JustPaste.it

Moje Świadectwo, część 1/2

Wreszcie jestem gotów opowiedzieć swoją historię publicznie. Kto nie wierzy, niech pobieży.

Wreszcie jestem gotów opowiedzieć swoją historię publicznie. Kto nie wierzy, niech pobieży.

 

Witam Cię, Drogi Czytelniku.

Witam Cię tu, gdzie nasze czterowymiarowe drogi spotykają się, czyli w sferze doznań. A może już tu się rozchodzą…?

Jakież to wyzwanie przekazać swoją Historię Życia! I nie chodzi o historię całego swojego życia, a tę jedną, jedyną naj, Historię Życia, historię kosmicznego splotu wydarzeń, przeprowadzających mnie pod rękę jak chromego ślepca stopniowo z Planety Ziemia na Planetę Niebo. Piszę “Niebo”, gdyż czuję, że właśnie stąd (czyli stamtąd) do Ciebie piszę. Nie, nie próbuj proszę przekłuwać mojego balonika – raczej spróbujmy poszybować razem, każdy wypełniony swoim helem czy co tam ma za paliwo w swoim balonie. Spróbujmy zwyczajnie znaleźć w naszym locie wspólny mianownik. Wspólny, gdyż chyba taki człowiek jeszcze się nie urodził, który choć raz w życiu nie spróbował szukać Boga. Jedni znaleźli Go dość szybko, inni tak samo szybko szukać Go przestali, znajdując swoją bez Niego drogę. Jeszcze inni od lat błądzą po wertepach religijności, wyznań, ich odłamów, może sekt.

Dlatego wnoszę, byś Ty, Drogi Czytelniku, w mojej poniżej opisanej historii spróbował znaleźć wspólny mianownik ze swoją historią (a podejrzewam, że też jakąś masz, choć może nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy).
Tylko o tyle wnoszę. Albo AŻ o tyle.

***

Wspomniane powyżej “przeprowadzenie chromego ślepca” nie odbyło się nagle (patrz: Paweł z Tarsu) lub na zasadzie porwania – nie. Bo nie było to uprowadzenie, a PRZEprowadzenie. Odbyło się ono stopniowo, z międzyprzystankami na ochłonięcie. Tak po prawdzie, wszystko odbyło się tak gładko, iż nie zauważałem, jak moja rodząca się wiara coraz ciaśniej zaciska swoje palce wokół mego oporu i uporu, wokół buntu, że “ja nie chcę”; wokół mej negacji, że 2+2=4, a przede wszystkim wokół mego megachciejstwa, że to, co siedzi we mnie, ma być posłuszne MI i ma słuchać MNIE, a nie odwrotnie. Że Coś ma mi mówić, co jest dobre, i to Coś siedzi we mnie? Niedorzeczność!
Ale do rzeczy, bo robi się ciut zafilozoficznie.

Gdy staramy się oddać jakimś sposobem swoje widzenie własnego cudu, gdy staramy się sklecić to, co przeżyliśmy w tych kilka nędznych linijek, wtedy realność naszych własnych cudów nas onieśmiela – a co dopiero cudów czyichś! Dlatego zrozumiem Cię, Drogi Czytelniku, jeśli już w tym momencie odpadniesz od lektury tego - bądź co bądź - świadectwa cudu. Wszak już sama wiara (nie mylić z religią) jest przecież cudem, tu zaś mówimy o cudzie namacalnym. Tak, tak: namacalnym.

Do jesieni 2008r., świadomość, że tzw. cud (nie tylko cudzy, lecz każdy) mógłby być realny, poraziłaby mnie na śmierć, ewentualnie rozśmieszyła do łez – łez politowania dla rzekomego świadka cudu.
Dziś natomiast? Ha! To bułka z masłem, którą tylko trzeba polizać, czy masło jest prawdziwe, bo może to tylko podtruta konserwantami margaryna. Bo cuda też bywają szatańskie, tj. podrabiane.

Tak czy siak – jak reagujemy, słysząc o czyimś “cudzie”?

Reakcja nr.1:
– “O czym on pit**i!?” – pomyśli Pierwszy i w połowie niniejszego tekstu pójdzie swoją drogą, goniąc do roboty, by zarobić na domek‑cud, zarobić na nowszego Ajfona, na fajniejszą obudowę do tegoż, lub żeby na jutrzejszej dysko - gdy trafi mu się cud‑babka - żeby mieć za co postawić jej drinka. Cudów nie ma – na czytanie o "duchowych filozofiach" czasu takiemu nie starczy.
Takie będą cudy Pierwszego. Ale to jest OK.

Reakcja nr.2 (najbardziej powszechna):
– “Ale czad!” – pomyśli Drugi i …potraktuje taką historię jak kolejną sensację XX wieku Pana Wołoszańskiego, a jak ma kontakty, to jeszcze poleci ją znajomemu scenarzyście, by ten na kanwie “sensacji” napisał super scenariusz godny podrasowanej “Plebanii” tudzież “Gotowych na wszystko”, gdzie jednej z żon - w serii dwunastej lub dwudziestej - dane będzie duchowe przebudzenie.
Produkt finalny będzie jak marzenie, trochę do śmiechu, trochę do płaczu; może nawet popcornu zabraknie na ostatnim seansie. Czytelnicy i/lub widzowie pokiwają zgodnie głowami nad pomysłowością Autora tekstu, filmowiec zgarnie co jego i karawana pojedzie dalej – bez względu na to, czy pies z kulawą nogą zaszczeka, czy obsika jego cudzik. Można by rzec, że cud sięgnie bruku, gdyż nikt nie weźmie go za historię opartą na faktach, a za historię z krainy tysiąca baśni. I to jest reakcja nr. 2, ta najbardziej w narodzie popularna.

Ale jest jeszcze ten Trzeci… Ten, którego Głos Wewnętrzny nie da mu spokoju po przeczytaniu poniższego świadectwa.
I właśnie do takiego Ciebie, mój Ty Trzeci, kieruję swoją Historię Życia. I to jest właśnie Reakcja nr.3.

Lecz od razu uprzedzam: nie należy się tu spodziewać żadnych sztuczek alá “odmarzająca krew” Św. Januarego w każdą rocznicę jego męczeństwa, o nie! Spodziewać się należy czegoś bardziej przyziemno‑odjazdowego.

Dedykacja

Konwencja tak podniosłego w swym zamiarze tekstu nakazuje mi, bym go komuś dedykował. Ja jednak nie będę konwencjonalny i nie napiszę “Tobie, Boże jedyny” tudzież “Chwała Ci na wysokościach”. Owszem, taką dedykację mam w domyśle, lecz tak po prawdzie, moje Świadectwo - jak na przyziemno‑odjazdowe przystało - zadedykuję mojemu całkiem przyziemnemu …skuterkowi. Skuterkowi marki chińskiej o niewypowiadalnej, choć tylko 5‑literowej nazwie, skuterkowi w niebiańskim kolorze blue, skuterkowi z silnikiem niczym wprost z fabryki odkurzaczy, skuterkowi już nieistniejącemu, bo pokiereszowanemu w wypadku dn. 1 listopada 2008r., aczkolwiek uwiecznionemu na kilku fotografiach (to później).

Słowem, skuterkowi, który - o, Boski Żartownisiu! - stał się moim medium w rozmowie z Nim. Nie, tu nie żartuję. Słowo.

A więc gotowi?

I

Jak trwoga to…

Zdziwienie Agnieszki moim telefonem po kilku latach było, umówmy się, niemałe. Rozeszliśmy się, gdy byłem co prawda niewojującym, aczkolwiek zatwardziałym ateistą i żadne prowadzanie mnie na niedzielne msze nie mogło zmienić mego stosunku do Jej boga. Tylko czasami ulegałem tej mojej Katoliczce z porządnego domu i dreptałem z nią do kościoła. Lecz dreptałem tylko wtedy, gdy w czymś jej wcześniej podpadłem, albo gdy czegoś od niej chciałem. A ona, głupia, zawsze się na ten numer nabierała. Ale tak jest, gdy się kocha naprawdę. Kochający/-a wtedy zawierza drugiej osobie, a ta może (jeśli chce) swoim partnerem/-ką sterować do woli. Taka oto była moja wiara Anno Domini 2006.

Zadzwoniłem więc do Agnieszki tamtego dnia, by przekazać jej krótkie “Uwierzyłem!
A co ona na to?
– “Przestań, Jacek. Jak trwoga to do Boga, tak?” (Pamiętała, że przyciągałem problemy.)

Wiem, że szczególnie w tę przemianę trudno jej było uwierzyć: przemianę z faceta knującego jak tylko zmanipulować innych (w tym swoją dziewczynę) na faceta zmanipulowanego przez jakąś tam księgę. Ale, jeśli o tym głębiej pomyślę, nawet się Agnieszce zbytnio nie dziwię.

Tak więc, jak to ze mną było? Czy była “trwoga, to do Boga”?
Gwoli ścisłości, było dokładnie odwrotnie.

II

To nie ja – to moje ręce

Pamiętam tamten dzień jakby był przedwczoraj:
Styczniowy wieczór 2007r. Wszyscy współpracownicy poszli już do domu; tylko ja jeszcze siedzę przed monitorem swego nowiutkiego komputera, przy swym nowiutkim biurku, w pomieszczeniu działu produkcji poważnego londyńskiego wydawnictwa, które dwa miesiące wcześniej awansem zatrudniło mnie - ledwo co wyuczonego składacza tekstu - na stanowisko młodszego grafika, na okres próbny trzech miesięcy.
Po ponad dwóch miesiącach podpatrywania starszych rangą kolegów po fachu, udało mi się wreszcie czegoś od nich nauczyć i tak oto, na tydzień przed końcem okresu próbnego, po odbyciu pewnego ranka odprawy z szefową nt. “Co robimy z Jackiem?”, padła odpowiedź: “Zatrzymujemy!”.

Lecz ich “zatrzymujemy” było dla nich zgoła igraszką – mi natomiast chodziło o życie. O życie normalne, ze stałą, bezpieczną pensją. O życie bez konieczności tułania się po kolejnych zakopconych pubach, by zarobić na marne, kawalerskie utrzymanie. Słowem, o życie BEZ TRWOGI.

I właśnie wtedy, wodząc tak wzrokiem po MOIM komputerku, podziwiając MOJE biurko, nie odbiegające niczym od biurek innych, czując się jak u siebie, bo w MOIM biurze – z puchnącą we mnie dumą oraz poczuciem, że wreszcie udało mi się złapać pana boga za nogi (tylko takie powiedzenie) – nagle doszedłem do porażającej konkluzji: I TO WSZYSTKO? (Is that it?)
To tylko O TO w życiu chodzi??
Tylko o to, żeby wyhaczyć ciepłą posadkę, by mieć czym zasilać kiszki i za co wlewać paliwa do pożyczonego gruchota, którym poszpanuje się przed kolejną gąską!?

NIE!!!

W jednej sekundzie, jak porażony, rzuciłem się na internetową wyszukiwarkę.
Co robiłem?
Czego szukałem?
W sumie …nie wiem. Wiedziałem tylko jedno: że muszę coś zrobić, tu i teraz. Że muszę dowiedzieć się czegoś, czego jeszcze nie wiem – i to natychmiast. Że MUSZĘ kogoś poznać – teraz, zaraz.
Przypiliło mnie, owszem.

Bez chwili zastanowienia wchodzę więc na jedyny mi znany portal społeczności polskiej w UK.
Wchodzę i jak opętany przeglądam ogłoszenia towarzyskie. Po raz pierwszy nie interesuje mnie “ten” dział; w zamian wchodzę do działu “Inne, bez podtekstów”.
O rany –  zakrzykuję, bo sam siebie nie poznaję – co ja robię!?
Lecz zanim się otrząsam, czytam już pierwszy anons:
Szukam nauczyciela perkusji”. A ja gitara, brachu. Powodzenia.
Pojawia się komunikat: Zamknąć okno?
Tak.
Drugi anons: “Wspólna nauka języka”. Nie, dziękuję – już umiem.
Zamknąć okno?
Tak!
Trzeci: “Wynajmę mieszkanie razem z fajnym chłopakiem. Monika”.
Nie dziś, Moniczka, sorry.
Zamknąć okno?
Co ja robię!? A może fajna d**a…?
Komunikat jednak nalega: Zamknąć okno??
Niestety, taak!
Czwarty: “Czujesz się samotny w Anglii? Nie wiesz co dalej? Chcesz porozmawiać o Bogu, o życiu? Napisz. Edyta i Mariusz”.
OTWORZYĆ OKNO!!!

Dziś wiem, że tamten amok zawdzięczam Jemu, jednak co mi z tej wiedzy było wtedy, skoro nawet nie podejrzewałem, że On istnieje? Wiem tylko tyle, że tamtego dnia nie mogłem wrócić do domu bez zrobienia CZEGOŚ. I nie wróciłem.  :-)
Mission impossible completed.

Jakiż człowiek bywa naiwny i w płaskości swej trójwymiarowości sądzi, że tam, w Środku, ten Głos Wewnętrzny - jeśli już się pojawia - jest efektem co najwyżej otarcia się jednej kiszki o drugą; coś jak kolidujące ze sobą chmury, krzesające dla nas, ziemskich robaków, “nieziemskie” efekty burzy i piorunów. Ha! Ale źle trafiło - mówiłem im zawsze tak samo nieprzejednanie - bo jam akurat mgr geografii, ja wiem jak powstają takie “cuda” – mnie nie nabierzecie, flaki! Nie ze mną te numery, Wewnętrzny Brunerze!!

Ot, pokrzyczał, pokrzyczał i się uspokoił. Ale ważne, że choć maila wtedy napisał.

Na drugi dzień, Edyta i Mariusz odpisali. Nawet z sensem pisali, więc ja im też odpisałem. Druga odpowiedź – nadal nie bredzą. I nadal nic o tym ich bogu czy czym tam. Może to pomyłka…?

Trzeci mail, czwarty. Wreszcie pierwszy telefon. Na następny dzień: drugi. W odwiedziny do Edyty i Mariusza miałem pojechać w czwartek po pracy, 8 lutego 2007r.

Wierzę, że to, co nazywamy w życiu «przypadkiem» lub «szczęśliwym (bądź nie‑) zbiegiem okoliczności» to tylko nasze rojenia, to nasze “pobożne” właśnie życzenia. Bo NIC nie dzieje się przypadkiem.
Lecz wtedy najważniejsze dla mnie było to, że ja - facet do tej pory wyważony, facet wyrachowany, wymierzony co do cala - po raz pierwszy z życiu, w sprawie wyważalnej, zdałem się na instynkt. Albo na ten Głos Wewnętrzny; na tego wstrętnego, Wewnętrznego Brunera. Zaś po latach, to On jest moim największym przyjacielem.
– “Chodź na brudzia, Brunerku! Pogadamy sobie jak człowiek z duchem!

III

Z pokolenia na pokolenie

A teraz trochę z innej beczki.

Gdy jako młodziak, zamiast do kościoła, zacząłem chadzać na boki, ojciec nakrył mnie już po kilku tygodniach mej dezercji.
Jak tego dokonał?
Ano zwyczajnie: zadzwonił na plebanię i spytał, co było na kazaniu, lecz wcześniej, o to samo spytał mnie. A ja nie wiedziałem, co było na kazaniu, bo i skąd, skoro zamiast na mszy byłem w pobliskim lesie, więc strzeliłem jakiś temat na chybił‑trafił. Cóż, nie trafiłem.
Jednak to, że ja nie trafiłem, nie znaczyło, że ojciec też nie trafił swoim szerokim pasem w moje gołe de.
Oto jak mi wbijano “wiarę”. Dziwiłem się tylko, czemu nie przez głowę – ostatecznie, tamtędy byłoby bliżej.
I czy ja powiedziałem “wbijano mi WIARĘ”? Dziś wiem, że to nie było wbijanie Wiary, a jedynie religii – jeśli nie opresyjno‑dulszczyźnianego systemu wartości, z żelazną jej zasadą: ręka rękę myje. “Ty chodzisz do kościoła, ja chodzę do kościoła, oboje jesteśmy OK”.
I choć już wtedy zdawałem sobie sprawę, że ludzie są zdolni do przeinaczania nawet najlepszej ideologii, to Boga takiej religii odrzucałem.

Niemniej przyznam, że choć tylko z takim bogiem zapoznano mnie w młodości, ja myśli o nim całkowicie nie porzuciłem.
Oto w trzeciej klasie L.O., dwóm kolegom coś odbiło i zaczęli się prowadzać z jakimiś ludźmi, co modlili się do boga, lecz nie w kościele, a u siebie po domach. Tam też ponoć, potajemnie, wszystko inne robili w ramach swego kultu. Tfu, pewnie jakaś sekta!

Lecz gdy Marek z Piotrem powiedzieli, że na tych spotkaniach najstarsza starowinka we wsi unosi się czasami w fotelu, ja stanowczo zażyczyłem sobie być tam zaprowadzony. Trudno - powiedziałem sobie: jakoś przeżyję mszę impromptu w wiejskiej chacie, ale babę unoszącą się w fotelu zobaczyć muszę! A może ten bóg to jednak nie ściema…?

Ale babka się nie uniosła. Tak po prawdzie, ledwo zipała w tym swoim fotelu seniora, aż miało się wrażenie, że gdyby nie on, kobiecina nie sięgnęłaby sklepienia, a szybciej bruku. Ale nie – nie byłem z tego powodu ani zdruzgotany, ani nawet zawiedziony. Po prostu: od tamtej pory nie zainteresowałem się bogiem już ani razu. Tzn. ani razu, aż do dnia, kiedy to On zainteresował się mną, o czym poniżej.

Dlatego gdy pojawiłem się w mieszkaniu Edyty i Mariusza, czyli moich internetowych (całkiem ”przypadkowych”) znajomych, ich wiara była dla mnie - przyznam szczerze - nie lada nowością. Uderzył mnie przede wszystkim fakt, że ani nad drzwiami, ani na żadnej ścianie, ani NIGDZIE nie wisiał krzyż. To jak to!? Wy jesteście wierzący??
Pamiętam ich odpowiedź: – “Bo my tylko czytamy Biblię”.
Że cooo!!?

IV

Pierwszy gong

Ale nawet to spotkanie nie odbiłoby na mnie takiego piętna, gdyby nie zdarzenie z nazajutrz, czyli z piątku, 9 lutego 2007.
Gdzieś tak od przerwy na lunch zauważyłem, że moja ukochana szefowa jest jakaś inna. Zazwyczaj rozgadany, roześmiany, piegowaty irlandzki pyszczek spąsowiał, ścieśnił się, a jej zazwyczaj ruchliwe i pogodne oczy unikały ze mną kontaktu. Mnie to co prawda gilało; nawet jeszcze do godz. 17:10 gilało.
Lecz już o 17:15 gilać przestało. Bo wtedy to, na piętnaście minut przed końcem dnia i jednocześnie tygodnia, a zarazem na 15 minut przed końcem mojego trzymiesięcznego okresu próbnego, szefowa poprosiła mnie “na stronę”.

– “Jack” – rzekła zdławionym głosem, z trudem panując nad napływającymi do oczu łzami – “w poniedziałek już nie przychodzisz do pracy.”
– “Pardon me?
– “It’s over.” ["To koniec."]
I cóż z tego, że jeszcze kilka dni temu siedzieliśmy naszym zespołem, omawiając śmiałe plany na kwiecień i maj?

Oczywiście, że przez resztę wieczoru czułem się wielkim pechowcem, bo czemu nie?
Oczywiście, że tego wieczora nie padłem na kolana, bo i przed kim?
Lecz wiem, że już następnego ranka przebiegło mi przez myśl, czy aby to zwolnienie nie oznacza początku jakiegoś konfliktu we mnie; może jakiejś bitwy. Hmm, tyle że ja z nikim i niczym nie chciałem wtedy walczyć, a tylko odzyskać swoją posadę! Odzyskać ją, by mieć czym zasilać kiszki i za co wlewać paliwa do pożyczonego gruchota, by mieć jak powieźć do lasku…

Nie, tym razem nie o to szło. Ja bowiem, jakimś dziwnym przypadkiem (!) lub zbiegiem okoliczności (!!) przywiązałem się do myśli, że ta bitwa toczy się we mnie oraz o mnie.
Tak, to chyba najlepsze określenie tego, co we mnie zakiełkowało. Że to pierwsza runda bitwy o mnie i że gong padł wczoraj.
OK, gong padł, tylko niech mi ktoś powie, czy ja jestem w tej bitwie widzem, sędzią, czy stroną walki!?
Bo jeśli widzem, to KTO WALCZY?
Jeśli sędzią – na podstawie JAKICH ZASAD rozsądzam kto wygrał?
A jeśli wreszcie stroną bitwy – Z KIM WALCZĘ oraz O CO?

W duchu skłaniałem się w kierunku opcji trzeciej, tj. że jestem stroną bitwy, jednak w mej zamąconej i zranionej stratą pracy duszy mętlik był za duży, by móc na gorąco i od razu dokonać trafnej oceny sytuacji. Niemniej, ów mętlik przynajmniej się pojawił i chwała mu za to, gdyż bez niego nie byłoby dalszych wypadków.

V

Chłop śpi – w polu samo rośnie

I zapewne teraz, Drogi Czytelniku, zdziwisz się (a być może nawet zawiedziesz), gdy Ci zakomunikuję, że przez następny rok …nic ciekawego się nie działo.
Ale tak, to prawda – ‘nic’ się nie działo.
Bo oczywiście niegodny wzmianki jest fakt, że polecana przez Edytę i Mariusza, a otrzymana do przesłuchania audio‑książka, przeleżała się na półce cały rok – no przecież “czasu nie miałem”…  ;-)
Bo niegodne wzmianki jest również to, iż pożyczoną biblię, po dojściu do drugiego rozdziału pierwszej księgi, szurnąłem w kąt z taką gwałtownością i obrzydzeniem jakbym dotknął karalucha, którego to robactwa strasznie się brzydzę – bo czy to ważne którą rękę ślepy Izaak na głowę którego syna położył, a że go zmylono, to błogosławieństwo poszło nie tam, gdzie się przynależało – i przez to przepadło?

Ale nie, to wszystko się “nie liczyło”.  ;-)
A nie liczyło, gdyż dla grubo ciosanych, przysadzistych kloców powyższych wydarzeń, malucie przesunięcia atomów na ringu ciągle trwającej walki o mnie były niedostrzegalne. Lecz wszystko do czasu…

VI

Spojrzeć nowymi oczyma

W międzyczasie minął rok, wiele się w moim życiu wydarzyło (niezbyt przyjemnego) i pewnego niezbyt pięknego dnia, w ręce wpadła mi owa audio‑książka podarowana mi przez moich nowych, coraz bardziej interesujących mnie znajomych. Notabene, dopiero niedawno mama Edyty wyjawiła mi, że gdy zacząłem już zabierać głos na ich biblijnych spotkaniach, moje pytania oraz wypowiedzi wskazywały bardziej na czepialstwo, niż zainteresowanie tematem. Ja jednak daję głowę, że od początku byłem tematem zainteresowany, choć wobec niego sceptyczny. Ostatecznie, u nich też nikt w fotelu się nie unosił.

Ale wróćmy do owej książki:
Nie, nie wydam Ci, Drogi Ciekawski, jej tytułu. Dlaczego nie?
Nie wydam, gdyż nie chcę być odebrany za promotora konkretnego autora czy wydawnictwa.
Nie wydam, gdyż jakże płytkim okazałbym się piewcą indywidualności człowieka i jego doznań. Gdzież by się wtedy podziało wyzwanie, ten motor człowieczeństwa, gdyby te same rzeczy inspirowały wszystkich w jeden sposób? Dochodźmy więc do nich każdy po swojemu. Ja doszedłem do swego dzięki niej. A Ty jak? Czas pokaże.

Co mogę o owej lekturze powiedzieć, to stwierdzić fakt, iż nie przedstawiła mi ona żadnego fizycznego dowodu na istnienie boga. Nie przedstawiła mi ona również żadnego dowodu natury faktograficznej, choćby o milimetr przybliżającego mnie do zaakceptowania zawartości Pisma jako choćby dokumentu historycznego. Co więcej (a właściwie mniej), nie porównywała innych znanych bogów i bożków ze sobą; coś na zasadzie stron www porównujących konkurencyjność ofert ubezpieczeń motoryzacyjnych dostępnych na rynku: który bóg daje najlepszy pakiet, tego zabieram do domu – wystarczy tylko płacić regularną składkę OC i masz jak w niebie.
O nie, nie tędy droga.

Co więc było tak niesamowitego w treści owej tajemniczej książki, że już po pierwszym rozdziale przeczuwałem, że przy rozdziale ostatnim nic nie będzie w moim życiu takie samo? Owa książka “tylko” narysowała obraz Boga Doskonałego. Nie jakiegoś tam boga, lecz Boga kochającego tak, jak swą partnerkę‑ladacznicę kochałby zdradzony, lecz nadal kochający i wierny partner (lub partnerka; nie trzymajmy się kurczowo płci).
Tylko co ja bredzę! Przecież taka miłość się na Ziemi nie zdarza. Nikt nie jest doskonały, więc i nasza miłość jest skazana na bycie ułomną. Na szczęście, wtedy pomyślałem: “ale jeśli takiej Miłości nie znamy, nie znaczy to wcale, że Miłość taka NIE ISTNIEJE”.
To była piękna i przełomowa myśl.

A jaki jeszcze obraz Boga wyłonił mi się z “kart” mego audio‑booka?
Był to obraz Boga wybaczającego, Boga litościwego wobec nas, choć surowego wobec naszych postępków. Zobaczyłem tam również Boga rozmawiającego ze swym Stworzeniem, dbającego o niego i prawie że prowadzącego go za rękę, a nie pozostawiającego go samemu sobie, na pastwę losu czy zgubnych i złudnych domysłów. Lecz przede wszystkim, Bóg z tamtej książki dawał (czytaj: obiecywał) coś jeszcze: On obiecywał nam Życie Wieczne, zwane też “Zbawieniem”. I tu padła absolutna torpeda: obiecywał Życie Wieczne, ponoć przez nas niegdyś utracone.
– “Co za bujda!” – taka była moja pierwsza myśl.
Lecz po zastanowieniu się nad znaczeniem Miłości Doskonałej, uświadomiłem sobie, że Bóg - jeśli w ogóle jest - taką i tylko taką ofertę powinien dla nas, śmiertelników, mieć. Inaczej, ów Bóg Miłości Doskonałej - istniejącej, lecz nie DAWANEJ nam, ludziom - byłby gorszy od cukru nie dającego słodyczy.

I choć przesłuchanie całej książki zajęło mi kilka tygodni, tamten maj i czerwiec 2008r. pamiętam jakby był jedną chwilą, na której początku przymknąłem oczy, a na której końcu te oczy otwarłem i świat teraz widziany był światem innym.
Oczywiście świat był ten sam, tylko ja już patrzyłem na niego inaczej. I to było super.

Tak czy inaczej, właśnie takiego i tylko takiego Boga pragnąłem pokochać.

Czy więc w tamtym momencie byłem już tzw. ‘osobą wierzącą’?
Ależ skąd! Ja jedynie zrozumiałem, że tylko taki Bóg jak z tamtej książki mógłby mnie pociągnąć oraz mnie w sobie rozkochać. Nie żaden inny; bez kompromisów. Teraz "tylko" należało Go poznać, sprawdzić, czy w ogóle istnieje w realu, na serio.

Czy więc byłem wtedy chociaż człowiekiem religijnym?

Chyba każdy z nas jest w pewnym sensie religijny, jeśli przyjmiemy, że religia to nasze ludzkie, pełnoprawne poszukiwanie ostatecznych odpowiedzi co do sensu życia i śmierci; odpowiedzi na pytania “skąd jesteśmy” oraz “dokąd zmierzamy”. Ja jednak - zamiast szukać odpowiedzi w sobie - szukałem Autorytetu, szukałem Żywej Wiedzy, mogącej mi udzielić jasnej odpowiedzi na pytania, które zadaje sobie chyba każdy z nas. Czułem bowiem, że to byłoby niesprawiedliwe czerpać wodę z rzeki Miłości, nie wiedząc (i nie dbając o to) gdzie leży tej rzeki źródło. I dlatego właśnie takiego Boga pragnąłem poznać; dopiero taki obraz Boga był dla mnie pociągający, a przez to warty ewentualnego poznania.
W tym celu nabyłem Biblię.
Skąd jednak wiedziałem - spytasz się pewnie, Drogi Czytelniku - że akurat ona była odpowiednią dla mnie lekturą?
Odpowiedź brzmi: nie wiedziałem. Owszem, moja książka mi o niej mówiła, takiego Boga kochałem in blanco, lecz jeszcze w Niego nie wierzyłem – ja dopiero chciałem Go poznać. I to poznać osobiście, bo nikomu (a szczególnie żadnej księdzie) na słowo nie wierzę. Nie wierzę i już!

VII

Brmm, brmm

I wreszcie tu, w niniejszym rozdziale, na scenę wydarzeń wkracza obiekt mojej dedykacji.

Panie i Panowie, Drogi Czytelniku – oto On: chiński, o niewypowiadalnej, 5‑literowej nazwie, w niebiańskim kolorze blue, z silnikiem wprost z fabryki odkurzaczy, już nieistniejący …SZAJS!
Kupiony za tanie pieniądze, odpłacił mi się pięknym za mą nadobną chęć oszczędności, która jednak ostatecznie wyszła mi bokiem.
Summa summarum, skuterek nie miał jeszcze tablic rejestracyjnych i okazało się, że nie da go rady - jako skuterka bądź co bądź prawostronnego, bo z Chin ściąganego - na Wyspach zarejestrować. No nie da się i już – koszty zakupu potrzebnych części plus robocizna podważyły cały sens podjęcia takich czynności. Owszem, skuterek był na chodzie, lecz jeśli do legalnego używania, to tylko na Kontynencie.

Tak więc, w poczuciu klęski finansowej (a także pełen świadomości okazania się motoryzacyjnym jeleniem), nabyłem drogą kupna drugi skuterek.
I oczywiście również “przypadkowo”, ten drugi też był chiński, też o niewypowiadalnej, 5‑literowej nazwie (choć innej niż poprzednia), i też w niebiańskim kolorze blue, z silnikiem co prawda trochę lepszym niż od odkurzacza, lecz de facto tylko jedna rzecz odróżniała drugi szajs od pierwszego: drugi miał tablice rejestracyjne, a więc był na Wyspach legalny.

I co w tej sytuacji wymyślił właściciel drugiego chińskiego Shai‑su?
No, co?

Tak, dobrze główkujesz, Drogi Czytelniku-Kombinatorze – właściciel owego Shai-su opracował sobie super‑hiper plan jak przy pomocy drugiego “legalnego” skuterka zutylizować skuterek “nielegalny”.

Panie i Panowie, oto…

VIII

Superplan

Kluczowe założenia SuperPlanu mówiły co następuje:
1. przekładam tablicę rejestracyjną z legalnego skuterka na skuterek nielegalny.
2. tak spreparowanym pojazdem odrzutowym o pojemności silnika 125cc, udaję się do …Polski (1500km w linii prostej).
3. po dojechaniu na miejsce docelowe (i odkręceniu tablic), oddaję go w tzw. “dobre ręcę”, czyli komuś z rodziny lub znajomych. A co ma się całkiem nowiuśki odkurzacz, bądź co bądź sprawny, marnować i rdzewieć na lewostronnych Wyspach?
4. ze “zwolnionymi” tablicami wracam grzecznie do UK i przykręcam je na ich prawowite miejsce.

W celu realizacji nakreślonego Planu, kupiło się bilet na prom Dover‑Calais przez Kanał LaManche oraz bilet lotniczy na trasie Gdańsk‑Londyn Luton.

Tu trzeba wzmiankować, iż akurat zaczynałem czytać rozdział, gdzie Jezusa zapytali “czy trzeba płacić podatki?”, a on im na to odrzekł słynne “Oddajcie cesarzowi to, co cesarskie, a Bogu to, co boskie”.
Oczywiście nie odbierałem tego fragmentu jakoby był skierowany tylko i wyłącznie do księgowych oraz prowadzących własną działalność gospodarczą, więc skoro ja nie jestem księgowy - dumałem - to być może ten fragment obowiązuje również i mnie, tyle że w kontekście szerszym, czyli w przenośni.
I gdy tak nad nim podumałem, to niechętnie, aczkolwiek uczciwie musiałem przyznać, że mówi on o żelaznej zasadzie niekombinowania nie tylko wobec Praw Bożych, ale i też praw ludzkich.
A wtedy od razu posłyszałem tego ostatnio bardzo uaktywnionego, Wewnętrznego Brunera, szepczącego mi do ucha:
– “Ej, Jacuś - widziałeś pkt.1 swojego SuperPlanu? Coś mi on trochę odstaje od tego, co aktualnie czytasz.”
I fakt – nie dało rady Mu zaprzeczyć.

Na moje szczęście (a w szczególności szczęście mojego “podwozia”), moja rodzona matka, od realizacji SuperPlanu mnie odwiodła. Kochana mamusia!
Lecz o ile z niemożliwością zutylizowania nielegalnego skuterka zacząłem się oswajać, o ile równie dzielnie przełknąłem stratę kilkudziesięciu funtów na frajerskim kupowaniu niepotrzebnego biletu lotniczego, o tyle nie mogłem pogodzić się ze stratą tego biletu‑ostańca na prom do Francji. Ni to oddać go, ni to pozwolić mu się zmarnować – co z nim począć?

I tym oto sposobem dochodzimy do wydarzeń kluczowych. Ciąg dalszy: "Moje Świadectwo, część 2/2"

Licencja: Creative Commons - użycie niekomercyjne