JustPaste.it

Moje Świadectwo, część 2/2

Wyprawa za dwie granice.

Wyprawa za dwie granice.

 

IX

Niechaj będzie wola Twoja (a wycieczka moja)

Nie wiadomo, kiedy zrobiła się jesień; temperatury zaczęły spadać do 15ºC. Lecz jesień 2008r. to w moim osobistym kalendarzu wiosna, tyle że w sercu.

Na wyjazd do Francji nie musiałem się długo przekonywać: bilet na prom już był, a mój pracodawca już od dawna nagabywał o wykorzystanie wolnych dni przed okołoświątecznym ukropem.
Padło na termin 10-14 września; od środy do niedzieli.

Oczywiste było, że za miejsce docelowe swej wycieczki obiorę Paryż. Przecież to “tylko” (nie licząc kanału) 430km.
Podniecony wyjazdem, rozpocząłem skrupulatne doń przygotowania:
w pierwszym rzędzie, w odpowiednim brytyjskim urzędzie upewniłem się, że wymogi francuskiej drogówki co do jednośladów nie różnią się od tych na Wyspach, że prędkość maksymalna na mieście to 50km/h (circa 30mil/h) i że nie potrzebuję ani trójkąta, ani gaśnicy (!), ani zapasowych żarówek. I na wszelki wypadek, żeby być extra ubezpieczonym, zapasowe żarówki jednak zakupiłem.

W tym miejscu należy nadmienić, iż moje prawo jazdy kat. ‘A’ było w tamtym czasie tymczasowe (provisional). Oznaczało to:
A) zakaz wjazdu na autostradę,
B) zakaz przewozu pasażera, a także
C) nakaz umieszczenia na pojeździe czerwonego znaczka “L”.

Tyle od strony przepisów.

A teraz z zupełnie (na pozór) innej beczki:
Pewnie każdy z nas kiedyś w życiu na coś się tak uparł i tak nastawił, że gdy nowe realia zmusiły nas do rezygnacji z tego wymarzonego Czegoś, czuliśmy się - mówiąc oględnie - źle.
Toteż jak ja mogłem się czuć, gdy na 5 dni przed datą wyjazdu, z w/w urzędu otrzymałem informację tej oto treści:
Szanowny Panie,
informujemy, że posiadane przez Pana tymczasowe prawo jazdy kat. ‘A’ są ważne jedynie na terenie kraju ich wydania.
Z poważaniem
DVLA (Drivers & Vehicle Licensing Agency)

W świetle powyższej informacji, mam teraz dla Ciebie - Drogi Czytelniku - małą zagadkę:
Czego nagle zaczął dopatrywać się odbiorca powyższego listu w biblijnej linijce “Oddajcie cesarzowi to, co cesarskie, a Bogu to, co boskie”?
?

Oczywiście, że masz rację, Drogi Sherlocku – jakżeby inaczej:
No tak, owszem, podatki płacić trzeba, ale czy to znaczy, że również należy jeździć zgodnie z jakimiś tam przepisami, zresztą bardzo głupimi, bo przecież ja umiem jeździć i skoro żadnego Anglika do tej pory nie rozjechałem, to i nie rozjadę również żadnego Francuza, zresztą ja już wziąłem urlop, zobacz jak jestem dobrze przygotowany – nawet zapasowe żarówki kupiłem! Niee? To co mam zrobić? Urlop sobie przepuścić!? Bruner, Ty świnio!!

Nawet najgorsze bóle fizyczne, w porównaniu z moimi ówczesnymi męczarniami natury psychicznej, byłyby wtedy niczym. Śpiewają “Serce – jak to łatwo powiedzieć”, lecz ja wtedy śpiewałem sobie “Oszukać serce – jak to łatwo powiedzieć”.
Śrubę mego bólu dokręcił jeszcze mechanik, do którego - na dwa dni przed datą wyjazdu - zaprowadziłem skuterek na akurat należący mu się okresowy przegląd. I miałem nadzieję, że naturalnie wyszedł mi mój śmiech, gdy ten zażartował, cytuję:
– “Wymieniłem olej, świecę i wszystko co trzeba. Pana skuterowi nic nie dolega – dojedzie Pan nim nawet za granicę!

Nie dziwcie się więc proszę, że im bliżej było środy 10 września, tym większa była moja “wiara”: to znaczy wiara, że jednak to, co ostatnio czytałem, daje mi prawo do wyjechania poza teren Wielkiej Brytanii. Że wiara w Boga polega właśnie na tym, że jak już się uwierzy, to jest się ponad ziemskimi prawami: że wtedy jest się ‘pod łaską’ choćby nie wiem co i wierzącego obowiązuje wtedy tylko Prawo Boskie, a nie jakieś tam przepisy, zresztą rzadko w pełni sensowne, więc jak najbardziej łamalne.
Och, wierzcie mi – jak ja chciałem w to wierzyć…

X

Strach ma wielkie oczy

Pytanie:
Czy w przeddzień wyjazdu, tj. we wtorek wieczór, byłem już tzw. osobą wierzącą? Czy wierzyłem wtedy w Boga Biblii?
Odpowiedź:
Nie, nie wierzyłem. Bardzo chciałem, lecz nie wierzyłem. Mało tego: chciałem tej wiary, lecz jednocześnie jej się bałem.
Tak – bałem się uwierzyć.
Bo cóż ja mogłem wtedy myśleć? Że On - skoro ma być Wszechwiedzący - wie również to, iż ja jestem świadom “nielegalności” mego wyjazdu. I jak tu w takiego Boga wierzyć? Toż taka wiara jest przeciw mnie samemu!

Dlatego, moje padnięcie na kolana tego wieczoru było nie tyle pokorą, co asekuracją:
– “A nuż istniejesz…?” - kalkulowałem - “i co ja Ci wtedy bym rzekł, gdyby francuscy pograniczni lub paryscy policjanci złapali mnie na nielegalnym wypadzie?

Dość powiedzieć, że choć przez cały wtorek nie tknąłem ani kropli, w środę o świcie wstałem z wielkim kacem.
Ale nic nie mogło mnie powstrzymać od obleczenia się w komplet ubrań, od wyprowadzenia skutera z garażu i od ruszenia w trasę. Bruner szalał, lecz ja byłem od Niego silniejszy. Tzn. jeszcze tego nie wiedziałem, że był to ostatni dzień w moim życiu, kiedy jeszcze byłem od Niego silniejszy.

XI

Pierwsza “rozmowa”

Jeszcze dziś me myśli wpadają w popłoch, gdy wracam do tamtego wrześniowego poranka.

Oto wsiadam na skuter: szybko wyskakuję na północną obwodnicę, o godzinie 4:30 zupełnie jeszcze pustą. Trasa jest płaska i równa jak stół; szusuję z prędkością 80‑90km/h. Tylko dotankować, przebić się przez Blackwall Tunnel pod Tamizą i koło 6:00 jestem już na wylotówce w kierunku portu Dover. I wtedy…
Wtedy drążek kierowniczy mojego chińskiego cacka zaczyna nagle drgać.
Co jest!?

Odruchowo zwalniam – drganie ustępuje. Na coś wjechałem? Chyba nie, gazuję więc dal… znów trzęsie!!
Może coś z kołem, z oponą?
Wychylam się więc (czynność podczas jazdy wysoce nie polecana), by sprawdzić oponę – wszystko na miejscu, tylko czemu tak dziwnie trzęsie?? Zwalniam więc znowu.
Zauważam, że barierą jest prędkość 50km/h; poniżej niej wszystko jest w porządku. Jadę więc przez chwilę tylko pięćdziesiątką, skonsternowany – wozy za mną zaczynają trąbić, a to na Wyspach uznawane jest za dopuszczalne tylko w naprawdę wyjątkowych sytuacjach. Czując więc presję za plecami, podkręcam gaz na chama, krzycząc:
– “Co mi tu będziesz zgrywał fochy!
Efekt?
Kolumna kierownicza drży tak, że mało ze skutera nie spadam. O ile pamiętam, amplituda wychyleń moich rękawic wynosiła z jakieś 5cm w każdą stronę, a co to znaczy przy prędkości 55km/h nikomu sprawdzać nie polecam.
Musiałem zwolnić, no musiałem…

Jadąc wzdłuż pobocza ze śmieszną jak na trasę ekspresową prędkością 50km/h, zastanawiałem się: CO DALEJ!? Chociaż nie, kłamię: moje myśli były w panice, w szoku, w stanie sztormu.

Drżenia takiego nigdy wcześniej nie doświadczyłem, i nie tylko za sterami moich wcześniejszych skuterów, co nawet za kierownicami licznych samochodów. Co do techniczej strony, trzęsienie to miało częstotliwość mniejszą niż wynikałoby to z niewyregulowanego lub obluzowanego koła, a z kolei większą niżbym sam mógł ją spowodować bujaniem skutera oburącz. Wiedziałem jedno – to było coś zupełnie nowego, niespotykanego ani w mechanice, ani w przyrodzie.

Oczywiście, że spod kasku poleciały wtedy najcięższe joby na maksymalnie odkręconym potencjometrze mego gardła. I oczywiście, że owe joby poleciały na chiński szajs – bo na co innego??
Ale ja nadal jechałem na Dover. Można by rzec: jechałem w zaparte. A jadąc tak, nienawidziłem siebie i swego sknerostwa, swego (podwójnego już!) motoryzacyjnego jeleniostwa, swego… STOP!
A może to jednak…

Jeszcze z zagryzionymi wargami oraz ze łzami w oczach, ale już z nową, szaloną myślą w głowie, skorzystałem z najbliższego zjazdu, zaczynając dywagować:
– "Czyli co? To jednak nie wina szajsu, a…?"

Nie wiem jak Ciebie, Drogi Czytelniku, lecz mnie osobiście zawsze śmieszy gdy aktor, chcąc pokazać, że rozmawia z Bogiem, charakterystycznie unosi wzrok ku górze i śmiesznie świeci białkami. Szczególnie świetny był w tej sztuce Topol ze “Skrzypka na dachu”. Założę się jednak, iż tego dnia, moja skromna osoba odegrałaby to patrzenie cokolwiek niezgorzej, jako że było ono całkowicie naturalne. Bo rzeczywiście: w miarę jak przemierzałem tę samą trasę co przed chwilą, tyle że w odwrotnym kierunku, moje niedowierzające, lecz szczere myśli oraz takie same oczy wędrowały ku górze co rusz.
– “Czyżby to rzeczywiście Ty…?

On jednak nie odpowiadał. Tzn. nie odpowiadał, lecz gdy dodawałem gazu tak, że na liczniku pojawiało się choćby 51km/h, kolumna kierownicza skuterka zaczynała wpadać w te złowrogie wibracje; za każdym jednym razem.
– “Nie no, daj spokój z tymi jajami! Bruner, o co Ci chodzi!?

Ale Bruner milczał.
– “Milczysz? A to masz!” – i podkręcam gaz.
Lecz skuter znowu swoje. Co jak co, lecz na mój chiński szajs z silnikiem wprost z fabryki odkurzaczy mogłem liczyć jak w banku: 50km/h - OK. 51km/h - nie OK.

Ale nie byłoby prawdą, gdybym powiedział, że do domu wróciłem zdruzgotany. Do domu wróciłem raczej zakłopotany, gdyż przez resztę dnia, do ostatniej godziny kiedy mój mechanik zamykał swe podwoje, ja biłem się z myślami, nie wiedząc czy zaprowadzić do niego swój szajs i prosto w twarz rzucić mu: “Ty partaczu, zobacz – nie dopatrzyłeś czegoś w przednim kole!”, ewentualnie: “Zobacz jaki to szajs! Ile by go nie przeglądać, i tak zawsze wyjdzie coś nowego”.

Ostatecznie, po głębszym przemyśleniu sprawy, postanowiłem jednak dać memu (nadal rojonemu) bogu drugą szansę.

Dlatego, dla odmiany, tego wieczoru - tj. w środę 10 września - moje padnięcie na kolana nie było już tak asekuracyjne jak jeszcze dnia poprzedniego:
– “Panie Boże, jeśli tam jesteś i jeśli to rzeczywiście Ty namieszałeś mi dziś w skuterku, by mnie odwieść od mojego planu – proszę Cię: ODEZWIJ SIĘ DO MNIE!
Nic, cisza.
– “OK, nic nie mówisz, bo pewnie Ciebie tam nie ma, ale jeśli… jeśli jednak jesteś i to jednak Ty dziś mnie zawróciłeś z trasy – powiedz: co ma oznaczać to ograniczenie mi prędkości, zresztą bardzo głupie? Myślisz, że ja jutro znów nie pojadę? Myślisz, że nie? Słyszysz mnie!?
I znów cisza. Tylko Bruner szaleje.
– “OK, może jesteś, a może Cię nie ma, ale jeśli tak się ma sprawa, to rozumiem, że pozwalasz mi jutro jechać, lecz warunkowo, tj. z maksymalną prędkością 50km/h, czy tak?” – poczekałem chwilę, by posłuchać swych myśli – “Bo jeśli tak, to wiedz, że ja w ten układ wchodzę. Słyszysz? WCHODZĘ!!!

Nadal nikt nie odpowiadał, lecz tym razem miałem wrażenie, że przynajmniej słuchał:
– “Aha, i jeszcze jedno!” – już podnosiłem się z klęczek – “Oto oświadczam Ci uroczyście, że jeśli mnie złapią, nie będę miał do Ciebie pretensji.

I jeszcze dodałem: “Tak mi dopomóż Bóg”.
Tak na wszelki wypadek.

XII

Powtórka z rozrywki

Dla kogoś z zewnątrz, mój czwartek 11 września zaczął się dokładnie tak samo jak dzień poprzedni. Jednak tylko ja byłem świadom - choć pewnie nie do końca - tej jednej różnicy między Wczoraj, a Dziś: oto po raz pierwszy w życiu, moja niecierpliwość została zastąpiona cierpliwością. Ot, tak zwyczajnie. Jak palacz rzucający swój nałóg nie miesiącami czy przy pomocy wieloetapowych terapii, lecz z dnia na dzień, jakby chirurgicznie pozbawiony nałogu – tak ja czułem się jak zoperowany przez Tajemniczego Chirurga, który wyciął mi zły katalizator emocji i wstawił na jego miejsce nową część, zdolną do katalizowania niecierpliwości i przekuwania jej w cierpliwość.

Nie mogłem się temu nadziwić. Byłbym jednak kłamcą twierdząc, że do używania mojej nowej cechy nie miałem poważnego bodźca – miałem. Było nim dane słowo: “układ to układ”.

Moje chińskie cacko chodziło oczywiście jak pszczółka …o ile nie przekroczyłem prędkości 50km/h.
Lecz ja - w odróżnieniu od dnia wczorajszego - tym się już nie przejmowałem. Owszem, mówiono mi, że uwierzenie pociąga za sobą zmianę postępowania i widzenia świata, lecz ja przecież jeszcze nie byłem wierzący, a już coś się zmieniło!
I co z tego, że na odcinku ekspresowej trasy A2, za moimi plecami znów leciały okazjonalne klaksony? Cóż z tego, że niejednokrotnie machano do mnie środkowym paluszkiem? Cóż z tego wszystkiego?

Do dziś dnia, jeśli znajdę się na trasie szybkiego ruchu, a traffic pozwala na bezpieczne zwolnienie do 50‑tki – robię to i zdumienie mnie ogarnia, że ja na taki układ poszedłem. Z Londynu do Paryża, pięćdziesiątką?? Ludzie, ratunku - WARIAT!!!
Ale nie – wtedy ja tylko zaciskałem zęby i z ironiczno‑uległym tonikiem powtarzałem:
– “Układ to układ, słowo się rzekło. Zobaczymy, co masz dla mnie w zanadrzu…”

W Dover wylądowałem dopiero koło 10:00 – ale nie spanikowałem; raczej świetnie się bawiłem.
A propos – czy zdarzyło Ci się, Drogi Czytelniku, zakupić kiedyś bilet na wczasy, których lokalizacji sam nie znałeś, lecz wiedziałeś, że będzie świetnie, gdyż jechałeś w doborowym towarzystwie?
Jeśli tak, to już wiesz, jak ja się wtedy czułem.

Nie wdając się w detale mej 19-godzinnej podróży nadmienię tylko, iż na paryskiej Bastylii wylądowałem o 23:30.

Moje_w_-_trasa_small.png

 

 

 

f214bb98047e5d378de023945e614e26.jpg

 

7f81aadb2cc952fdda34619f0cefe509.jpg

XIII

Noc Prawdy

Paryż jest niesamowity, lecz nie o uwodzicielskie piękno tego miasta w mej historii chodzi.
Dość powiedzieć, że cały wyjazd pamiętam jak jedną, długą rozmowę z Nim. Owszem, była jakaś Eiffla, był jakiś Louvre, jakiś Panthéon i Pola Elizejskie, lecz tak naprawdę, te następne trzy dni kręciły się wokół rozmowy z Nim – oczywiście poprzez “Wewnętrznego Brunera”.
I może jest to dla wielu z Was oczywiste, a dla reszty absurdalne, lecz dla mnie to była wtedy absolutna nowość – a jednak realna rzeczywistość.
Ot, np. taka sytuacja:
Wróciwszy z miasta wpół do drugiej w nocy, postanowiłem, że poczytam sobie trochę Biblii. W tym celu zapalam kinkiet nad swym piętrowym łóżkiem, idę do ostatnio czytanego miejsca, lecz nie ujeżdżam dalej niż dwie kartki, gdy oto na łóżku vis‑a‑vis okręca się pan o urodzie Hindusa i grzeczną, łamaną angielszczyzną prosi mnie czy nie mógłbym zgasić światło, bo on chciałby spać, a już jest spać najwyższa pora.

Naprawdę gość był taktowny i w swojej mowie nader miły.
A co ja mu na to?
– “Co ty mi tu, chamie? Nie widzisz, że BIBLIĘ czytam!?”

Na szczęście, to były tylko moje myśli, które w pierwszym odruchu na mnie się wylały.
Zaraz, zaraz – czy ja powiedziałem “NA SZCZĘŚCIE”?? Hindus nie słyszał mojej tyrady, więc to już jest OK!? – już wtedy tak rozumowałem. Ale co z tego, że Hindus nie słyszał mych myśli, skoro słyszy je On…?
Tak – cały tamten wyjazd, zdarzenie po zdarzeniu, był jedną wielką lekcją pokory dla mej pałającej żądzą poznania Boga głowy.
– “Oczywiście, przepraszam Pana; już gaszę.” – szepnąłem do zaspanego pana.

A to, co uzmysłowiłem sobie zaraz potem, powaliło mnie na kolana, mimo iż leżałem na płask:
– “Czyżby więc na tym pic polegał, żeby Boga mieć w sercu, a nie tylko na ustach, czy nawet w uczynkach? Przecież tylko usta, a nawet tylko uczynki, lecz bez serca, to tylko fasada!
Zasnąć nie mogłem jeszcze długo.
– “Przepraszam Cię!” – szepnąłem.
I szeptałem tak jeszcze wiele razy, za każdym razem czując coraz większą ulgę i niewypowiedzianą radość, jakbym się tam, na tej pryczy, na nowo narodził.
Lecz słów swych przeprosin nie szeptałem do mojego Hindusa, bo tego już porwał Morfeusz, a szeptałem je - słowa chyba swej pierwszej modlitwy - do wewnątrz siebie. Do tego Świętego Wnętrzna we mnie.
I właśnie wtedy, po raz pierwszy w moim podłym życiu, mój Wewnętrzny Głos tak dziwnie mnie ukoił, utulił i dał w darze ten błogi, boski odpoczynek.
I czy ja powiedziałem “boski”?
Tak, to wtedy ostatecznie moje jestestwo uznało, że - jeśli Bóg istnieje - mieszkający we mnie Głos Wewnętrzny musi pochodzić od Niego. Że to taki boży partyzant, zrzucony desantem w głąb “wrogiego terenu”, by podpowiadać nam różne mądre rzeczy, gdy my mamy ochotę kierować się rzeczami całkiem niemądrymi (w Jego pojęciu).

Uderzyła mnie też wtedy ta wielka niesprawiedliwość (czytaj: pokrętność) semantyki wyrażenia “dać komuś święty spokój”. Jako społeczeństwo, używamy ten zwrot nie w kontekście uzyskania “Boskiego Spokoju”, a w kontekście “głowy wolnej od zmartwień” – zmartwień, które nierzadko spowodowane są naszym własnym nieczystym sumieniem. Wtedy, by nasze własne myśli nas nie zjadły, każemy ludziom “dać nam święty spokój”.

Tak więc tej nocy, On rzeczywiście dał mi “święty spokój”, lecz nie w tradycyjnym tych słów znaczeniu, co w znaczeniu uhonorowania mnie Boskim Spokojem. Różnica subtelna, acz zasadnicza.

I z wielką satysfakcją mogłem stwierdzić, że mój Głos Wewnętrzny był wreszcie - po raz pierwszy w moim życiu - kontent.

XIV

Nowy dzień – nowa mowa

Rano, z nastaniem soboty, wszystko było już dla mnie dziecinnie proste:
Już wyczuwałem, że ten “dziewiczy” Wewnętrzny Ład zawdzięczam nie temu, że Pan Hindus - widząc w moich oczach prawdziwy żal za mój postępek - w swej dobroci wylał na mnie swe przebaczenie. Nie, to nie to. To byłoby za mało, choć i tak już bardzo dużo.
W zamian czułem, że nawet gdyby facet dał mi w pysk - przez co zagrodziłby mi drogę do uzyskania od niego przebaczenia - ja nie osiągnąłbym mego wewnętrzego ładu. Ładu, który notabene od tego dnia nazywałem Boskim Spokojem. Nie osiągnąłbym go, gdybym za me zachowanie nie przeprosił (oprócz Hindusa) mego Wnętrza. Że ten od tej soboty potrzebny mi glejt uniewinniający muszę otrzymywać nie od ludzi, a od Niego, mego Świętego Głosu Wewnętrzego, tak do tej pory uciszanego.
Bo ileż już razy wypowiadałem pod czyimś adresem przeprosiny, prośby, bądź podziękowania, a te de facto nie były szczere? Agusia pierwsza wiedziałaby, o czym mówię. Odwracając zaś sytuację, ileż razy słyszeliśmy podobne przeprosiny, podobne prośby bądź podobne podziękowania pod swoim adresem, myśląc, że te są szczere i prawdziwe?

I na tym miałoby opierać się prawdziwe przepraszanie?!?

A gdy poszedłem dalej tym tropem, odkryłem, że kluczem do uzyskania Świętego Spokoju jest nie tyle gotowość do przeprosin za moje słowa lub uczynki , co za moje myśli oraz pożądliwości, oraz że należy wykazywać gotowość do przepraszania nie wobec ludzi, a wobec Niego. Tak jakby moje zewnętrzne ‘ja’ stało się (a może zawsze było?) poddanym sługą tego drugiego, Wewnętrznego “Ja”. Że szefem naszej spółki jest (lub być powinien) On tam wewnątrz, duchowy, a nie ‘ja’ na zewnątrz, cielesny.

A wtedy od razu przed oczami stanął mi upór mojego zewnętrzego ‘ja’ i to moje nieprzejednane parcie na ten wyjazd. I z każdą godziną, wręcz minutą, coraz bardziej ogarniał mnie przez to żal. A czego żałowałem?
Nie, nie samego wyjazdu, lecz mojego nieposłuszeństwa (czytaj: pożądliwości), że wyjechałem wbrew podszeptom. Podszeptom wiadomo kogo.

W tym momencie wyobraziłem sobie te miliardy osób na całym świecie, które na przestrzeni wielowiekowej historii instytucji kościelnych wyrobiły tryliony konfesjonałogodzin na spowiedzi. Ile z nich było szczerych, mówionych z serca, a ile z nich było też szczerych, lecz w swej naiwności liczących na "cud", że spowiedź to li tylko przyznanie się do złych słów i uczynków, BEZ KONIECZNOŚCI rozrachunku serca, BEZ KONIECZNOŚCI mocnego, szczerego postanowienia poprawy? Ileż miliardów ludzi zostało w ten sposób oszukanych, że tak trzeba, że na tym właśnie polega spowiedź (ponoć "święta")? Ileż z nich straciło godziny, dni, miesiące na bezużytecznych klęczkach??
Idąc dalej, ilu ludzi poszło do kościoła, by tam wyklepać formułkę «I nie opuszczę Cię aż do śmierci.» – choć było ateistami, lecz zrobiło to dla swojej wybranki/swojego wybranka, bo przecież inaczej nie można, bo wybranka/-ek nalegał. A co tam – przysięgnę, sobie mówił/-a – zrobię choć jej/mu przyjemność. A wybranka/-ek spijała te słowa przysięgi, jakby były szczere, zagłuszając swój Wewnętrzny Głos, bo przecież on/-a wiedział/-a, że to tylko taka formułka, taka ściema przed nią/nim, przed rodzicami, teściami, sąsiadami… Jakież to obłudne!

XV

Piwo się warzy

Od soboty popołudnia rozpoczął się “odwrót” w kierunku portu. Bye‑bye, Paris!
Czas było robić ostatnie zakupy i się pakować.
Zakupione sery i butelki wina były zgrabnie zwieńczone plastikowym “L”, które przez cały wyjazd nie ujrzało światła dziennego, bo przecież nie mogło. Heh, nawet podobał mi się jego brak na skuterze, a przez to wrażenie prestiżu, że niby ja taki doświadczony i pełnoprawojazdowy kierowca jestem.
Niestety, po obraniu kierunku północ, moja trwoga - skumulowana wcześniej w podświadomości - zaczęła rosnąć wraz z malejącym dystansem do Calais, a na dodatek tak rosła, że coraz bardziej obrastała moją trzęsącą portkami świadomość.
Strach.
Drżenie dłoni (i nie tylko po przekroczeniu ‘ustalonej’ prędkości).
Obrona!
Gdzie obrona!?
Akcja – reakcja. Proszę bardzo:
– “Hej!” – zawołałem – “Ale to byłoby niesprawiedliwe gdybyś najpierw pozwolił mi tu wjechać, a teraz pozwolił, żeby mi na granicy dowalili. Tak na sam koniec? No coś Ty! Bądź SPRAWIEDLIWY!”
I kto to mówił…
Tak, moja reakcja obronna na ‘ciało obce’ musiała się pojawić, jednak po tym pierwszym ataku paniki i bredzenia jak w gorączce, uznałem jedno: układ to układ.
Jedyne co mi więc pozostało, to prosić Go o wybaczenie czynu, na który …On sam mi pozwolił?
Ten paradoks mnie powalił.
Dlaczego?
Ponieważ w tamtym czasie jeszcze nie rozumiałem całej tej gadki o rzekomej wolnej woli ludzi i tak dalej. Wolna wola, samowola – jakaś różnica??
– “Jak to więc?” - obruszałem się - “niby dobry Bóg, a dopuścił do upadku człowieka!? To wreszcie kocha nas czy nie? Bo jeśli kocha, to chyba nie pozwoliłby na zrobienie nam kuku!? I gdyby kochał MNIE, to nie dopuściłby, że wyjechałem do Francji bez prawa do jazdy po niej, a jeśli już pozwolił, to niech mnie teraz ratuje. Przecież mnie KOCHA…”
Smagany chłodną, wrześniową bryzą od widocznego już Kanału, dopiero niedaleko portu smagnęło mnie wahanie, czy On na ten niby “nasz” układ rzeczywiście poszedł. Wszak ostatecznie, to była MOJA decyzja – nie Jego. No ale "dopiąłem swego"…
Tego dnia zrozumiałem różnicę między "wolną wolą", a "samowolą".  :-)

No ale co dalej?
Strach.
Drżenie dłoni.
Obrona! Gdzie obrona!?
Nie ma, no nie ma…

Dość powiedzieć, że wjeżdżając na pokład promu, czułem się już totalnie i nieodwołalnie winny, a przez to zgnębiony i smętny. I nie gnębiło mnie poczucie przewinienia wobec przepisów ludzkich, przekładające się na jakieś konsekwencje, tak oczywiste w naszym ludzkim ustawodawstwie. Srogi mandat? Zarekwirowanie skutera? Horrendalne koszty jego odzyskania? Może nawet odbiór prawa jazdy…??

Na szczęście, miałem wtedy choć tyle honoru, by nie dbać o takie “głupstwa” – przecież sam poprzysiągłem sobie (i Jemu), że “jeśli mnie złapią, nie będę miał żadnych pretensji”.
A wina, która mnie wtedy dopadła w krzyżowym ogniu oskarżeń, była winą wobec złamania praw pochodzących z mego “świętego” wnętrza. I już nie tyle szło o “oddaj cesarzowi, co cesarskie” czy inne wyczytane gdzieś nauki, lecz o moje nieczyste sumienie wobec świadka koronnego. A fakt faktem: tym świadkiem był mój Głos Wewnętrzny.
W międzyczasie, uniesiona klapa promu ukazała mi moją “świętą” ziemię. Nic tylko klękać i całować – oczywiście jeśli przejdę brytyjską kontrolę.

XVI

Piwo trzeba wypić

Wszystko zapowiadało się jednak śpiewająco: oto patrzę – przede mną z dobre dwa tuziny budek strażniczych, do każdej kolejka po horyzont, a każda poprzetykana nawet jakimś jednośladem, nie czułem się więc jak odmieniec. Gdzieś tylko z boku majaczy senna grupka granicznego patrolu, cała w bezruchu. Wszystkie kolejki co do jednej posuwają się sprawnie, jakby kontrola była tylko formalnością: “Hello, miłej podróży, bye-bye, następny please”.

Ale nie – tak prosto być nie miało…
Oto jestem już przy budce, gdy nagle …patrol RUSZA!

I teraz mała zagadka dla Czytelnika:
Kto - jako jedyna rybka z całej ławicy - został wyłowiony z morza pojazdów?
Kogo - z całej rzeszy sunących tarcz strzelniczych - obrano sobie na cel?
Komu - z całej chmary potencjalnych przemytników - wskazano boczną ścieżkę do Hangaru Prawdy??
Tak, dobrze się domyślasz, Drogi Czytelniku:
– “Hello, proszę zjechać na bok. I papiery please.” – padło w moją stronę.

Na wywracanie białkami nie było czasu.
Strach?
Drżenie dłoni?
Obrona?
Nie. 3x NIE.
To może choć konsekwencje? Zazwyczaj tylko o nich myślisz w takich momentach.
Ale też nie.
Nie było czasu.
Nie było nastroju.
Niczego nie było – był tylko nasz układ, a układ to układ.
Że skąd jadę? Z Francji, milady, z Francji. A co wiozę? A takie tam drobiazgi – winko, serki, wie Pani, kuchnia francuska the best, hihi, haha. I że mam otworzyć bagażnik? Owszem, proszę bardzo.
Otwieram więc, nieświadom co w środku, nieświadom chyba niczego – a tam wielkie czerwone ‘L’.
Już widzę, jak skuter idzie na lawetę, bo przecież moje 'L' powinno być zamocowane na skuterze, ale milady zauważa, owszem, lecz coś innego: rzeczywiście, proszę Pana, pachnie serem, hihi, haha – to chyba Brie, prawda?
Nie pojmuję, jakim to stało się sposobem, lecz to był fakt: moja milady nie zauważyła czerwonego ‘L’ na wierzchu otwartego bagażnika, choć czerwona tabliczka była wielka jak gramofonowa płyta.
– “No dobrze, Panie” – wznoszę białka – “Powygłupiałeś się, mały cudzik był, ale po co? Przecież koniec końców i tak leżę.”
A mówiłem tak, gdyż po zakończeniu rewizji, Pani mundurowa poprosiła mnie o cierpliwość i zaczekanie, gdyż ona teraz idzie z moimi papierami do komputera.
Czyli leżę. Przecież elektroniczny system jest nie do oszukania, nie do przejścia. Milady zeskanuje moje brytyjskie prawo jazdy i wszystko będzie jasne: ten pan NIE MA prawa wyjechać za granicę. Efekt? Mandat, skuter na lawetę, może nawet zabiorą prawo jazdy…?
A jednak nie to…
Po kilku minutach:
– “Dziękuję Panu, wszystko OK, oto Pana dokumenty. Szerokiej drogi.”
Yy? WSZYSTKO OK…??
A kara? Gdzie kara!?
Mało co, a nie wróciłem się, by wymamrotać, że to jakaś pomyłka, że niech Pani patrzy, spojrzy lepiej, może komputer padł, a może oślepł tak, jak oślepła Pani? Milady – ja nie miałem prawa do jazdy za granicą!
Ale ja już byłem wolny.
Winny, lecz wolny.

XVII

Zbrodnia, więc kara?

Jakże śmiesznie, bo do góry nogami, postawiony jest nasz doczesny świat!
U ludzi ‘winny’ to automatycznie ‘ukarany’. Nieważne czy żałujący, czy nie – ważne, że ukarany:
grzywną,
chłostą,
odsiadką,
śmiercią,
zabraniem prawo jazdy.
Wszystko jedno jak.
Zbrodnia, więc kara.
Może więc dlatego, po wydaniu wyroku, wielu poszkodowanych oddycha z ulgą: “sprawiedliwości stało się zadość!”.
Analogicznie, gdy wyrok jest nie po naszej myśli, podnosimy larum: “to niesprawiedliwość!” A nie daj Boże winowajcy nie złapią – postawią wtedy pół państwa na nogi, by tylko złapać winowajcę i postawić go przed obliczem - o ironio! - “sprawiedliwości”! Sprawiedliwości, której aktualną taryfę ustali obecnie miłościwie nam panujący parlament czy rząd.
I to właśnie wtedy, klucząc po kolejnych rondach w kierunku wylotówki z miasta, jak na dłoni ukazała mi się (ewentualna) różnica między sądem ludzkim, a Sądem Bożym.
Paradoksalnie, ta ułomność sprawiedliwości ludzkiej objawiła mi bezbłędność i perfekcyjność Sprawiedliwości Bożej. Bo co ‘winny’ oznacza u Niego?
Choć nie była to najlepsza pora na kalkulacje, mi wychodziło, że u Niego ‘winny’ to jedynie …żałujący. I nie żałujący ustami, bądź starający się "wymazać" wcześniejsze grzechy tzw. dobrymi uczynkami, o nie! Jemu najwyraźniej chodzi o żałujących sercem – prawdziwie, w swoim świętym Wnętrzu, wobec znajdującego się tam świętego Głosu Wewnętrznego.
Wow!
Czy więc rzeczywiście wystarczy żałować - i to nie ustami, i nie zadośćczyniącymi uczynkami - lecz w sercu?
Czy wystarczy szczerze żałować przez Jego obliczem, by być …czystym??
No to mi wychodziło. Takie myśli wtedy po mojej głowie krążyły.

XVIII

Proście, a będzie wam dane

Uniesienie?
Konsternacja?
Mętlik?
Tak, 3x TAK.
Wdzięczność?
To nie, jeszcze nie.
Owszem, zaraz po wyjeździe z Hangaru Prawdy, wolna przestrzeń portu (lecz przede wszystkim mej duszy) przyjęła mą uroczystą przysięgę, że takiego numeru już więcej nie wytnę ani sobie, ani memu Głosowi. Już wiedziałem bowiem, że to On - od kogokolwiek by nie pochodził - ma nade mną górę i że widocznie na tym polega moje człowieczeństwo, by słuchać Go i iść za Jego ‘boskimi’ podszeptami.

Mi jednak nie wystarczyło wyobrażenie Boga jedynie jako wspomnianego partyzanta, zrzuconego we mnie w postaci Wewnętrzego Głosu – to byłby Bóg niepełny, niekompletny, jeśli nie oszukany. Kto bowiem trząsł moim skuterkiem!? To wszak nie była filozofia, a fakt!
Ta myśl doprowadziła mnie do wniosku, że Bóg - jeśli w ogóle jest - jest “rozczłonkowany”. Że musi taki być, skoro jego wewnętrzna część tylko szepcze do mnie, lecz sama z siebie nie może zrobić niczego fizycznego, np. potrząść moim skuterkiem.
Dlatego ja nadal potrzebowałem znaku od Niego, lecz nie od tej jego części, która podszeptuje, lecz która potrząsa skuterkiem! I nie chciałem znaku od Natury, nie chciałem go od Matki‑Ziemi i nie od Kosmosu, lecz od Tego, który tym wszystkim trzęsie i zawiaduje. Bezpośrednio od Źródła; bez pośredników.
Dopiero po czasie zrozumiałem, iż tamtej niedzieli potrzebny mi był mój “prywatny cud”, coś na mój własny, osobisty użytek.

A teraz (niby z innej beczki) słów kilka o topografii okolic Dover:
Ma ona to do siebie, że z nabrzeża jedzie się najpierw stromo na górkę, by - osiągnąwszy szczyt wysokiego klifu - szusować na przemian zjazdami i podjazdami. Tak więc, przeżywając nadal moje pięć minut w Hangarze Prawdy, droga powiodła mnie najpierw stromo pod górę, by potem zacząć opadać w dół. To bardzo ważne.

Niemniej dość tej topografii, gdyż zbliżamy się do TEGO wydarzenia.

– “Panie!” – wrzeszczałem wciąż na cały głos – “jeśli to Ty uchroniłeś mnie od pewnej zguby – dzięki Ci!
“Jeśli”.
Tryb warunkowy w myśleniu o ewentualnym Nim był mi chyba do tamtego dnia wciąż konieczny. Był konieczny, gdyż czuję, że gdyby objawiono mi realność Boga wcześniej (czytaj: za wcześnie), ulepiłoby to ze mnie albo religijnego szaleńca, albo zaciekłego, negującego wszystko cyborga. Słowem, stałbym się albo religijnym fanatykiem, albo zapiekłym bożym przeciwnikiem. Gdybym poszedł tropem pierwszym, skończyłbym pewnie jak ten pan z megafonem, stojący dzień w dzień przy wejściu do jednej z najbardziej ruchliwych stacji londyńskiego metra, wydzierający się przechodniom prosto w twarz: “Nawróć się, grzeszniku! Widziałem Boga, więc wiem, że jak się nie nawrócisz, pójdziesz do piekła!”
Hmm, zawsze gdy słyszę frazę o piekle w ustach takich głosicieli, zastanawia mnie źródło wiary tych ludzi w to, że “ich” Bóg - ponoć źródło niepojętej dla człowieka Miłości - rzekomo zachował w swym sercu miejsce na pomysł, by wrzucić niewiernych mu buntowników w ogień wiecznych męczarni.
Lecz to i tak nic, gdyż nawet nie chcę wyobrażać sobie co czyniłbym, gdybym poszedł tropem drugim.
Jednak Bóg jest hojny, a przede wszystkim rozumiejący – takie wnioski wyciągam teraz, gdy w miarę na spokojnie wspominam po latach to, co się zdarzyło wtedy, tj. podczas zjazdu z pierwszej górki.
Tak więc sunę brytyjską już, w pełni legalną szosą, pełen uniesienia i ekscytacji. Wypełnia mnie również niewysłowiona ulga i uczucie rozprężenia. Napięte dotąd wszystkie mięśnie ciała mogą po raz pierwszy od tych kilku dni prawdziwie odpocząć, wyłączyć się; nikt ich teraz nie kontroluje, gdyż ja nadal jestem zajęty przeżywaniem swego małego cudziku. A przeżywam go, nadal siedząc w siodle swego “rumaka”. Rumaka, na którego grzbiecie spędziłem ostatnie cztery dni w ilości wystarczającej, by wyczuć każde niepokojące i obce drgnięcie każdej jego śrubki czy łożyska. Rumaka, którego możliwości galopu bez wpadania w drgawki wyczuwałem po szybkości przesuwających się linii na asfalcie, po prędkości mijanych drzew, słupów telefonicznych, po sile powiewu wiatru oraz tonu jego gwizdu w szczelinach kasku. Ostatecznie, 1400km zrobione w cztery dni do czegoś w końcu upoważnia.
Jadę więc w stanie swoistego otępienia, otępienia właśnie objawioną mi namiastką Nieba. Moja dusza wyrzuca z siebie kolejne soczyste określenia swej (nadal warunkowej) wdzięczności dla (nadal ewentualnego) Niego. Mimo to, resztką zachowanej świadomości poruszania się na jawie po planecie Ziemia, zauważam, że COŚ JEST NIE TAK.
Spadam więc z moich obłoków. Szybkie spojrzenie na bok. Tak, to chyba drzewa – to z nimi jest coś nie tak.
Ale nie – słupy również. Z nimi TEŻ jest coś nie tak!
Ale i chłód na twarzy, ta rześkość, ten powiew wiatru – z tym wszystkim też jest COŚ NIE TAK!!
Drzewa – czemu one tak pędzą?
Rześkość – czemu taka rześka!?
Powiew – czemu taki ostry!!? Przecież czuję, że jadę powyżej 50km/godz.!

Ale było jeszcze coś. Choć należałoby raczej powiedzieć, że tego czegoś NIE BYŁO:
Oto nie było drgań

Człowiek to jednak taka niepoprawna menda, że gdy trzeba np. przysiąść i racjonalnie coś policzyć lub rozważyć, ten będzie myślał o niebieskich migdałach – ale tylko podstaw mu te jego migdały pod nos, ten wnet zacznie myśleć “racjonalnie”.
I dlatego moja pierwsza myśl, wobec braku drgań, była następująca:
NAPRAWIŁ SIĘ…!?
Ale nieee, to było akurat dość lipne wytłumaczenie.
Każę więc sobie myśleć dalej.
No to myśl druga: SZOSA ANGIELSKA JEST LEPSZA!
Wyglądam sprawdzić – owszem, rzeczywiście gładka, ale francuskie też były niezgorsze.
A więc lipa. Myśleć dalej!
No to myśl trzecia, do trzech razy sztuka: SKUTER‑PATRIOTA – wrócił na swoje drogi, to i skończył strajk.
Ta, jasne…

Kochani,
jak na dłoni miałem cud ‘uleczenia’ mojego skutera od wibracji, ja jednak uczepiłem się wszystkich innych ‘racjonalnych’ wytłumaczeń dla tego cudu.
Oto jak podła potrafi być nasza natura.

XIX

Chodzenie po wodzie

Wszyscy znamy historię, gdzie Jezus kroczy po wodzie. Widzi to Piotr, Jezus go wzywa, a że Piotr był wyrywny i często najpierw czynił, a dopiero potem myślał, to i pewnie dlatego został przez Jezusa przygarnięty. I pewnie też dlatego, to Piotr jako pierwszy zerwał się wtedy z łodzi i - nie bacząc na drobny fakt, że nigdy wcześniej po wodzie nie kroczył - bez namysłu przeszedł przez burtę i “poszedł” do swego nauczyciela. No przecież Mistrz go przywołał!
Jednak po wykonaniu kilku, jak najbardziej “cudownych” kroków po tafli jeziora, gdy Piotrowa świadomość człowieczeństwa zwyciężyła nad jego ufnością Panu, Piotr spojrzał sobie pod nogi: “Ojej, co ja robię, ja chodzę po wodzie? Kurza melodia, to niemożliwe!” – a wtedy od razu - już zupełnie po ludzku - zaczął tonąć.
Normalka.
Ta przypowieść chyba najlepiej nakreśla atmosferę tych kilku sekund. Bo drzewa i słupy, i powiew, i gwizd, wszystko to mówiło mi, że ja jadę zdecydowanie powyżej limitu prędkości – limitu absolutnie nieprzekraczalnego od czterech dni!
– “Spojrzeć na licznik…?” – biłem się z myślami – “…czy nie spojrzeć?
A spojrzeć się bałem, to fakt. Wiedziałem, że jechałem dobrze ponad 50km/h, lecz bałem się zepsuć sobie “zabawę”.
Wreszcie, moja typowo Piotrowa świadomość człowieczeństwa zwyciężyła. Zwyciężyła zresztą dość szybko.
No więc patrzę:
Na wskaźniku jest ok. 57km/h.
No to ja w szał: “Przecież to niemożliwe!
Niemożliwe? No to proszę bardzo!
Skoro tylko moje oczy doniosły do mózgu realność przeżywanej niemożliwości, a ten z kolei doniósł do ust niecenzuralny wyraz potwierdzający mój “cud” – wtedy kolumna kierownicza, a jakże, wróciła w stan drgań.
Co zaś za tym idzie, ja, a wraz ze mną cały mój “boski” świat, wróciliśmy do jednowymiarowej, gruntownie świeckiej i stuprocentowo przyziemnej pięćdziesiątki.
Myśl pierwsza: ZEPSUŁ SIĘ PONOWNIE?
Myśl druga: to wszystko od początku mi się PRZYWIDZIAŁO?
I wreszcie myśl trzecia:
Boga jednak nie ma…

Na szczęście, do mojej mózgownicy dotarła jeszcze myśl czwarta:
– “Piotr miał to samo i póki wierzył – szedł i nie tonął…”
I wniosek końcowy:
– “Skoro on mógł – ja TEŻ mogę!

W tym momencie, w oczach stanęła mi ostatnia środa, z moim buntowniczym “Co mi tu będziesz fochy zgrywał” na ustach, gdy po pierwszych objawach drgań podkręciłem gaz, a co miało wiadome konsekwencje.
Jednak mój bunt z niedzieli - choć niby ten sam - był zupełnie innej natury. Przecież tym buntem - w przeciwieństwie do tamtego - miałem nie odrzucać Boga, a go przyjmować.
Dlatego, zanim podkręciłem gaz, tylko możecie sobie wyobrazić co czuje człowiek, który WIE, że stoi na krawędzi odkrycia największej tajemnicy swego życia. Który jednym podkręceniem gałki decyduje czy chce, czy też nie chce zawierzyć siebie Bogu, stojącemu tuż za rogiem, tylko czekającemu na jego ruch, na MÓJ ruch:
– “A co mi tu będziesz fochy zgrywał, skuterku – przecież ja WIERZĘ, że ty się trzęsiesz nie z zepsucia!” – wykrzyknąłęm i …GAZU!
Drzewa i słupy, i powiew, i gwizd, wszystko mi mówi, że mnie ktoś kocha, bo spoglądam na licznik, a tam 55km/h i …NIC.
Ale nie spojrzałem na licznik po to, by znów zacząć tonąć – o nie. Tym razem spojrzałem, by wpłynąć w Jego objęcia w pełni świadom swego czynu oraz swej decyzji.
By płynąć odtąd w Jego ramionach świadomie.
Dodaję więc gazu – patrzę, jest 60km/h, a ja nie spadam, bo skuter jedzie jakby nigdy nic mu nie doskwierało. Ale i ja jakiś nowy, jakbym wcześniej nigdy nie był niczego winny, obmyty do nieskazitelnej bieli.
Wobec tego, podkręcam gazu więcej, podkręcam więcej i wierzę więcej. Patrzę, a patrzę bez bojaźni i widzę 65, widzę 70km/h, a on nic, jedzie gładko, sunie po równym asfalcie 75km/h. To ja wpływam w Jego ramiona i krzyczę, krzyczę, że teraz już tylko On i nikt inny. Podkręcam dalej – jest 80km/h, a co tam, z Bogiem wszystko jest możliwe; nawet 90km/h, choć tylko z górki, bo akurat zrobiło się z górki, ale ja teraz też mam z górki, myślę sobie, bo już wiem, że jeśli ON JEST, to nie straszne mi życie, więc podkręcę nawet do 100km/h, dla równego rachunku – a niech mnie! A ty wyj, wyj, skuterku, niech twój mały silniczek rodem z fabryki odkurzaczy ryczy z wytężenia i mej radości, że teraz już oboje mamy z górki!
Taka wtedy była moja z Nim rozmowa.

Każde jedne wspomnienie tamtej jazdy przyprawia mnie o ciarki, a przecież minęło już lat sześć (w 2014r.). Pamiętam nadal wszystko, wszyściusieńko.

XX

Nie zbaczać z obranej drogi

Kilka akapitów wcześniej pisałem, że człowiek to niepoprawna menda.
W tym miejscu podtrzymam swoją o nas (a przynajmniej o sobie) opinię, gdyż wydarzenie, które miało miejsce kilkanaście minut później, potwierdza ową tezę chyba doskonale:
oto po pewnym czasie jazdy trasą A2, tzn. gdy już jako tako dotarła do mnie realność mojej nowej, świeżo upieczonej wiary, a także gdy już oswoiłem się co nieco z odzyskaną przez mój wehikuł pełną mocą – właśnie wtedy, moim oczom ukazał się następujący znak drogowy: znak informował, że za dwie mile będzie rozjazd na autostradę M2, też prowadzącą do Londynu.
Przyznaję, iż lubię zagadki i mam nadzieję, że i Ty, Drogi Czytelniku, również je lubisz.
Zadam Ci więc pytanie:
1. Co może czuć osobnik, który - mimo nawrócenia - po czterech dniach spędzonych w siodle, myśli bardziej swym “podwoziem” niż mózgiem?
2. Co gra w osobniku, którego wehikuł “cudownie” odzyskał moc i jest nagle zdolny jechać z odpowiednią na autostradę prędkością??
3. Czego boi się kierowca, wiedzący jak w niedzielę po południu może wyglądać trasa dojazdowa A2 do wielkiego miasta?
Oczywiście, że ja również zadawałem sobie te pytania. Lecz oczywiste jest również to, że moja świeżutka wiara - patrząc na nią z perspektywy tych kilku lat - była jeszcze dość prostacka, toporna i oparta bardziej na nieziemskich przeżyciach z “moim” Bogiem aniżeli na rzeczywistej z Nim relacji.
Toteż chyba nie muszę nikomu tłumaczyć co zaświtało w mojej głowie.
I stąd właśnie teza o mendzie, o upadłej i buntowniczej mendzie siedzącej w nas (a przynajmniej we mnie).
Tak więc sunę prędkością odpowiednią na autostradę i już widzę się przybywającego na metę dobrą godzinę wcześniej niż gdybym musiał wlec się A‑Dwójką.
Decyzja jest jednak jeszcze niepodjęta.
Kolejny znak mówi: “Zjazd na M2 – za jedną milę”.

moje_s__w_18_m2-a2_small.png
Ja więc: “Aha!”, a mendowski uśmieszek pokrywa moje lico, ręce na kolumnie świerzbią, siedzenie od korpusu odpada – zjechać albo nie zjechać, oto jest pytanie, pytanie do siebie, ale nie, nie tylko do siebie – a co On na to? Ale gdzie tam, przecież On na pewno na to jak na lato, przez Francję przepuścił ulgowo, pewnie już wiedział, że w Niego uwierzę, ha, szczwany lisek, więc czemu miałby nie przepuścić i tutaj? Przecież ja już u siebie, Skuter‑Patriota da na autostradzie radę, przecież wyciąga stówę, a zjazd na M2 już za pół mili, mówi znak, więc zjechać czy nie zjechać, więc …czemu nie?
OK, DECYZJA PODJĘTA – ZJECHAĆ!!
Podejmuję więc decyzję, najpierw tylko w duchu, bo w rękawicach jeszcze nie, już zaraz będę zjeżdż…
CO JEST!?
Dość powiedzieć, że mój Skuter “Ponoć” Patriota mnie zawiódł.
A zawiódł dokładnie w tym momencie gdy ja, w ciszy mej duszy, nie mówiąc o tym nikomu, podjąłem decyzję o zjechaniu na nielegalną dla mnie autostradę.
Musiałem, no musiałem zwolnić do pięćdziesiątki – inaczej bym się chyba zabił, tak drgało.

Wierzę, że w życiu każdego ludzkiego stworzenia jest taki moment, kiedy nasza życiowa ładowarka daje nam znać, iż akumulator ‘ma dość’. Ma dość, jest full, w pełni naładowany energią i tyle – czas więc go odłączyć od ładującego sprzętu.
I analogicznie, właśnie wtedy, to był dla mnie - Boskiego Stworzenia - taki moment, gdy moje człowiecze baterie zostały naładowane na full objawianą mu od pewnego czasu Boskością. To prawda – przyszedł na mnie czas, by się odłączyć od zasilania i uznać, że ‘mam dość’. Że mam już dość tego przekonywania, dość tego pozwalania sobie na samowolę, dość mego uporu i oporu wobec Jego energii. Akumulatory naładowane na full!
Powiedziałem, że zwolniłem do pięćdziesiątki, ale to nie do końca prawda – de facto, ja się zupełnie zatrzymałem.
Zatrzymałem, zdjąłem kask, gdyż miałem dość, dość tego udowadniania sobie, że Jego nie ma i że to wszystko to tylko “cudowne” zbiegi okoliczności.
Poza tym, zatrzymałem się, gdyż coś mnie dławiło i przytłaczało: była to świadomość, że nie tylko ON JEST, lecz że jest na tyle ode mnie potężniejszy, by mi ukazać, że potrafi kontrolować (czyli: czytać) moje myśli!
Ale co najważniejsze: mimo mego uporu godnego mikroba, który nieświadom swej głupoty wchodzi na ring i staje do walki z olbrzymem w wadze Kosmicznie Ciężkiej – On mnie nie potępił
Nie potępił, a wręcz czekał te wszystkie lata aż się wyszaleję, aż postawię na swoim i pojadę do Francji, licząc, że to nie ON, a MOJA WŁASNA SAMOWOLA nauczy mnie czegoś.
I właśnie takiego Boga, którego wcześniej pokochałem in blanco, a którego w tamtą niedzielę 14 września 2008r. ostatecznie odkryłem – takiego Boga chciałem znać, kochać i w Niego wierzyć!
Lecz nie tylko wierzyć w takiego Boga, lecz wierzyć takiemu Bogu.
Niby gra słów, lecz przyznacie, że różnica olbrzymia.
I w związku z tak właśnie rozumianą wiarą, nabrawszy kilka kolejnych, głębokich oddechów, pośpiesznie wyjąłem z bagażnika czerwone ‘L’, a przypiąwszy je do skuterka na widocznym miejscu, ruszyłem przed siebie – oczywiście pozostając na trasie A2.
I jak myślisz, Drogi Czytelniku - gdy ruszyłem i dodałem gazu: czy mogłem szusować z prędkością ponad 50km/h?
Tak czy nie?
Oczywiście, że tak.
Skuter znów działał, znów nie drgał! Jakby na zawołanie.
A na czyje zawołanie?
Co do tego nie miałem już żadnych wątpliwości. Teraz już dobrze wiedziałem, kto ma do mojego skuterka włącznik i wyłącznik drgań, kto ma doniego super-pilota – i nie tylko do skuterka, ale i do moich własnych myśli. Niesamowite. Ale taki właśnie mi się objawił Żywy Bóg Jahwe, ten z Biblii. Nie ten namalowany na kilkusetletnich płótnach, siedzący z siwą brodą beznamiętny mędrzec, czasami z tych płócien grożący nam swoim bożym palcem, o nie! On jest taki, jak podczas mojej wyprawy: dający realne znaki swemu ludowi. Bóg ukazał mi się jako największy jajcarz wszechświata, uwielbiający żywy kontakt ze swoim stworzeniem. Kto jednak woli poznawać go z ciepłej ławy kościelnej i obitego suknem klęcznika, oraz przybliżać się do niego rzucanymi na tacę monetą, ten niech się dwa razy zastanowi, nim kolejny raz wypowie słowa modlitwy "Wierzę w Ducha Świętego (…)". Czyżby te słowa miały nic nie znaczyć w praktyce?

XXI

Trudne decyzje

Zdziwienie mojego mechanika było niemałe, gdy po zaledwie tygodniu od ostatniego przeglądu, licznik mego Skuterka‑Patrioty wskazywał o 1500km więcej. Notabene, taki przebieg przy nowym silniku oznacza kolejny przegląd.
I tu kolejne pytanie do Ciebie, Drogi Czytelniku:
1. Czy jadąc na przegląd swego pojazdu, nie leży w Twoim interesie zgłaszać wszelkie zaobserwowane usterki?
2. Czy, gdybyś był na moim miejscu i był właścicielem mojego skuterka, zgłosiłbyś swemu mechanikowi, że “coś jest nie tak z kolumną kierowniczą”?
Jak dla mnie, zgłoszenie do naprawy tej “usterki” byłoby jak dać memu Bogu w pysk. No więc nie zgłosiłem.
Nie zgłosiłem i - co chyba oczywiste - do ostatnich dni jego skuterowego “życia”, tj. jeszcze przez półtora miesiąca, skuterkowi nie dolegało nic (przynajmniej nie w kolumnę kierowniczą) i jeździłem nim prędkością, jaką fabryka odkurzaczy dla niego przewidziała, bez żadnych drgań. Nawet do 100km/h. Zerodrgań, nigdy, ani razu.

A co działo się potem w moim duchowym życiu?
Cóż, bardzo dużo.
Przede wszystkim uznałem, że muszę zacząć gdzieś “należeć”. Tzn. że muszę znaleźć sobie jakiś kościół (czytaj: wyznanie), gdzie mówią o Jezusie i w ogóle o Chrześcijaństwie, i gdzie będę mógł spokojnie wzrastać w swej nowiutkiej, tak podniecającej mnie wierze.

Czy zwróciłeś, Drogi Czytelniku, uwagę na użyte powyżej słowo “spokojnie wzrastać”?
Jeśli tak, to świetnie, gdyż oczywiście: ja na tamten czas o swoim Bogu wiedziałem tyle, co kot napłakał. Jakoś nadal nie docierało do mnie to, o czym czytałem, czyli że “brama do Niego jest wąska” oraz że “większość kroczy drogą szeroką”.
– “Niee, to dotyczy pewnie innych, bo przecież nie mnie! Prawda, Panie?

To nie jest jednak miejsce na zagłębianie się w ten wątek.
Dla zainteresowanych nadmienię tylko, iż tamten (kościelny, denominacyjny) okres mego duchowego życia trwał - dzięki Bogu - zaledwie kilka miesięcy.

XXII

Jezus Bezchrystus

Wtedy, Jezus Chrystus był jeszcze dla mnie tylko Jezusem. Jezusem i kropka. Kochałem Jezusa, który nauczał o miłości. Kochałem nawet Jezusa, który nauczał nie w duchu litery prawa (nie czyń drugiemu, co i Tobie niemiłe), lecz w duchu miłości bezwarunkowej, czyli iście boskiej (czyń drugiemu co i Tobie miłe). Jednakże dalej pójść w mojej wierze jeszcze nie umiałem. Tzn. akceptowałem wszystko, co mówiło Pismo, że “poszedł na krzyż za nas” i takie inne, lecz tego nie pojmowałem. To jak to – dumałem – Ojciec zrobił syna “w konia”??
Nie pasował mi ten krzyż do niczego i basta.

I pewnie dlatego, do czasu wspomnianego wcześniej wydarzenia z dn.1 listopada 2008r., moja wiara w Niego była taka, jak wiara dwulatka, któremu rodzic wciska do główki, że “2+2=4”. Tak wyuczony matematyki malec, umiejąc już mówić, któregoś dnia powtórzy wciskaną mu regułkę, ku wielkiej uciesze dumnych rodzicieli. Lecz czy będzie on miał podstawy, by swoją wiedzę rozumieć i - co ważniejsze - za nią świadomie iść?
I tak samo ja: Jezusa rozumiałem, lecz Jezusa Chrystusa tylko akceptowałem, przez co moja wiara w wynikające z krzyża Życie Wieczne była nadal bardziej metaforyczną iluzją niż realną nadzieją.
Aż do dnia 1 listopada 2008r., z wiadomych powodów kojarzonego ze zmarłymi.

XXIII

Małysz bez nart

Oto tego dnia, będąc z wizytą u rodziców Edyty (tej od Mariusza), usilnie starając się zrozumieć ofiarę Jezusa, wreszcie tę ofiarę POJĄŁEM! Pojąłem ją i rozumem, i sercem.

Chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, jakie uczucia mną wtedy zaczęły targać. Uniesienie podczas wyprawy francuskiej było, owszem, niemałe, lecz to drugie było chyba jeszcze większe. Zrozumienie misji Jezusa, który stał się nagle Jezusem Chrystusem, było bowiem zwieńczeniem mojej w Niego wiary. Było jak znalezienie drugiej połówki, jak wisienka na torcie. Moje serce szalało, to fakt.
Tego wieczora pobyłem jeszcze trochę w gościach, lecz niosło mnie już do domu, by zamknąć się w swym pokoiku i podziękować Mu za to ostateczne objawienie.
W stanie tego uniesienia wsiadłem na swój w 100% sprawny skuterek (jeszcze nie znający swego już bliskiego losu) i pognałem do domu. Do pokonania miałem zaledwie 10, może 12 kilometrów. Było już ciemno, lecz dzielnice, którymi jechałem, nadal tętniły życiem i były dobrze oświetlone.
No więc jadę przez dzielnicę Tottenham szosą dwupasmową; ja i reszta pojazdów na pasie zewnętrznym. Pas wewnętrzny zajęty jest przez zaparkowane wozy. Oczywiście, że patrzę na drogę, lecz nie powiem, bym był uważny na 100% – cząstkę mej uwagi pochłania przecież wiadomo co.
I właśnie wtedy, nagle, z rzędu po lewej wysuwa się przede mnie coś. To coś jest blisko, a ja grzeję około pięćdziesiątką!
Uciekać!
Uciekać, ale dokąd? Po prawej jest oddzielająca przeciwny pas ruchu siatka, a po lewej jest to Coś. Już na parę metrów przez zderzeniem wiedziałem, że do niego dojdzie. O czym wtedy rozmyśla głowa, zagłębiona w Jezusie, i to Jezusie Chrystusie?
– “Panie, bez jaj!
– “Panie, i to WSZYSTKO?
– “Panie, to ja w Ciebie teraz uwierzyłem, a Ty mi tu takie…”

Nie wiem czemu, lecz pomyślałem wtedy o Adamie Małyszu:
Tor schodzi w dół.
Próg się kończy.
Wybić się!
Stuku‑puku.
Lecę.
Ja naprawdę LECĘ!

Jestem jak Małysz, tyle że bez nart.
Całe życie przed oczami.
Światła – maska wozu.
Asfalt – lądowanie.
Wylądowanie.
Zatrzymanie.
Podniesienie.
Miał zginąć – zmartwychwstał.
– “Panie, bez jaj!

Bo ja rzeczywiście przez cały czas “lotu” zachowałem świadomość. Rzeczywiście podniosłem się o własnych siłach i rzeczywiście nie bredziłem w rozmowie z policjantem, który wyrósł przede mną. Ale nie dziwota, że policjant wyrósł, gdyż on po prostu wybiegł ze znajdującego się dosłownie naprzeciwko miejsca wypadku posterunku policji, notabene tego samego posterunku, pod którym trzy lata później rozpoczną się zamieszki londyńskie młodocianych wandali, tzw. “London Riots 2011”.

A co okazało się trochę później?
Że poza zbitym prawym biodrem oraz zdartym naskórkiem lewego nadgarstka, nie ucierpiałem w moim lądowaniu nic a nic.
Lądowałem pośrodku drogi, zatrzymując się na wystającym krawężniku, o który przywaliłem kaskiem. Do dziś, zdarty lakier po uderzeniu przypomina mi o tamtej sobocie.

Dopiero po czasie zrozumiałem, iż do tamtego dnia, moja wiara była niepełna nie tylko z powodu nierozumienia ofiary Chrystusa – ja w tamtym czasie wierzyłem “tylko” w Boga, lecz jeszcze nie wierzyłem w …Szatana. Śmieszne, gdyż siłę i potęgę Boga już wtedy rozumiałem i do niej lgnąłem, lecz z rozmiarów siły i potęgi Jego Wroga Nr 1 jeszcze nie zdawałem sobie sprawy.
Lecz, paradoksalnie, tym wypadkiem Szatanek nie osiągnął swego celu. Znajomi Chrześcijanie opowiadali mi, że gdy oni uwierzyli w Chrystusa (nie tylko w Jezusa), im również próbowano podstawić nogę.
Dlatego, pomny tamtych historii, ja nie zwątpiłem w moc mego Boga. Wręcz przeciwnie – ja się w niej tym wypadkiem tylko umocniłem. Tym wypadkiem, Szatanek udowodnił mi więc tylko to, że w Bitwie - rozpoczętej tam, w wygodnym krześle biura pewnego wydawnictwa półtora roku wcześniej - ja jestem nie WIDZEM, nie SĘDZIĄ, a STRONĄ WALKI.

Lecz przede wszystkim, od tamtego listopadowego dnia - dnia, w którym mogłem stać się połamany, a i być może nawet zasilić szeregi pierwszolistopadowych “Wszystkich Świętych” - od tamtego dnia żyję ze świadomością, iż owa Bitwa toczy się o wielką stawkę – stawkę większą o tyle od życia doczesnego, o ile Nieskończoność jest większa od Zera.

Wielu ludzi utożsamia się z pojęciem “Jezus”, a czasami nawet z osobą Jezusa. Ja jednak tego dnia dostrzegłem w nim drugi człon Jego imienia: nie tylko Jezusa‑człowieka głoszącego Miłość Agape, nie tylko Jezusa, syna Boga‑Ojca, którego potęgę poczuł mój chiński skuterek, lecz przede wszystkim Jezusa Chrystusa, niosącego moje przewiny wobec Boga‑Ojca na śmierć.
Czyżbym więc od tej pory był czysty?
Czysty, choć winny…??

W jakże więc innym, pełniejszym, bo osobistym świetle jawiły mi się przeczytane niedługo potem słowa: “…i nie bójcie się tych, którzy zabijają ciało, lecz duszy zabić nie mogą. Bójcie się raczej tego, który może i ciało, i duszę zabić”.

XXIV

Uniwersalne przesłanie

Tak – od 1 listopada 2008r. już jestem osobą wierzącą. A ponieważ stałem się wierzący, wkrótce przestałem być religijny.
Dlaczego?
Dlatego, gdyż uwierzyłem w Boga Miłości. Boga, który - gdy przez całe swoje życie ja miałem Go gdzieś - On “dzielnie” czekał, aż się wyszumię i zrozumiem, że życie nie jest wcale od tego, by mieć czym zasilać kiszki i za co wlewać paliwa, by poszpanować przed kolejną gąską. Oto uwierzyłem w Boga, który - gdy uparłem się na “swoje” (tj. na wyjazd do Francji), On dał mi wolną rękę i pozwolił mi popełnić kolejny błąd. Na moje szczęście, mój błąd dane mi było przekuć na moją korzyść, i to korzyść niebagatelną.

***

I to byłoby właściwie na tyle, Drogi Czytelniku. Dziękuję Ci serdecznie za cierpliwość i dotarcie do tego miejsca.
Na zakończenie chciałbym Cię spytać: Co z tej historii dla siebie wyciągnąłeś?

Mam ufność w istnienie (a może dopiero rozbudzenie?) Twej cichej - może nawet baaardzo cichej - nadziei na realność Życia Wiecznego, ponoć - jeśli wierzyć Jezusowi Chrystusowi - niegdyś przez nas utraconego. Ja tu jedynie przekazałem realność mojego osobistego objawienia oraz wiary w “drugie” Życie.
Różne są jednak drogi do Boga – wszak różne społeczności na przestrzeni dziejów dostały swe objawienia; niektóre na długo wcześniej nim Jezus objawił się ludziom i stał się oficjalnym, osobistym i prywatnym Zbawicielem.
I dobrze, że tak się stało – Bóg zapewne wie, co robi.

Bo gdy poganie, którzy Prawa nie mają, idąc za naturą, czynią to, co Prawo nakazuje, chociaż Prawa nie mają, sami dla siebie są Prawem. Wskazują oni, że treść Prawa wypisana jest w ich sercach, gdy jednocześnie ich sumienie staje jako świadek, a mianowicie ich myśli, na przemian ich oskarżające lub uniewinniające.” (List do Rzymian)

Nie dziwne więc, iż w strzępach naszej wiedzy o kulturach nawet już dziś nie istniejących, znajdujemy nakazy do przestrzegania odwiecznego Prawa Natury.
Dlatego, moja nadzieja jest taka, że i Twój “skuter” dziś się zatrząsł. Lub się niebawem zatrzęsie.

Epilog

A teraz, już na zakończenie, coś bardzo osobistego:
wspomniałem wcześniej, że - uwierzywszy w Jezusa Chrystusa jako Zbawcę oraz Dawcę życia wiecznego -przestałem być religijny. Dla wytłumaczenia tej pozornej niezgodności oraz dla wytłumaczenia różnicy między Wiarą, a Religijnością, pozwól mi, Drogi Czytelniku, że w tym miejscu zacytuję wspomnianą wcześniej książkę, gdyż ona tłumaczy tę subtelną różnicę wyjątkowo trafnie:
Intelektualna religia funkcjonuje jak peleryna, okrywająca brak prawdziwego - motywowanego miłością - zobowiązania wobec osobistego Boga. Gdy jesteśmy złapani w takie sidła, wówczas specjalizujemy się w debatach doktrynalnych i okazujemy zewnętrze posłuszeństwo wobec Litery Prawa. Czujemy się bezpiecznie tylko wtedy, gdy mamy rację. Dzieje się tak, bo to intelektualne racje i zewnętrzne posłuszeństwo przekonują nas, że jesteśmy w porządku wobec Boga. Mimo to, nasza nieomylność w kwestii zasad może być przyćmiona zimnym (aczkolwiek kulturalnym w słowach) potępieniem tych, którzy w/g nas są poniżej naszej duchowej stratosfery. Ale Jezus szuka całkiem innego typu wyznawców: «Prawdziwi czciciele będą oddawali cześć Bogu w Duchu i w Prawdzie. Bo i Ojciec takich szuka, którzy by mu tak cześć oddawali».

Cytuję ten fragment, gdyż głęboko wierzę, iż Wiarą nie wolno walczyć – Wiarą trzeba oddychać.
Wynika więc z tego, że wiara w Chrystusa nie ma nic wspólnego z wyznaniem, z denominacją. Nie ma też nic wspólnego z religijnymi doktrynami, po których poszczególne wyznania rozpoznajemy.
Maryja? Aaa, to Katolik.
Sobota? Eee, to Adwentysta.
Babka unosząca się w fotelu? No tak - Zielony.
Chodzenie po domach - Jehowy.
Itd. itp.
Ja wiem tylko tyle, co zostało mi osobiście objawione. Wiem też to, iż moje świadectwo - bez Miłości od Boga - byłoby jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Że my, ludzie, złotego cielca potrafimy uczynić nie tylko ze złota, nie tylko z jakiejś wizji, objawienia czy religii, lecz nawet z samej Miłości.
Że potrafimy wiele mówić o swej wierze, o tym jacy jesteśmy religijni i pobożni, a tak często zapominamy, że Jezus nie będzie patrzył na nasze słowa, a uczynki – i to tylko uczynki serca, nie zaś te na pokaz. Dlatego to, co najbardziej sobie cenię w moim francuskim objawieniu, to odkrycie, że Chrystusowi nie chodzi o żadne faryzejskie maski czy gry pozorów, a szczerą wobec Niego postawę. Że jego absolutnie nie interesuje przywiązanie do symboli wiary, a do wartości wiary samej w sobie.
Bo skoro ktoś ceni bardziej fasady niż treść wiary, rodzi się wtedy zapotrzebowanie na rytuały, amulety, talizmany, symbole… Może więc dlatego, o symbolice wiary wielu potrafi szczekać na lewo i prawo, ale o jej zasadach ani się nie zająkną, o życiu z nimi zgodnym już nie mówiąc.
Bardzo to wszystko przewrotne.

Każdy komuś kiedyś podał rękę. Podajemy je sobie stale, nawzajem, bez ustanku. Nasze ręce krzyżują się na przestrzeni dziejów świata, choć ich właściciele to tylko małe, jednosezonowe ziarenka wzrastające na małą chwilkę.
Tę rękę ktoś kiedyś wyciągnął do mnie – dziś ja wyciągam swoją dłoń do następnego ziarenka.
Mam szczerą nadzieję, że i Tobie, mój Ty Trzeci, dane będzie spotkać na swojej drodze Twoją Edytę lub Twego Mariusza. Jeśli zaś już ich spotkałeś – żyję nadzieją, że swą pomocną dłoń wyciągnąłeś lub wyciągniesz do następnych ziarenek, czekających na swoją kolej, by pomknąć w Jego boskie objęcia. Lecz nie pomknąć na chwilę, na jeden modny sezon, a na caaałe wieki.

Dziękuję za uwagę.

 

 

0b9990738283c757e543a1729b8d9219.jpg

1a60e3487ff0d6e9c5c37f662285f78e.jpg

 

3ef43273d8ddc6d557985f7607fac8f1.jpg

 

ac68d54edfbe73ea5d9b02a382ec8638.jpg

37241c0447d6d701139b294427315a33.jpg

d1a64a6c58f767706c58f0f3547ffc29.jpg

49ffc7e2c6ba140d8bd70b5575722209.jpg

Powyżej: chiński, o 5-literowej, niewypowiadalnej nazwie, z silnikiem odkurzacza, już nieistniejący…

***

2f73482ee902be59f2478466f0107238.jpg

***

Licencja: Creative Commons - użycie niekomercyjne