JustPaste.it

Machiny, które zabijają... nadzieję

Nikt nie odebrał zapełnionego meblami i całym dobytkiem kontenera tego dnia. Mama, cztery kolejne poranki i popołudnia, zbliżając się do okna, miała przed sobą dorobek całego życia

Nikt nie odebrał zapełnionego meblami i całym dobytkiem kontenera tego dnia. Mama, cztery kolejne poranki i popołudnia, zbliżając się do okna, miała przed sobą dorobek całego życia

 

Niedawno przyszło mi się zmierzyć z państwową machiną polskiej opieki zdrowotnej. Urzędniczą machiną, chociaż reprezentowaną przez ludzi w fartuchach, mieniących się tymi, którzy służą pacjentom. I to, że zachowują się jak bezduszne urzędasy, do nich nie dociera: „To nie my, to oni!”, chociaż nawet po stosunku do bliskich pacjenta, widać, że jednak tak lubią. To było koszmarne doświadczenie, a raczej seria doświadczeń, jednak to był początek „beznadziejnych” doświadczeń. Zostawię, póki co te lekarsko-pielęgniarsko-pogotowioratunkowe doświadczenia – są zbyt świeże, jeszcze bolą i potrzeba dużo, dużo miejsca, żeby je opowiedzieć.

Później nastąpiło opróżnianie mieszkania po zmarłym ojcu i kolejne lekcje cierpliwości wobec urzędniczej machiny. O urzędnikach „państwowych” wszyscy wiemy, natomiast tę lekcję cierpliwości i bezradności dały mi instytucje, którym (jak sądziłem) powinno zależeć na jak najszybszym załatwieniu sprawy. Choćby prywatna firma wywożąca śmieci na wysypisko. Podstawili potężny kontener, wielki jak pół domu. Kiedy rozpoczynałem wyrzucanie zawartości mieszkania, podjechał do mnie gość, pracownik owej firmy, prosząc o pośpiech, bo firma potrzebuje kontenera gdzie indziej. Z wyraźnym zadowoleniem umówiliśmy się za osiem godzin. Uwijałem się jak w ukropie, pomagali mi znajomi i koledzy. Dość powiedzieć, że „na fajrant” byłem potwornie skonany, ledwo mogłem chodzić. Nigdy, od piętnastu lat, od kiedy jestem na rencie, tak się nie umordowałem. Moje poczynania obserwowała mama, która ze względu na stan zdrowia mieszka już gdzie indziej, ale na czas pogrzebu i spotkań z bliskimi, postanowiła zostać parę dni. Cały czas płakała. Każda rzecz, każdy mebel, garnek, czy firanka, każdy przedmiot stojący na półce, wywoływał jej wspomnienia, wyrzeczenia, pożyczki, kredyty, smutki i radości, które z tymi rzeczami się wiązały.

Nikt nie odebrał zapełnionego meblami i całym dobytkiem kontenera tego dnia. Nikt nie odebrał go nazajutrz. Mama, cztery kolejne poranki i popołudnia, zbliżając się do okna w kuchni, miała przed sobą dorobek całego swojego życia, połamany i powrzucany na stertę w kontenerze. Przerzucany jeszcze przez poszukujących skarbów złomiarzy i zbieraczy.  Po czterech dniach i licznych interwencjach, ktoś łaskawie wywiózł kontener. O tym, co ona czuła przez te dni, taki bezduszny „biznesmen” zapewne nie ma najmniejszego pojęcia.

Podobną filozofię: „Mamy czas” zastosowane zostały przez gazownię i zakład energetyczny. Liczniki wisiały i wisiały, mimo próśb i wezwań (chociaż remont mieszkania trwał w najlepsze, a gaz i prąd szły na „moje” konto. Energii do dziś nie mam rozliczonej.  

Jest taki stereotyp, który pokazuje, że państwo jest od tego, żeby wycyckać obywatela, a obywatel, swoich spraw musi dochodzić latami. Bo w tym drugim przypadku „obowiązują procedury”. Zawsze na korzyść państwa, nigdy na korzyść obywatela. I tego właśnie doświadczyłem dzisiaj. Jakby ostatnich doświadczeń było dla mnie nie dość, los postanowił pokazać mi miejsce w szeregu.

2. kwietnia, po miesięcznym oczekiwaniu na decyzję ZUS, uprawomocniającą przedłużenie mi renty inwalidzkiej, zauważyłem pewną niezgodność w obliczeniach. Mój staż pracy, okresów składkowych i nieskładkowych nie zgadzał się o prawie pięć lat. Pomyślałem sobie, że pewnie „po drodze te lata wyparowały”, jakiś urzędnik coś przeoczył, albo źle wbił cyferkę w komputer. Z ciekawości jednak i z powodu oczywistej chęci odwołania się, sprawdziłem, że te prawie pięć lat rzeczywiście wyparowało, ale... piętnaście lat temu. Od pierwszego dnia pobierania przeze mnie renty inwalidzkiej, nie zgadzało się w rachunkach niemal pięć lat. 2. kwietnia poszedłem więc do ZUS-u i razem z panią z okienka napisaliśmy odpowiedni wniosek, prośbę o wyrównanie, wypłacenie należnych mi pieniędzy. Najpierw się spociła, poleciała do góry i wróciwszy po kilkunastu minutach stwierdziła, że jakaś urzędniczka, piętnaście lat temu pomyliła moją datę urodzenia, podczas robienia obliczeń. No a potem to już kalka, sztampa, kto by tam sobie głowę zawracał rzeczą, która dobrego urzędnika natychmiast powinna zakłuć w oczy.

a5b5f50324d255a5c995bf1ca0d209ba.jpg

Miesiąc i... nic. Półtora i... nic. Mimo innych spraw związanych z walką z wiatrakami pod nazwą „urzędnicza machina Rzeczpospolitej”, znalazłem czas na przypomnienie o sobie. Wreszcie po dwóch miesiącach (bez trzech dni) dostałem oczekiwaną odpowiedź. Zakład Ubezpieczeń Społecznych wypłaci mi nienaliczone należności za okres ostatnich trzech lat !!! To oznacza, że przez dwanaście lat moje własne państwo okradało mnie bezkarnie, a wszelkie dochodzenie roszczeń z mojej strony jest niezgodne z prawem.

Rozumiecie? Dochodzenie sprawiedliwości jest niezgodne z przepisami. Przez dwanaście lat byłem jak najbardziej legalnie okradany.

I w tym miejscu chcę skierować swój apel. Potrzebuję pomocy. W tej chwili co prawda jestem sfrustrowany, zły i odarty z nadziei, jednak zamierzam nie odpuszczać. Nie może tak być, że państwo zawsze, może może wyrzucić mnie na bruk, wbić w nędzę, lub zabrać mi, co uzna za stosowne, wskutek jakich moich błędów, nieświadomości, nieumiejętności, nieznajomości przepisów, samo chroniąc się jakimiś „trzyletnimi szlabanami”, albo innymi barierami, dla obywatela nie do przejścia. Potrzebuję podpowiedzi: co robić, gdzie uderzyć, co napisać, itp. Wielu z Was z pewnością się na tym zna. Lub ma jakieś doświadczenia.

Państwo co i rusz przemawia do nas słowami: „Wszyscy są równi wobec prawa”. Szkoda tylko, że to państwo, ma na myśli wszystkich, oprócz siebie i swoich własnych instytucji.

Zróbmy tak, żeby słowo „wszyscy”, rzeczywiście oznaczało wszystkich, a nie tylko nas – urzędniczych petentów.

Ja nigdy nie odmawiałem pomocy. A państwo..., to chytre, chciwe bydle.