JustPaste.it

Wstręt

Opowiadanie owo dedykuję... The Meaning. Od razu o niej pomyślałem. :) I tyle. Wykpiwam się od uzasadnienia. :)))

Opowiadanie owo dedykuję... The Meaning. Od razu o niej pomyślałem. :) I tyle. Wykpiwam się od uzasadnienia. :)))

 

Jestem wyznawcą kobiet. To jedyna religia, do której się przyznam, zanim jeszcze zaczną mnie torturować przy pomocy Krzesła Hiszpańskiego, koła do rozciągania i Żelaznej Dziewicy. 
Jakkolwiek powiedzieć o ciele kobiety, że jest świątynią, trąci najpotężniejszym z możliwych frazesów (i pewnie starszym niż rysunki w Cro-Magnon), co z tego?
Doprawdy nic lepszego nie wymyślono i też nie można nawet. Ciało kobiety JEST świątynią.
Powiem więcej: jestem skłonny uprawiać w takiej świątyni modły nieskończone.
Aczkolwiek ofiar z wołów, baranów i jeńców wojennych nie złożę.
Kobiecość to czar. Uśmiech Boga.
Kobiety mają świadomość, jaką to jedynie prawdziwą religijność objawiają mężczyźni i skrzętnie o swe świątynie dbają.
Za co im chwała.
I tylko jedno trzeba zaznaczyć. 
Nawet w dbałości o świątynię grozi przesada o dokuczliwych skutkach.
Wszak my, Spartanie, nie modlimy się do sztuczności. 
Do żelów, lancetów, galaret, silikonów, methylparabenu i wazeliny...
Lecz do naturalności.
Nie sztuczna pierś, nie fałszywy aromat sosen li sandałowca czyni Spartanina gotowym do czynu.
Lecz prawdziwy zapach kobiety.
O czym niech kapłanki dbające o swe świątynie pamiętają.
Umiar ma zawsze pożyteczną rolę. Także w religii...
A zwłaszcza w tej.
Poniższa historia niech będzie przestrogą dla Pań, które nie chcą spłoszyć Spartan u progu świątyni...

 

ab82650510b107667bf65cec98d7a14f.jpg

 

Wstręt

 

Siedziałem nieruchomo jak żona Lota* już od godziny. Oddychałem niemrawo, płytko, wpatrując się tępo w projekt.
Właściwie nie czułem się zbyt dobrze. Zapewne lepiej byłoby, gdybym nucił mantry, pewnie przywróciłoby to jakieś strzępy pozytywnej strony dnia, usiłowałem jednak skoncentrować myśli na projekcie.
Wanna z nożem elektrycznym w otworze wypustowym przyniosła mojej korporacji krociowe zyski, ale czy wielka szafa klasy konsulator połączona ze zsypem na śmieci to aby równie dobry pomysł?
Dzieci tak chętnie zamykają się w szafach...
Drgnąłem, gdy rozdzwonił się telefon na biurku. Sięgnąłem po słuchawkę z czerwonego marmuru z wyraźnym trudem, jakby ciało podjęło już decyzję o przejściu w stan skamieliny. Od razu rozpoznałem głos Andżeliki. Przy czym był on wystraszony, a nawet nieco rozpaczliwy.
- Zbyszku...
Westchnąłem. Tendencje Andżeliki do popadania w histerię z przyczyn tak dramatycznych, jak choćby uszkodzenie parasola przez podmuch wiatru były mi równie znane, co jej mężowi, a memu przyjacielowi. Tyle, że siłą rzeczy jemu znacznie bardziej tendencje te doskwierały.
Ale lubiłem Andżelikę. Była piękna, zmysłowa, szczera i wrażliwa na los zwierząt. Kto by nie lubił takiej kobiety.
- Mów śmiało – zachęciłem mocnym, nawet dość hetmańskim głosem.
- Och, Zbyszku – Andżelika rozpłakała się.
Zupełnie nad sobą nie panowała, biedactwo.
- Zbyszku... – powtórzyła nieco bełkotliwie.
- Może zadzwoń później? – zaproponowałem życzliwie.
Nie miałem do swojej przyjaciółki pretensji o roztrzęsienie. Skądże. Ale ten projekt... Byłem już znużony, przeładowany presją i wątpliwościami, które rozpychały mi czaszkę. Rozmaite koncepcje to wysuwały się ku mnie prowokująco, to znów cofały złośliwie jak główki małych węży. Już miałem pochwycić jednego, kiedy zadzwoniła Andżelika. Telefon zabrzmiał jak wystrzał z moździerza, naprawdę był to bardzo zbliżony dźwięk; nie wiem, skąd oni wzięli taki rodzaj dzwonka, ale odniósł pewien, niekoniecznie pożądany skutek. Wszystkie węże rozpierzchły się spłoszone. Być może bezpowrotnie.
- Niech to diabli – wyrwało mi się.
- Zbyszku... – wymamrotała Andżelika z odczuwalnym bólem w głosie. – Stało się... Och, to straszne... Niesprawiedliwe... Ja nie mogę... – zakaszlała gwałtownie. – Paweł do ciebie przyjdzie. On ci powie...
Usłyszałem spazmy. Odłożyłem słuchawkę z kamienną twarzą. Różne mogą być złe wieści. Tu raczej zapowiadało się na coś bardziej znaczącego niż uszkodzenie parasola. A mój projekt nie mógł dłużej czekać. Musiałem zapiąć ostatni guzik do wieczora. Prezes Bagdad posiadał wszystkie cechy Ebenezera Scrooge’a z Opowieści wigilijnej. Nie darzyłem go uwielbieniem.
Darzyłem natomiast sympatią moją pracę i jej renomę, więc niespieszno mi było do utraty biurka. I marmurowego telefonu.
Niestety, nie potrafiłem już skupić się na projekcie. Węże przepadły, nie wrócił ani jeden. Ciągle widziałem małe dzieciątka zjeżdżające z krzykiem do czeluści zsypu, na próżno czepiające się płaszczy i żakietów w wysiłku ocalenia.
Tak to wyglądało. Mój układ nerwowy od rana zawodził, a telefon od Andżeliki rozsypał go do
reszty.
Wzruszyłem ramionami i podniosłem się z krzesła. Nie byłem pewien, czy zdołam je opuścić, ale przynajmniej ta operacja się powiodła. Nastawiłem ekspres do kawy. Z szuflady żółtego,

 

* Lot – Polskie Linie Lotnicze.

 

marmurowego biurka wyciągnąłem osiem snickersów.
Paweł wszedł bez pukania. A ponieważ nie zrobił tego nigdy wcześniej, poczułem do niego nagłą niechęć. Zrozumiałem bowiem, że mój przyjaciel musiał przyjść z wyjątkowo niepomyślną nowiną.
Nim zamknął drzwi, które sam wyciąłem niedawno z piaskowca, ujrzałem w szczelinie błękitną twarz sekretarki. Cokolwiek powiedział jej mąż Andżeliki, omal jej nie zabiło.
Przypominała rybę, stłuczoną straszliwie, a jednak odratowaną.
Przeniosłem znużony wzrok na Pawła. I poczułem lęk. Takiego zniszczenia jeszcze na jego twarzy nie widziałem. Może jedynie wtedy, gdy w Bretanii strącił niechcący troje harcerzy z molo na ostre skały.
- Zbyszku... – głos Pawła był bolesnym, żałośnie brzmiącym charkotem rozbitej istoty. Jego naznaczona udręką twarz umierała. Wpatrywał się we mnie tak intensywnie, że poczułem niemoc.
Co prawda nie większą, niż irytacja, która też mnie ogarnęła. A to dlatego, że człowiek delektujący się czekoladowym batonem musi poczuć się idiotycznie, a co najmniej niezręcznie, kiedy ktoś przekazuje mu złe nowiny, co było wyraźnie nieuchronne. Spróbujcie jeść snickersa, kiedy wasz rozmówca czyni dramat jeśli nie z przekazywanej treści, to co najmniej z własnej twarzy.
Nie da się!!
Odłożyłem nadgryzionego snickersa.
A tak bardzo go potrzebowałem.
Znów podniosłem się z biurka ociężale, na wszelki wypadek chwytając się jego krawędzi.
- Pawle, tylko mi nie mów przykrych rzeczy – poprosiłem spokojnie – Nie przynoś mi teraz złych nowin. Nie teraz... Bagdad chce zgarnąć cały ten splendor w Belgii, rozumiesz... – Opuściłem wzrok na rysunki szafy, rozrzucone w nieładzie na biurku. – Nie teraz, mój drogi. Ja to muszę skończyć.
Twarz Pawła nadal umierała. Nie wyglądało na to, że zostało jej wiele czasu.
- Usiądź – wycharczał.
Ani drgnąłem. Z przekory. Przecież, jeśli siądę, wyrażę zgodę na złe nowiny, czyż nie?
- Usiądź.
Ciągle patrzył na mnie w straszny sposób.
Trochę żal mi się go zrobiło. By najlepszym kompanem, jakiego miałem. Z pewnością był bardzo nieszczęśliwy, że musi mi to COŚ przekazać. Ale przecież powinien wiedzieć, że najlepszy przyjaciel nigdy nie przychodzi z wiadomością tak złą, że zmusza do odłożenia snickersa!
Powinien był zostawić to sekretarce-rybie.
Albo poczekać choć z kilka dni.
- Pawle...
- U s i ą d ź .
Czy rozpadający się, osuwający ku otchłani wrak może wydobyć z siebie przepełniony mocą głos? Najwidoczniej tak. Osunąłem się na krzesło. Wbiłem zrezygnowany wzrok w blat biurka. Cokolwiek miał mi do przekazania Paweł, nie zasłużyłem na widok jego doprawdy porażającego oblicza.
- Mów – mruknąłem.
Do mojej głowy wróciły węże, ale były to już inne węże – węże najgorszych domysłów. Czyżby coś złego przydarzyło się rodzicom? Kolejny wypadek? Mieli pecha pod tym względem, pecha, który zadziwiał wszystkich. Media nie okazywały taktu, pisząc, że „limit szczęścia, i tak już mistycznie naciągnięty przez tych rozczulających pogodą ducha staruszków, musi wkrótce sie wyczerpać”. Moi „rozczulający pogodą ducha staruszkowie” kilka razy w miesiącu wpadali na coś, albo coś – na przykład scania z przyczepą wyładowaną torfem - wpadało na ich. Jeszcze częściej spadali z czegoś, na przykład z dachu, podczas heroicznej próby ratowania „borsuka, naprawdę tam był, synu”.
Borsuk zawsze okazywał się czymś w rodzaju szmaty przyniesionej wiatrem i oplątanej wokół anteny.
Czy limit szczęścia się wyczerpał? Straciłem rodziców?...
A może to na siostrę padło? Jakaś ciężka choroba, porwanie dla okupu?
W zeszłym roku spalono mi hodowlę humbaków. Przepadł cały sprzęt i wszystkie budynki. Humbaki szczęśliwie przetrwały, chronione przez wodę, której nigdy im nie skąpiono. Sprawcy, mimo iż zaangażowałem różdżkarzy, dotąd nie ujęto. Mógł powrócić...
Miałem bardzo dobry kontakt z moimi humbakami. Na myśl o tym, że ktoś mógł znowu przysporzyć im stresu, poczułem ukłucie gniewu.
- Mów – rozkazałem.
Paweł wzdrygnął się. Oderwał ode mnie wzrok, by podejść do stolika, na którym stał dystrybutor z wodą. Poczułem, jakby wyjęto szablę z mojej głowy, ulga nie trwała jednak długo, bo umęczone spojrzenie przyjaciela szybko do mnie wróciło.
- Pij – podsunął mi szklankę drżącą dłonią.
Teraz bałem się już cholernie.
Rodzice „strąceni z dachu przez borsuka”, porwana siostra, uwiezione humbaki, skradzione projekty z domowego sejfu – czy mogło zdarzyć się to wszystko naraz?
Z pewnością tak było.
Wypiłem wodę powoli i ostrożnie, jakbym robił to pierwszy raz w życiu. Nie dlatego, by odwlec chwilę prawdy. W istocie bałem się, że odgryzę kawałek szklanki.
- Siadaj – wybełkotał Paweł.
To był kolejny zły znak. On nigdy nie bełkotał. Poza tym – i to było przerażające – nakazywał usiąść osobie, która już siedziała.
Paweł pokręcił głową zdruzgotany.
- Zbyszku... Kochany przyjacielu... Muszę ci to powiedzieć... Policja czeka za drzwiami. Pozwolili mi, bo... Stało się coś strasznego... – znów wbił we mnie nieznośny wzrok.
To już nie była szabla - w głowę wgnieciono mi husarską kopię.
Paweł zrobił się nagle dziwnie wielki. Onieśmielająco rosły. Jego głos był dramatyczny, ale już mocniejszy - jakby pogodził się już z końcem pewnego porządku życia - kiedy obwieścił:
- Zbyszku. Twoja żona nie żyje. Paulinę zamordowano dziś rano w jej sypialni. Prawdopodobnie chwilę po tym, jak wyszedłeś do pracy. Andżelika ją znalazła...
Zapadła cisza. W pokoju przez chwilę wibrowała jeszcze rozpacz, uwolniona z głosu mojego przyjaciela.
Patrzyłem tępo na Pawła, nie do końca rozumiejąc obrót sytuacji. Po tym wyznaniu mąż Andżeliki znów rozpadł się w kawałki. Wyglądał jak winowajca. Kiedyś, dawno temu, tych którzy przynosili złe wieści, zabijano. Paweł być może czekał na to, zwiotczały i spustoszony.
Moje serce waliło jak młot, gdy podniosłem się z krzesła, kręcąc głową z niedowierzaniem.
- Oszalałeś? – odezwałem się dość spokojnym, acz rozczarowanym głosem.
Paweł drgnął. W jego zapadłych oczach znów błysnęło życie. Spojrzał na mnie bezrozumnie, marszcząc brwi, czoło i nos w groteskowy sposób.
- Czyś ty zwariował, chłopie? – ciągnąłem z wyrzutem. – Myślałem, że naprawdę powiesz mi coś okropnego... Że doszło do jakiejś cholernej katastrofy! Co ty mi tu o Paulinie...? Że nie żyje? Ależ ja o tym doskonale wiem! Sam ją zabiłem, u licha.
Paweł nie odzywał się. Patrzył na mnie nieruchomo, jak zawieszona przed szybą akwarium ryba. Jakże dziwny wyraz może przybrać twarz człowieka.
- Dziś rano – mówiłem zirytowany – chwilę PRZED tym, nim wyszedłem do pracy. Zatłukłem ją bez litości, Pawle. Bez litości. Wyrwałem bidet z posadzki i tak długo waliłem nim w jej ograniczoną głowę, aż zrozumiałem, że przestała być moim utrapieniem.
Tym razem cisza była nieco dłuższa. Bo dłuższej chwili Paweł potrzebował, by wydostać się z akwarium.
- Ale... dlaczego? – wykrztusił.
W jego głosie brakowało już tej żywej, przejmującej – choć i drażniącej – rozpaczy. W krótkim czasie wyczerpał zapas na całe życie. Teraz przemawiał po prostu z żalem. Zwykłym żalem, jaki czujemy, kiedy ucieknie nam trolejbus, albo gdy ulubiona książka splami się masłem.
- Dlaczego? – poderwałem się i zacząłem spacerować nerwowo po gabinecie. – Mój drogi... Mój drogi! Bo miałem JUŻ DOSYĆ tego okropieństwa! Czy ty możesz to sobie wyobrazić? Paulina miała przeklęty... obrzydliwy zwyczaj!
- Zw... Jaki...?
Zaśmiałem się gorzko.
- Otóż wyobraź sobie kobietę, która co wieczór, nim wchodzi do łóżka, wklepuje sobie krem w uda. I w całe nogi zresztą. Rozumiesz? Rozumiesz, o czym mówię, bracie? Tak właśnie! – Paweł wbił osłupiałe spojrzenie w moje dłonie, którymi mocno zacząłem bić o uda. – Energicznie i miarowo! Jak koń jakiś w galopie! Każdego wieczora. K a ż d e g o . Każdego wieczora, kiedy miałem ochotę przytulić się do mojej żony, albo, no cóż, zrobić coś tam więcej, musiałem najpierw wysłuchać t ę t e n t u . – Zakaszlałem wzburzony. Miałem świadomość, że opadam bezładnie w wir emocji, który może zabrać bezpowrotnie coś więcej niż fason, ale miałem to gdzieś. Ten wir uwolnionego gniewu sprawiał mi przyjemność. – Wyobraź to sobie, do diabła! Wracamy z kina, z opery... Albo z knajpy, po kilku drinkach... W głowie szumi mi przyjemnie, a cały świat jest odcięty i nie frapują mnie jego dramaty. Bo myślę o kobiecie, która jest ze mną. Czuję tylko ją. I jest oczywiste, że miłość i namiętność jest wszystkim, co powinno wypełnić resztę tak cudownego wieczora. Czyż nie?... Wracam z żoną do domu i mam ochotę zrobić TO z marszu. Rozumiesz?? Bez groteskowych zabiegów tych wszystkich niewolników mechanicznego życia wedle harmonogramów. Bez mycia zębów i poprawiania poduszek. Czasem potrzeba takiej spontaniczności, nic nie przyniesie więcej endorfiny i nie odżywi miłości bardziej. Zgodzisz się? – Podszedłem do butli z wodą i pełnym pasji ciosem pięści strąciłem ją z dystrybutora. Paweł nie zareagował ani drgnieniem powieki. - Tak to wygląda, bracie. Chciałem kochać się z moją żoną namiętnie, nie zaś sztucznie. Chciałem zanurzać się z kobietą mojego życia w ogniu zatracenia, a nie w klekocie wklepywanego w skórę methylparabenu! Kapujesz?... Wracamy więc do domu, szczęśliwi, podchmieleni... rozgrzani... spragnieni... I ja, i ona – bo widzę to w jej oczach i ruchach ciała; nie musi nic mówić... Zaciągam ją do sypialni, unoszę na rękach... Kładę na łóżko, całuję, pieszczę... Zsuwam buty, sukienkę... Podniecenie rwie mnie w górę. Istna euforia, daję się porwać szaleństwu... Wiesz, na co się zanosi. To już nie będzie niemrawe, senne trykanie się blaszanych koziołków z wieży ratusza. To musi być a m o k . – Urwałem na chwilę, obserwując jak Paweł przymyka oczy. – I nagle – powieki Pawła uniosły się jak mechaniczne włazy – ona odsuwa się. Odsuwa. Siada na brzegu łóżka. W mój nastrój upajającego zdziczenia wkrada się niepokojący cień. Patrzę na nią zdziwiony, nieco nieprzytomnie, bo nie od razu wycofasz się z zatracenia... Ona ciągle ma rozanieloną, promienną twarz, uśmiecha się kusząco i jedną ręką nawet mnie pieści... Ale drugą – mój głos zdrewniał – sięga do szafki i wyciąga krem. I SŁYSZĘ TĘTENT.
- Jezus Maria... – na twarzy przyjaciela dostrzegłem odrazę, współczucie, zrozumienie... I coś jeszcze. Jakiś przebłysk. Jego wstrząśnięty wzrok powędrował gdzieś daleko za okno, twarz ściągnął dziwny grymas.
- Tak, Pawle. Staje się jasne, że nie jest na mnie skoncentrowana. Że w istocie nie jest p o d n i e c o n a . Ale nie myśl, że nie próbowałem!... Owszem, setki razy prosiłem ją, błagałem, groziłem rozwodem... Rzeczowych argumentów, bez emocjonalnych, wyważonych – ot, do kawy i wafelków – również nie szczędziłem. Żeby choć czasami, po tych nastrojowych, uroczystych powrotach z teatru czy przyjęcia darowała sobie ten rytuał klepania!... Gdzie tam. Ona musiała... Uśmiechała się zakłopotana, przepraszała i popadała w depresje, co mnie z kolei przywalało poczuciem winy. Kiedy krzyczałem, że to patologia, że jest groteskowa, przyznawała mi rację. Ale musiała to robić. „Bo nie lubi swojej skóry”... „Bo jest szorstka jak język kota”... „Bo ona dba”... „Bo skóra się starzeje, spójrz na babcię”... Chryste... Ona miała normalną, gładką skórę! - bezwiednie podniosłem głos do krzyku. - Do której miałem rzadki dostęp popołudniami w weekendy! Rozumiesz?! Wiesz, co czułem, kiedy w łóżku pieściłem ją dłońmi?... Nie nogę! Nie delikatną, ciepłą, miękką i suchą nogę dwudziestopięcioletniej kobiety!!... Czułem wstrętną, lepką m a c k ę .
Paweł nie poruszał się. Był jak posąg Buddy. Przypominał go nawet twarzą.
- Mackę! – krzyknąłem z rozpaczą. – Cholerną mackę!!... I tak było każdego wieczora! Każdego!... A dziś rano, przyjacielu mój, RANO obudził mnie tętent. I zabiłem ją.
Paweł pozostawał Buddą, więc i ja stałem się Buddą. To był cudowny, urzekający stan zawieszenia. Nie miałem nic przeciw temu, by trwał dwa tygodnie.
Ale dali nam tylko minutę. Rozległo się delikatne pukanie do drzwi. Zaraz też otworzyły się, po czym ujrzałem oficera policji. Był to nie kto inny, jak porucznik Trant*. Swoim zwyczajem uśmiechał się przepraszająco.
- Chyba wszystko słyszałem – usprawiedliwił się.
Skinąłem głową i posłałem mu zachęcający uśmiech. Potem wróciłem wzrokiem do Pawła. Nadal zastygły i nieobecny, wpatrywał się w odległy cel. Po jego policzkach ciekły łzy.

 

*Jeśli postać porucznika Tranta nic wam nie mówi, to wstyd! Czym prędzej sięgnijcie po kryminały Patricka Quentina Mój syn mordercą i Jego dwie żony.

 

*

 

- Andżelika nie żyje – oznajmił Paweł, omiatając spokojnym spojrzeniem podłogę celi, zasłaną rozdartymi opakowaniami po snickersach.
- Smutna sprawa – skinąłem głową.
Rozumiecie chyba, że poszło o krem. O ten cholerny, nietaktowny tętent.
Paweł zabił żonę tego samego dnia, zaraz po przesłuchaniu przez sympatycznego porucznika Tranta. Udusił ją poszwą na kołdrę. Rozterek przysporzyła mu tylko decyzja, kiedy zabić – czy po tętencie porannym, poobiednim, czy też wieczornym.
Taak, miał ten cholerny tętent trzy razy dziennie.
Teraz patrzył na mnie z wdzięcznością, uśmiechając się leciutko.
Dobrze jest otworzyć oczy przyjacielowi.

 

***
.