JustPaste.it

Bona

Dla wszystkich baby-sitterek.

Dla wszystkich baby-sitterek.

 

d7fef546922e5bac6c2ba64664787cd1.jpg

Lady Winterfield lekko podniosła głowę znad pisanego listu i ostrożnie odłożyła gęsie pióro do wypełnionego inkaustem kałamarza.
- Wejść! - rzekła krótko.
Do środka wsunęła się służąca ze srebrną tacką w dłoni. Na tacce leżała wizytówka z jedynie nazwiskiem, bez żadnego tytułu. „Margaret Mitchell”.
- Prosić - rzekła lekko lady Winterfield, wiedząc dobrze, kogo ma oczekiwać. List z referencjami nadszedł już przed dwoma tygodniami.
Służąca opuściła pokój. Po chwili rozległo się pukanie do drzwi. Pukanie odpowiednie. Ani nazbyt energiczne, ani też słabujące.
- Proszę! - silnym głosem powiedziała lady Winterfield.
Drzwi otworzyły się równie odpowiednio i weszła kobieta. Mocnym, zdecydowanym krokiem podeszła do lady Winterfield, która wstała i podjęła podaną jej dłoń. Po czym odważnie i nie kryjąc się z tym wcale, obejrzała sobie dokładnie ową kobietę.
Kobieta była wysoka, postawna, w dobrze ułożonej sukni. Była starsza, dużo starsza od lady Winterfield, ale jeszcze nie stara. Jedyną biżuterią, jaką miała, była kamea z pasmem włosów, zapewne matczynych i niewielki sygnet z wygrawerowaną datą „1893”.
- Ma pani doskonałe referencje… duchess of Norwich, lady Grey, lady Norton, hrabina von Schwede… osobiście napisałam do nich i wszystkie one odpowiedziały mi, że jest pani solidną, odpowiedzialną osobą, wielce odpowiednią do wychowania dwójki dzieci.
Margaret Mitchell skinęła głową, nic nie mówiąc. Lady Winterfield pociągnęła za ozdobny sznurek. Po chwili znów rozległo się pukanie do drzwi.
- Przedstawię pani teraz pani nowych podopiecznych. Proszę! - zawołała lady Winterfield.
Do środka weszła służąca z dwójką dzieci. Były to dwie dziewczynki, w wieku około dziesięciu lat. Były wystawnie ubranie, w białe krynoliny, we włosach miały wpięte kokardy, a w uszach diamentowe kolczyki. Obie jednocześnie grzecznie dygnęły i powiedziały „Dzień dobry panno Mitchell” i uśmiechnęły się nieśmiało.
„Wyglądają wprost słodko”- pomyślała Margaret. - „Pójdzie łatwo i prosto, a zarobię na czynsz na najbliższe dwa lata. Słodkie, małe gołąbeczki”. I uśmiechnęła się do nich. Natychmiast odpowiedziały uśmieszkami. U ś m i e s z k a m i. W których coś zaniepokoiło Margaret.
- Dziewczynki, to wasza nowa bona. Zostawiam was po jej solidną opieką, i bardzo proszę być grzecznymi aniołkami, a przywiozę wam odpowiednie nagrody z wojażu. Panno Mitchell, oto Yvette-Marie, a otóż i Margrethe-Sabine.
Skończywszy przemowę, lady Winterfield złożyła pocałunki w czoła obydwu dziewczynek, skinęła głową w kierunku bony i opuściła pokój. Zapadła cisza. Bona i dziewczynki obserwowały się nawzajem. Z zewnątrz doszedł odgłos odjeżdżającej karety.
- No, moje male gołębiątka, mam nadzieję, ze będzie nam się dobrze razem pracowało - słodkim głosem powiedziała Margaret.
W odpowiedzi obie dziewczynki parsknęły śmiechem i gwałtownie wybiegły z pokoju. Zdezorientowana Margaret stała przez chwilę, po czym wołając głośno „dziewczynki!” ruszyła na poszukiwania.
Ruszyła korytarzem, dość mrocznym, wciąż wołając. Chichot dobiegł ją z dołu. Spojrzała na ciemne schody, dość stromo idące w dół, zawahała się przez chwilę, po czym stanowczo ruszyła. Zbyt stanowczo. Kiedy bowiem runęła w dół, zahaczając o rozpięty nad jednym ze schodów sznur, nawet nie zdążyła pomyśleć o tym, ze mogła zabrać ze sobą lampę naftową. Czepiec zsunął się jej z głowy , kiedy z łomotem spadała w dół i wreszcie runęła na ziemię. Leżała nieruchomo, prawie bezprzytomnie, z otwartymi oczyma, czując ból bezmierny, wszechogarniający. Nad sobą ujrzała dwie twarze, nie, tym razem nie twarze anielskie, lecz twarze przepoczwarzone potwornie. Nad nią stały dwa małe diabły z czarnymi oczami ściągniętymi w wąskie szparki i chichoczące złowrogo!
Bona zebrała wszystkie siły i gwałtownie podniosła się do góry, nie zważając na ból w członkach.
- Dziewczynki… - wybełkotała - proszę natychmiast do swojego pokoju. Dzisiaj kolacji nie będzie.
W dłoni Margrethe- Sabine jarzył się kandelabr. Pięć świec paliło się jasnym blaskiem osadzonym w złocie.
Zanim Margaret zdążyła powiedzieć cokolwiek więcej, potężny cios owym kandelabrem pozbawił ja przytomności.
Nie wiadomo kiedy odzyskała świadomość. Znajdowała się w jakimś pokoju, usadzona w miękkim fotelu. Bolało ja wszystko, nie mogła się ruszyć, czuła się pozbawiona sil. Naprzeciw niej w fotelach siedziały dziewczynki.
- Z zasady nie lubimy bon - powiedziała Margrethe-Sabine.
- Nigdy nie lubiłyśmy - stwierdziła sarkastycznie Yvette-Marie.
- Toteż musi być kara.
- Bezwzględnie.
Margrethe- Sabine spojrzała na ozdobna lampę naftową stojącą obok niej na stole.
- Jezus Maria, dzieci! Co wy chcecie zrobić?! - wychrypiała przerażona Margaret.
- D z i e c i - westchnęła głęboko Margrethe-Sabine. - One zawsze popełniają jeden i wciąż ten sam błąd. Nieprawdaż, Yvette?
- Prawda, kochana siostrzyco - powiedziawszy to, Yvette-Marie wstała, wzięła ze stołu lampę i podeszła do fotela, w którym siedziała bona.
- Myślę, ze nie ma tu nad czym deliberować - stwierdziwszy to, z całej siły rzuciła lampą w ścianę nad fotelem.
Morze płomieni natychmiast rozlało się na ścianie i fotelu. Straszny, potworny wrzask bony rozległ się w całym domu. Margaret zerwała się z fotela, jej suknia, włosy, wszystko stało w ogniu. Nagle jednym gwałtownym susem rzuciła się wprost do okna, rozbijając szybę. Po chwili rozległo się stłumione gruchnięcie.
Dziewczynki szybko i profesjonalnie stłumiły ogień grubymi kocami.
- Kolejna bona - załatwiona! – perliście roześmiała się Margrethe-Sabine.
- Bonna-spalonna!- zawtórowała jej Yvette-Marie.
Po chwili dziewczynki spoważniały.
- Co powiemy policji?- rzeczowo spytała Yvette-Marie.
- Tym razem, że była szalona, widziała duchy, próbowała nas ugodzić puginałem i na końcu próbowała spalić dom i siebie. I wreszcie wyskoczyła. Policja uwierzy dwóm słodkim dziewczynkom. Jak zawsze…
Uspokoiwszy się, siostry wyszły z pokoju i zeszły do jadalni, by się czymś posilić. W końcu przecież tyle się napracowały…

***