JustPaste.it

Skąd się bierze wiara II ?

Kontynuacja mojego wcześniejszego, bardzo kontrowersyjnego artykułu. Tym razem mniej osobista i "ofensywna". Zapraszam do czytania i dyskusji!

Kontynuacja mojego wcześniejszego, bardzo kontrowersyjnego artykułu. Tym razem mniej osobista i "ofensywna". Zapraszam do czytania i dyskusji!

 

              Niejednokrotnie zastanawiałem się, dlaczego ludzie tak zażarcie bronią słuszności teorii religijnych. Dlaczego tak trudno zaingerować w ich filozofie. Dlaczego nie da się jej zmienić ? Czy możliwe jest by istota, której istnienia nie można udowodnić w żaden, nawet najprostszy sposób stała się komuś bliska sercu? Myślę, że odpowiedź na to pytanie jest z grubsza prosta i oczywista – owszem, widocznie może.

              Moim zdaniem nie ulega wątpliwości, iż upór (a czasem wręcz agresja) z którym ludzie wierzący bronią osoby Boga musi mieć podłoże osobiste i uczuciowe. Zastanówmy się jednak, co osoba wierząca zyskuje dzięki temu, że wierzy? Nie oszukujmy się – nie ma czegoś takiego , jak „wiara dla samej wiary”, co oznacza, że przybiera ona raczej formę swego rodzaju umowy, w której każda ze stron ma pewne obowiązki względem drugiej. Człowiek oddaje cześć Bogu, głosi jego słowo, postępuje wedle jego przykazań, a w zamian otrzymuje życie wieczne. Ale chwila, czy to nie oznacza, że Bóg również musiałby mieć jakiś cel (i zyski) w tym, by ludzie go wielbili? Co istota stojąca ponad czasem, przestrzenią i prawami fizyki mogłaby chcieć od nas – małych, nic nie znaczących, nieidealnych istot? Co jesteśmy w stanie Jej zaoferować? Czy nasze modły i ofiary są mu do czegoś potrzebne? Nie jest to kwestia, którą można wyjaśnić w prosty i jednoznaczny sposób. Jakie mogą być powody tego, iż Bóg domaga się takiego uwielbienia? Czy :

 

            - 1.) Jest to spowodowane omnibenewolencją Boga, Jego troską o nas, chęcią przemówienia do rozsądku człowieka i sprawienia, by był dobry?

 

            - 2.) Modlitwy, śpiewy, tańce, ofiary i dziękczynienia są mu do czegoś potrzebne.(lub sprawiają mu przyjemność).

 

            - 3.) Cała gama różnorakich sposobów dziękowania Bogu jest wymysłem człowieka. Tradycją przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Zwyczajem, o którego początki i sens nikt nie pyta.

 

            Każda z opcji wydaje się możliwa. Przyjrzyjmy się im jednak nieco dokładniej.

            Pierwsza z wymienionych przeze mnie możliwości wydaje się najbardziej prawdopodobna, ponieważ Bóg (zakładając, że istnieje) bez wątpienia pragnie dobra, kocha nas i chce, abyśmy postępowali wedle Jego przykazań (które są nieomylne). Ale zastanówmy się – czy naprawdę droga do oświecenia i dobroci musi prowadzić przez pląsy, śpiewy i kontemplowanie nad osobą Boga (przy niezmiennym elemencie tych przemyśleń brzmiącym ‘Ale i tak istnieje i jest nieskończenie dobry’)? Czy nie prościej byłoby po prostu częściej przypominać ludziom o treści chrześcijańskiego dekalogu? Albo o tym, że każdy człowiek jest Twoim bliźnim i należy mu się szacunek? Czy droga do sprawienia, by ludzie byli lepsi naprawdę musi wieść przez całe księgi tekstów gloryfikujących osobę Boga? Zakładając, że to w ogóle działa (a jak wiemy – wszyscy, bez względu na stopień uduchowienia grzeszą), to i tak jest to nieefektywna droga naokoło. Co więcej – istota, w którą wierzą miliardy ludzi na świecie uczy nas miłości, szacunku i dobroci, podczas, gdy sama nie do końca stosuje się do wyznaczonych przez siebie zasad. Nieskończenie dobry Bóg codziennie zabija tysiące ludzi. Zsyła na nas głód, choroby i kataklizmy. Wielu wierzących ludzi w tym momencie powiedziałoby „to wina człowieka, że na świecie istnieje zło”. Faktycznie, to ludzie są odpowiedzialni za morderstwa i gwałty, ale co powiedzieć o wymienionych przeze mnie przed chwilą przypadkach? To nie człowiek sprawia, że ludzie w Afryce umierają z głodu i pragnienia. To nie człowiek tworzy fale tsunami, które ścierają życie z wysp na Oceanie Indyjskim. To nie człowiek sprawia, że niewinne dzieci rodzą się ze strasznymi chorobami i wypaczeniami. Czy śmierć wielu ludzi ma być dla nas przestrogą? Nie wiem, ale pewne jest to że to kiepska metoda na sprawienie, by ludzie byli lepsi. „Fighting for peace is like fucking for virginity”, jak mawiają. Opcja numer jeden odpada.

            Co w takim razie powiedzieć, o opcji numer dwa ? Cóż, opcja ta wydaje się raczej mało prawdopodobna. Według wierzeń chrześcijańskich Bóg jest wszechmocny. Jest w stanie tworzyć coś (a wręcz wszystko) z niczego. Nasza wątła rasa raczej nie jest w stanie dać mu niczego, czego nie byłby w stanie sam sobie zagwarantować (np czegoś na wzór naszej ludzkiej satysfakcji). Poza tym – czy gdyby czysto teoretycznie założyć, że Bóg w ogóle jest w stanie odczuwać jakąkolwiek przyjemność nie oznaczałoby, że ma pewne słabości ? Gdyby potrafił odczuwać przyjemność, to znaczy, że potrafiłby odczuwać i nieprzyjemność, dyskomfort psychiczny (ból, strach, niepokój), a czy to nie są raczej cechy nas, wadliwych istot? Gdyby głębiej się na tym zastanowić, to logicznym byłoby powiedzieć, iż Bóg (jako jednostka wyższa od nas, jednostka idealna, nie możliwa do pojęcia przez nasze ludzkie umysły, wszechobecna, niematerialna, nienamacalna) nie jest w stanie odczuwać żadnych uczuć, bo przecież jest to oznaka pewnych słabości, lub skłonności. Uczucia są cechą ludzką, nadanie ich komukolwiek lub czemukolwiek innemu „uczłowieczyłoby” to coś. Drążąc temat można by powiedzieć, iż Boga nie stać nawet na myśli, bo przecież wymagają one głowy, w której owe myśli by powstały i języka, w którym byśmy je pomyśleli … Przemyślenia tego typu charakteryzują filozofię panteistyczną, która zakłada, iż Siła Wyższa, która stworzyła nasz świat, i która utrzymuje go teraz w całości jest rodzajem nieinteligentnej energii, a wiara chrześcijańska ma z takim rozumowaniem raczej niewiele wspólnego. Tak czy owak odbiegłem od tematu, a opcja numer dwa odpada.

            Opcja numer trzy … Kontrowersyjna i drażliwa, ale wszystko wskazuje na to, że jedyna prawdziwa. Aby poznać cel, dla którego ludzie wierzący potrafią spędzić w pozycji klęczącej kilka godzin nie trzeba szukać daleko. Od niepamiętnych czasów (nie tylko w religii chrześcijańskiej) ludzie mieli w zwyczaju traktować bogów, jak istoty, które nas słuchają (możemy je o coś prosić, możemy im dziękować, możemy je o coś błagać), i gdy mają taką ochotę – spełnią nasze prośby lub odwdzięczą się za nasze modlitwy i ofiary. Z ojca na syna zwyczaj ten prześlizgnął się po kartach historii i pozostał w niezmienionej formie. Nikt nigdy nie doświadczył na własnej skórze ewentualnych konsekwencji za zaprzestanie modlitw, jednak chrześcijanie są przezorni i raczej wolą dmuchać na zimne … Czy to oznacza, że ludzie modlą się, ponieważ się boją? Nikt nie powie tego głośno, ale w głębi siebie każdy chrześcijanin czuje lęk. Bóg z Biblii nie wyznaczył wyraźnej granicy, ani żadnego minimum modlitw i chwalebnych pieśni na jego temat, które musimy odmówić i odśpiewać, by go zadowolić, a przecież nieprzekroczenie tej (paradoksalnie) nieistniejącej granicy oznacza wieczne męki i tortury, które czekają na nas w piekle. A może chodzi tu jednak nie o ilość, a szczerość naszych modlitw? Czy to nie oznaczałoby, że wszystkie śpiewy, tańce, wzniosłe wiersze, stokrotne dzięki i datki na kościół są tyle samo warte, co ciche słówko wyszeptane pod nosem, gdy leżymy wieczorem w łóżku? W takim razie po co te wszystkie popisy? Wygląda na to, że wielu ludzi na świecie myli kościół z teatrem i wychodzi z założenia, że ostentacyjne bicie czołem o podłogę świątyni zagwarantuje im lepsze miejsce w niebie, a ich wiara jest silniejsza, niż tych którzy modlą się w kąciku swojego pokoju, dla zaspokojenia własnych potrzeb duchowych. Coś tu jest nie tak! Czy wiara chrześcijańska stała się wyścigiem szczurów? Konkurowaniem między sobą i walką, w której bronią jest ilość pieniędzy rzucona na tacę, czas poświęcony na modlitwę i obowiązkowa obecność na niedzielnej mszy? Czy to nie przeczy zamysłowi Boga, polegającemu na stworzeniu dobrego świata, w którym każdy będzie się szanował? Czy naprawdę człowiek, który poświęca tygodniowo 10 godzin na modlitwę, jest „lepszym” chrześcijaninem, niż ten, który modli się raz na miesiąc? Moje przemyślenia nie mają na celu wywołania rewolucji. Zdaje sobie sprawę z tego, że kościoły nie zostaną nagle pozamykane, a księża zwolnieni z pracy. Sprawy najzwyczajniej zaszły za daleko. Pragnę tylko uzmysłowić ludziom, którzy będą czytać moją pracę, że wiara w zamyśle miała być czymś intymnym i prywatnym, istniejącym tylko w formie Ja – Bóg. Podczas, gdy w dzisiejszych czasach codziennie, ze wszystkich środków masowego przekazu zalewają nas informacje o tym, co się dzieje w kościele, kto obraził czyje uczucia religijne i jak drogimi samochodami jeżdżą księża. Obcy ludzie myślą, że mogą oceniać to, czy nasze dzieci potrafią poprawnie wykonywać znak krzyża, składać rączki do paciorka i odmówić podstawowe modlitwy.

Podsumowując - nie powinny istnieć religijne szablony, w które na siłę wpycha się ludzi wierzących. Tradycja tradycją i hołd hołdem, ale nie dajcie się prowokować i wodzić za nos. Nie musisz nikomu i niczego udowadniać, a Twój Bóg nie będzie zły (bo przecież jest nieskończenie dobry i miłosierny) jeśli Twoja wiara ograniczy się do sporadycznych, ale szczerych modlitw. Ale zaraz … czy to oznacza, że faktycznie ma prawo istnieć coś takiego, jak człowiek ‘wierzący, ale niepraktykujący’? Owszem, może. Dokładnie tak samo, jak „polonista, który nie mówi po polsku”, albo „szachista, który nigdy nie gra w szachy”.

Autor : Tomasz Paź