawdę kocham moją rodzinę, i że mi na nich zależy. Od tamtej pory żebrak nie zapukał już do naszych drzwi, ale nieraz czuję się tak, jakby był blisko mnie. W jego oczach było coś takiego, czego nie mogłem zapomnieć. Jakieś ciepło, mądrość, dobroć.
 
Usłyszałem o nim jeszcze raz. Był to pamiętny dzień, kiedy moja młodsza siostra została cudem uratowana przed śmiercią. Przebiegając przez ulicę nie zauważyła nadjeżdżającej ciężarówki. Zginęłaby, gdyby ktoś nie wbiegł na ulicę i nie odepchnął jej w ostatniej chwili. Niestety ten człowiek sam został potrącony przez pędzący pojazd. Odwieziono go do szpitala. Z opisu świadków zorientowałem się, że znam go. To ten sam żebrak. Postanowiłem odszukać go i osobiście mu podziękować. Nazajutrz udałem się do szpitala i zapytałem o żebraka. Powiedziano mi, że wyszedł ze szpitala wczesnym rankiem, zwolniony na własną prośbę. Dowiedziałem się, że już nie pierwszy raz był hospitalizowany z poważnymi obrażeniami, po których jednak bardzo szybko się dochodził do siebie, niemal bez pomocy medycznej. Podobno był kiedyś bardzo bogatym człowiekiem, ale postanowił dzielić się swoim majątkiem z potrzebującymi, a teraz cały swój czas poświęca niesieniu pomocy innym. Większość ludzi uznaje go za książkowego fanatyka.
 
* * *
 
Trzej Fanatycy od początku przywiązani są do jedynego prawa, jakie we wszechświecie obowiązuje – prawa miłości.
 
Nie chcę już więcej chłodu, samotności i trupiego odoru samowystarczalności. Jestem zależny. Zależny od Nich trzech. Zależny od ciebie, od niego, od niej, od was. Nie chcę już żyć sam dla siebie. Chcę kochać wszystkich i być przez wszystkich kochany. Chcę, żeby moje serce było otwartą książką, którą możesz przeczytać, abyś nie musiał się mnie bać; abyś nie musiała ukrywać się przede mną za maskami swoich obaw, że zostaniesz zraniona, wyśmiana czy nie doceniona.
 
Dotknij serca Boga. Włóż palec w miejsce, gdzie Jego fanatyczna miłości do ciebie wydrążyła otwory w Jego dłoniach i stopach. On nie zapomni o tobie nigdy. Jest wystarczająco silny, aby cię ochronić; dość mądry, by zaspokoić wszystkie twoje potrzeby; wystarczająco zaangażowany, aby się tobą nie rozczarować, nie załamać się twoją niedoskonałością. Serce Mu już więcej nie pęknie. Już raz pękło. Umarł dla swojego Ja i teraz żyje d1a ciebie całą siłą swojej potężnej miłości.
 
Daj się unieść tej miłości. Przestań na chwilę myśleć o sobie i uwielbiaj Go całym sercem. Skup swoją uwagę na Nim choć na kilka chwil, a On wleje w ciebie swoje życie, swoją miłość. W Nim jest koniec twoich poszukiwań sensu życia. W Nim jest nasycenie twoich najlepszych pragnień. W Nim jest głębia przeżywania i wieczne trwanie, które nigdy nie straci smaku i świeżości. Zamiast kalkulować, obliczać zyski i straty, przewidywać ryzyko i zabezpieczać drogę odwrotu, daj się porwać tej miłości. Wreszcie zaufaj i przestań się troszczyć o swój światopogląd, religijne przekonania i praktyki, swój duchowy stan i o to, aby być w porządku wobec Boga. On ma wypróbowany światopogląd, przetestowane przekonania i wielką praktykę. Zatroszczy się o ciebie lepiej niż ty sam o siebie. Po prostu zaufaj i rzuć się w wir Jego miłości, przeżywania życia z innymi i dla innych, społeczności i bezwarunkowej akceptacji. Idź do ludzi, żyj z nimi i nie bój się, że cię skalają. Jeśli masz Ducha Bożego, nie musisz się bać nikogo i niczego. Zostań Jego naśladowcą. Nie musisz mieć w tym celu żadnych kwalifikacji. Nie musisz wypełniać formularzy i składać podań. Zacznij od tego, że wyciągniesz przed siebie rękę i dotkniesz Jego serca. A potem podaj rękę drugiemu człowiekowi i nie bój się słowa „przyjaźń”.
 
Jan Kowalski

 

Autor: Jan Kowalski