JustPaste.it

Niezwykła ceremonia

EKSPOZYCJA

 

 

Ołowiane myśli drapieżnie suną w ciemność. Jest godzina czwarta nad ranem, a pod poduszką czarna dziura. Stalowa obręcz ściska mózg, komórki implodują, ciało się w sobie zapada. Fizyczne doznanie, jakby energia wyciekała we wszystkie strony, a procesu tego w żaden sposób nie można zatrzymać. Czy tak właśnie wygląda umieranie? Co to za siła, która sprawia, że ten najbardziej tajemniczy cud, jakim jest życie rozumne, nagle się rozpada? Są tacy, którzy uważają -gdzie ja to czytałem – że to jest metafizyczny skandal.

Wloką się za mną kondukty, ale na czele nie idzie ksiądz tylko czarny kruk. Śpiewa żałobne pieśni, skrzecząc po swojemu. A z wierzb pochylających się w zadumie nad orszakiem zwisają nie liście, lecz łapy kocie. Molowa tonacja całego tego obrazu doprowadza do obłędu, nuty wpijają się w mózg jak kolce, zmuszają do wsłuchiwania się w demoniczne ronda, fosforyzujące kadencje i cyprysowe zaśpiewy. Zaczyna padać. Czarne krople spadają z fioletowego nieba, bębnią jak werble spadając na głowy uczestników pogrzebu (pogrzebaczy?). Bębnią, bębnią, bębnią. Mieszają się ze skrzeczeniem kruka. Nagle chmury zostają rozerwane sztyletami błyskawic, jest ich tysiące, a wokół czarnych kropel deszczu tworzą się miniaturowe tęcze i to one teraz spadają na głowy. W tym wszystkim najbardziej zdumiewający jest fakt, że jestem samym patrzeniem; nigdzie mnie nie ma, jest tylko patrzenie widzące z góry, z boku,z przodu, a nawet z dołu. Zmieniają się perspektywy, opalizują tęcze na kroplach, niezdarnie porusza się kruk.

Szklana trumna pozwala zobaczyć nieboszczyka. Jest ubrany w kolorową piżamę. Na jednej nodze kapeć z kućką. Leży na boku, prawą ręką podpierając głowę. Wygląda, jakby czytał książkę. Z ust cieknie czarna piana, spływając na aksamitny materiał wyściełający dno trumny. To ja. Patrzenie odnalazło swój podmiot lub raczej swój przedmiot. Zadziwiające jak mało się zmienia, gdy umieramy. Okazuje się, że ciało w istocie jest mało ważnym atrybutem istnienia, tak naprawdę istotą jest świadomość – ona jest niezmienna. Ten sam koloryt myślenia, te same utrwalone wcześniej struktury czynnościowe, te same zachcianki. I patrzę na siebie bez lęku, be żalu, z przekonaniem, że tak właśnie ma być. A i cierpienia fizyczne ustępują. W pustej już przestrzeni bólu rodzi się niedoświadczona nigdy wcześniej harmonia i spokój. Nie ma już w mózgu stalowej obręczy i kolców. Jest tyko patrzenie, które powoli staje się światłem albo – inaczej – światło staje się patrzeniem. Niezdobyte szczyty jawią się jako dziecinna igraszka; dominującą treścią odrodzonej świadomości jest w tej chwili łatwość i lekkość istnienia. Trzeba się z tym oswoić, bo można rozwibrować się ze szczęścia.

Nie ma już kruka ani nie słychać ciężkiego piekielnego rytmu. Posadzkę kościoła wyścielają jedynie tęcze, które rozsypały się wszędzie. Jakaś świetlista dłoń odprawia rytuały nad trumną, białe krople padają na wieko, ożywiając materię szkła. W powietrzu rozchodzi się woń dymu i zadumy; widzę głowy pochylające się nisko, chociaż na dole niczego ciekawego nie dostrzegą. Dziwne, ale żaden z nich nie spojrzy w górę, tam, gdzie światło i cisza – błogosławiona, święta cisza. To zupełnie nowe doświadczenie, bo przyjmujemy huk, chaos, ciągły niepokój jak coś zupełnie normalnego, oczywistego. Nietrudno wyobrazić sobie, że jakość istnienia może być całkowicie inna, lepsza, czystsza. Niedoświadczany nigdy wcześniej spokój i harmonia rozlewała się po przestrzeni świątyni, głusząc rozgwar ludzkich poruszeń. Dźwięki, widzialne jakimś niezwykłym sposobem, subtelnie poruszały błękitnym dymem, żywym i aromatycznym. Widziałem go i jednocześnie nim byłem. Nie istniał już podział na „ja” i „wokół mnie”. Wszystko było jednym i całym. Wyżej pojawiła się kula światła o niespotykanej mocy, dziwna energia, która wypełniała swoim ciepłem coraz większą część wnętrza kościoła, przyciągając do siebie wszystkie myśli i uczucia. Nie można było jej powiedzieć „nie”. W tej energii było coś hipnotyzującego, czemu nie sposób było się oprzeć. Było białe, na obrzeżach przechodzące jedynie w czerwone. Niosło w sobie komunikat docierający do mnie w tajemniczy sposób:

 

to co widzisz ponad tobą

jest tobą

nie dzisiaj to zawsze

widzisz teraz, doświadczasz

co miałeś na wyciągnięcie ręki

 

Poczułem się nagle na granicy, niewidocznej, ale wyczuwanej niemal fizycznie. Odniosłem wrażenie, jakby nagle coś zaczynało mnie rozrywać. Był to stan bolesny i niepokojący, choć z bólem ciała nie miało to nic wspólnego.

 

 

GRANICE

 

 

Rano próbowałem przypomnieć sobie, co mi się śniło. Ale czasami pozostaje nastrój podniosły, który nieraz towarzyszy cały dzień. Kiedy myłem zęby, wydawało mi się, że chwytam pojedyncze nitki fabuły. Nie udało się jednak.

Jak co dzień rutynowe działania, które oddalają od spraw ważnych.

autor - Jan Stasica