JustPaste.it

Jeet Kune Do

Czy jest wśród Was ktokolwiek, kto kochał i nie usłyszał "żegnaj"? Być może to nieuchronność, jedna z wielu lekcji, w których nie ma ziarna cukru... Jak odreagowaliście?

Czy jest wśród Was ktokolwiek, kto kochał i nie usłyszał "żegnaj"? Być może to nieuchronność, jedna z wielu lekcji, w których nie ma ziarna cukru... Jak odreagowaliście?

 

Jednak, jak we wszystkich lekcjach niesłodzonych, i tu forma /pożegnania/ decyduje o emocjach tak samo, jak gotowość - lub jej brak - drugiej strony do zamknięcia związku.
Tę publikację dedykuję Marcinowi Sznajderowi, Czarodziejowi, który rzuca mnóstwo czarów nam wszystkim, przy czym dla mnie szczególnie cenne jest zaklęcie Spokoju. Spokój jest przecież kluczem do wszystkich bram...

 

e0a1796c8d724847c44ed85f40b935e1.jpg

Jeet Kune Do

- Mariusz…
Tyle usłyszałem po odebraniu telefonu. Głos Aliny był inny, straszliwie, paraliżująco inny. I ta cholerna pauza po tym jednym słowie.
Wiedziałem – w ciągu jednej sekundy wiedziałem – że będę brał się z tą sceną za bary przez długi, długi czas.
Czy jeśli w ciągu sekundy można uświadomić sobie takie sprawy, decyduje intuicja, przeczucia zbudowane na narastającym stopniowo kryzysie w naszym związku, czy zwyczajnie taki jedyny w swoim rodzaju OBCY TON człowieka, którego się pokochało?
Pewnie wszystko do kupy, aczkolwiek kiedy pierwszy raz słyszy się zimny, niechętny, nieznany głos ze strony tak bliskiej osoby, to komunikat jest rzeczywiście porażająco wymowny.
Za takim idą oczywiście natychmiastowe wnioski. Smutne i grzebiące wiele spraw.
Przejście mojego serca z rytmu, w którym przed momentem delektowało ciepły, cichy poranek czerwcowy, w ton łomotu rozbijającego bramę do gniewu i rozpaczy też zabrało sekundę.
Co prawda ta brama nie rozpada się tak od razu, ale sprawy poszły szybko w ten poranek czerwcowy.
Bardzo szybko.
- Co się dzieje? – wydusiłem cicho.
Ja chyba nie słyszałem sam siebie, ale moja dziewczyna owszem.
- Mariusz…
I znów ta pauza. Nie powiem, bym dopiero w tej właśnie chwili odkrył, że zwlekanie z przekazaniem bardzo kiepskich nowin szarpie umysł i serce, co to, to na pewno nie. Jednak tak naprawdę właśnie teraz odczułem to tak prawdziwie i w całej do reszty frustrującej pełni.
Cholerne pauzy.
Złe wieści powinno przekazywać się bez brania głębokich oddechów, westchnień, błądzenia błyszczącymi oczami po suficie i innych takich dramatycznych ornamentów. Wszystko to bowiem wali żelazną pięścią prosto w serce. Ból tego serca jest bardziej dosłowny niżby to się przy takich „ornamentach” mogło wydawać.
Chciałem ją ponaglić, wywalić coś w rodzaju „No co jest, co się dzieje?”, tyle że sam musiałem się do tego zebrać, nabrać oddechu, chyba nawet oczami już całkiem błyszczącymi po suficie błądziłem…
Jak to można wrzucić człowieka do klatki bezradności w ciągu kilku sekund.
Jak to można zawalić ułudę czerwcowego poranka.
Właśnie odkrywałem sprawy iluzji i słabości.
Szybko to szło.
Może dlatego, że nie miałem żadnych wątpliwości, co usłyszę, kiedy moja dziewczyna się zbierze.
A zebrała się szybciej niż ja.
- Mariusz…
Westchnąłem. Całkiem niekontrolowanie.
- Nie będziemy już razem.
Cisza. Nawet jaskółki z gniazda w oknie gdzieś przepadły.
- Czemu? – wykrztusiłem żałośnie.
- Mam kogoś.
Bardzo, bardzo silny cios wymierzono właśnie w moje serce. Ból był mocny, co ciekawe, ściągnął nie tylko żałość, ale i gniew. Jakiś nieznany mi, może chorobliwie fascynujący gniew rozwijał szyki w moich płucach jak kawaleria na stepie.
To nie tak, bym się jakoś wielce rozklejał. Tak, jesteśmy, psiakrew, Spartanami. A przynajmniej porównujemy się do nich pół żartem, pół serio. Wypada ustać na nogach nie tylko przy starciu z pijanym obwiesiem czy w zderzeniu problemem finansowym, zdrowotnym… Wypada stać i trzymać twarz kamienną, gdy cios przychodzi, jak to się mówi, „z najmniej spodziewanej strony”.
Ale było pierońsko źle. Byłem w szoku, rósł żal, i nadciągała ciężka jazda gniewu.
Niepokojące, oszałamiające, fascynujące.
Sumując: żałosne. Żałosny człowiek w żałosnych okolicznościach. Owszem, to ja.
Jednak mimo wszelkich złych sygnałów i dłuższego kryzysu, albo się nie spodziewałem takiego ciosu, albo zatykałem przed jego widmem oczy, uszy i rozum.
Ale takich ciosów ani ślepy, ani głuchy nie uniknie.
Idiota tym bardziej.
Tak, chciałem przełamać kryzys. Tak, kochałem Alinę. Mocno i wiernie.
Co jednak zrobiłem, by sprawy wyprostować?
Niewiele. Haniebnie niewiele. „Spartańska” duma kazała czekać na gest słabości ze strony dziewczyny. Na wyznanie w rodzaju „Mariusz… Ja już tak nie mogę, brakuje mi ciebie, brakuje mi tego, jak było dawniej… kocham cię.”.
Po tych słowach miałem zrobić parę ciekawych rzeczy. Miałem obudzić Alinę któregoś z kolejnych czerwcowych poranków,  wycałować, wygłaskać, poczęstować śniadaniem w łóżku, które rzymskich senatorów by nie zawiodło… a potem zabrać ją do samolotu i zaprosić na obiad w Szwajcarii.
Taki był plan.
Dziś pozamiatało go razem z wszystkim.
Po słowach „Mam kogoś” sam byłem pozamiatany.
Pewnie i słusznie. Mogę użalać się nad sobą, ale nie wierzę w przypadkowe, niezasłużone ciosy.
Ciosy spadają na idiotów pozbawionych przenikliwości i pokory.
Tak, miałem tę świadomość. Mimo narastającej rozpaczy miałem tę świadomość.
Ciekawe, że ani nie odjęła bólu, ani nie zahamowała podjazdu kawalerii gniewu, który zaczynał przechodzić do szarży.
- Masz kogoś? – spytałem żałośnie drewnianym głosem. – Tak?...
- Tak…
- Od kiedy?
Tu serce, mimo wgniatającego ciosu, jeszcze mocniej zabiło.
Pierońsko źle się czuje, kiedy serce jest nieszczęśliwe i zgniecione.
- Od dwóch miesięcy…
Od dwóch miesięcy.
No tak. Ślepy, głuchy, głupio dumny człowiek mógł być może przegapić coś takiego jak niebezpieczeństwo wypowiedzenia pożegnalnych słów ze strony dziewczyny… Choć nie powinien. Zimna logika daje tu oczywisty scenariusz. Nikt nie będzie męczył się w związku, gdzie komunikaty plączą się pod nogami, a ramiona, zamiast otwierać się ku sobie, zwisają znużone dźwiganiem lodowych kul.
No więc nie powinienem był tego przegapić.
Ale czy mogłem przewidzieć, że ktoś inny otworzy ramiona?
Że uwolni moją dziewczynę od ciężaru lodowych kul?
Że – ujmując rzecz inaczej – wielką szuflą fartu i przytomności wymiecie mnie poza interesującą go przestrzeń. Małą, rajcującą przestrzeń życia z Aliną.
Zacząłem drżeć. Rzadko zdarza mi się drżeć tak bardzo, że przypominam posag dotknięty trzęsieniem ziemi, ale zdarza się. Na przykład po kawie z pięciu łyżeczek… choć częściej wtedy, gdy adrenalina wylewa we mnie i pcha do gwałtownych poczynań.
Zazwyczaj ma to miejsce na zawodach, w których konfrontuję się ochoczo z fighterami rozmaitych stylów. Lubię to. Wrzuca mnie to w chwilową dzicz, trąci barbarzyńskimi instynktami, lecz w ostatecznym rozrachunku oczyszcza i przydaje spokoju na co dzień.
Tyle, że teraz trząsłem się w kuchni. Powtarzam: nie użalam się – a przynajmniej nie taki mam zamiar, pisząc te słowa. Zwyczajnie tylko wyznaję, że w poranek czerwcowy pognieciono mi serce w kulkę jak marny celofan, że w płucach doszło do koncentracji wojsk tak drapieżnych jak żal, szok, gniew i rozpacz.
To bardzo niepowstrzymane wojska.
Bardzo. Tylko ja mógłbym spróbować je powstrzymać. Tylko ja.
Nie miałem jednak ani sił, ani zamiaru stawać im na drodze.
- No ale... - podjąłem zdławionym głosem. - Jak to... przez telefon... Możemy pogadać twarzą w twarz? Alina, przecież...
- Lepiej nie.
- Co?...
- Nie, Mariusz.
Rzuciłem telefon o ścianę.
Rozbił się w drzazgi.
Jeśli ja byłem w większym kawałku, to nie na długo.
Dziwne są reakcje ducha i ciała, gdy okoliczności – i bez znaczenia jest, jak bardzo wynikłe z własnych przeoczeń i głupoty – wymierzają bokserskie ciosy w serce i rolują je w coś pozbawione światła, formy i znaczenia.
Przez chwilę, tuż po tym ciśnięciu komórki, stałem zastygły jak najprawdziwsza statua, między oknem kuchennym, a szafką na szkła. Mogło to trwać minutę, ale mogło i dwadzieścia minut.
Nikt nigdy tego nie ustali.
Potem zmieniła się moja twarz. Nie mogłem jej widzieć, a jednak nie miałem wątpliwości: wpełzła na nią groteskowa i potworna maska. Z tą maską wymierzyłem w szafkę błyskawiczne kopnięcie.
Życie ma swoje frapujące prawa. Otóż w każdej kategorii najlepsze osiągnięcie musi być… jednorazowe. Tak, to oczywiste, logiczne, lecz i tak frapujące. Jeśli ktoś jest biegaczem, to tylko raz w życiu pobiegnie najszybciej, tylko raz najdalej, tylko raz z największą ilością potknięć…
Ktoś inny tylko raz poderwie największą ilość dziewczyn jednego wieczora.
Tak głupio oczywiste, tak fascynująco zajmujące…
Ja właśnie wymierzyłem najpotężniejsze kopnięcie boczne w moim życiu.
Kiedy zrobisz coś – cokolwiek – „naj” w jakiejkolwiek sferze swego życia, chyba masz tego świadomość, a przynajmniej graniczące z pewnością przeczucie.
Ja miałem pewność.
Nigdy nie byłem specem od kopnięć bocznych i nigdy nie miałem najlepszej koordynacji ani sprężystości w biodrach. Mimo, że podziwiałem boczne kopnięcie boczne Bruce’a Lee. Mimo, że myśląc o nim, trenowałem je zawzięcie i uporczywie od sześciu lat u instruktora Jeet Kune Do.
Nigdy nie byłem specem, ale właśnie kopnąłem tak, że sam mistrz Lee wyraziłby uznanie. Gdybym kopnął tak na zawodach, byłoby po walce, a pół godziny później moje kopnięcie podbijałoby YouTube.
Szkoda, że nigdy tak mnie kopnę na zawodach.
W trzewiach rozmiażdżonej szafki przepadły zbiory pokali, karafek i kieliszków.
Bywa, że tak gniewnie wymierzony cios oczyszcza człowieka. Że nagle uwalnia z emocji i czyni zwiotczałym, może zgnębionym, ale też i wyciszonym.
Nie tym razem. Przeciwnie. Po tym kopnięciu poczułem siły diabła. Energia spłynęła na mnie tak, że pchała się o miejsce z tym wszystkim, co rozwinęło szyki w moim wnętrzu.
Gniew miał największą armię.
Trząsłem się, popiskiwałem jak sam Lee, nawet podskakiwałem jak pajac na sznurkach, które ktoś obsługiwał bez większego talentu.
Nie obiecywało to niczego dobrego. Ani mi, ani światu.
Ale też, szczerze to mówię, miałem zupełnie gdzieś – powiedzmy: daleko w stepie dzikim – kłopoty świata tak jego własne, tak te, których mógł teraz spodziewać się z mojej strony.
I, jak już zaznaczyłem, do rozpaczy i gniewu przyssało się coś szczególnie niebezpiecznego.
Satysfakcja.
Rozpaczliwy gniew rodzi nie tylko desperatów, on rodzi potwory. Gdyby generałowie armii świata skrzywdzili bliskich swoich żołnierzy i przekonali ich, że to wróg za tym stoi – zyskaliby zmiatające wojsko niszczycieli.
Kto wie, ile razy coś takiego miało miejsce.
Nagle, w chwili tak frapująco krótkiej, wyrosła we mnie hydra gniewu. Na tyle zmyślna, by nie rozsadzić ciała, które miało zapewnić jej pola do działań.
Na tyle fascynująca, by wypełnić to ciało siłą i energią ogłupiającą rozum.
Gdy wypełnił mnie żal i gniew tak strasznie niebezpieczny, mogłem zrobić kilka rzeczy, by go stłumić.
By urwać łeb hydrze, która tak naprawdę była niebezpieczna tak samo dla świata, jak dla mnie.
Mogłem rozbić jeszcze stół i kilka szaf.
Mogłem położyć się na podłodze do medytacji.
Mogłem zejść do piwnicy, wziąć na biceps pięćdziesiąt kilogramów i rozbić serią ciosów worek.
Jeszcze kiedy szedłem dziwnym, tanecznym krokiem obłędu do drzwi kuchennych, mogłem zrobić którąkolwiek z tych rzeczy.
Nawet, gdy stanąłem przy półce w korytarzu, sprawa wciąż jeszcze się ważyła. Na półce stała kolekcja zwierząt ze szkła, ceramiki i porcelany. Nigdy nie przepadałem za wypychaniem mieszkania bibelotami, jednak ten zbiór miał szczególne znaczenie w moim życiu.
Pierwszy z eksponatów, pięknego kraba z kolorowego szkła, kupiła mi Alina. Na pierwszych wspólnych wakacjach w Kołobrzegu.
Resztę kupowaliśmy już wspólnie.
Jak powiedziałem, kolekcja szczególnego znaczenia.
I właśnie to podpisało na nią rozpaczliwy wyrok.
Z siłą, którą jeszcze raz muszę nazwać diabelską, podbiłem półkę pięściami tak, że z hukiem wystrzeliła w górę i jeszcze przed upadkiem na podłogę się rozpadła.
Nadal nie czułem bólu. Jakbym miał pięści ze stali. I szybkość kobry.
Moc potwora wojennego.
Przez chwilę tępo patrzyłem na drobiny u stóp. Gdy odszukałem wzrokiem resztki kraba, poczułem, jak ostry sierp złości i żalu rozcina mnie od środka.
Powinienem był zejść na ten worek do piwnicy.
Albo rozbić coś jeszcze.
Może nawet wszystko.
Zamiast tego zrobiłem rzecz najgorszą z możliwych, kiedy nie ma się już kontroli nad własnymi emocjami.
Wyszedłem z domu.
 
*
 
Gdy wychodziłem z klatki schodowej, prawie zderzyłem się z sąsiadem.
- O – zaczął z uśmiechem.
Szybko zgubił ten uśmiech, gdy rękami wykrzywionymi do dziwnej formy, rękami trzęsącymi się do uwolnienia energii podtapiającej ciało pozbawione kontroli, przyparłem go do ściany. Jeśli siłę diabła miałem już wcześniej, to teraz doszła do niej także jego twarz.
Coś dziwnego dzieje się z ludźmi, których zaczynają oplątywać macki amoku i nienawiści. Ich siła podwaja się, może potraja, twarz transformuje do stanu wojny i misji zniszczenia, zaś aura…
Tak, coś chyba działo się z moim polem energetycznym, bo widziałem przez nie odbarwiony, zamazany świat, zaś sąsiad… wyraźnie w mojej aurze się dusił.
Patrzył na mnie sparaliżowany, gdy wycedziłem głosem obiecującym najsurowsze wyroki:
- Jeszcze raz zniszczysz gniazda jaskółek w oknach bloku, ty SKURRWYSYNU, to ci łeb urwę i oczy wyciągnę!
Zamarł, prawie wtopił się w ścianę, do reszty wstrząśnięty.
- JASNE?!
Nie oczekiwałem odpowiedzi na ten krzyk, który włamał się do mieszkań na wszystkich piętrach bloku.
Zostawiłem sąsiada i z adrenaliną, która plątała mi nogi i przydawała oczu obłąkańca, wyszedłem na zewnątrz.
Do centrum zazwyczaj mam dziesięć minut szybkiego marszu.
Ile to zabrało tym razem? Nie wiem, ale w tym amoku demonicznym pewnie z minutę.
Sąsiad niszczył gniazda i unicestwiał pisklęta. Nikt go nie złapał za rękę, ale też nikt nie potępiał. On sam zaś nie krył się z poglądami, które kazały nakładać mi bagnet na karabin.
Gdyby tylko wyrzekł choć słowo tam, na klatce, sam skończyłby rozbity jak gniazdo prymitywnego okrucieństwa.
Ale nie zrobił tego. Nie zrobił, bo ujrzał potwora w moich oczach.
Nie panowałem nad gniewem. Strasznym gniewem, który chwilowo, tylko chwilowo, przysłaniał smutek, złość i żal do samego siebie…
Przysłaniał i fascynował. Odczuwałem satysfakcję, dla której nie było żadnego usprawiedliwienia.
Szedłem ulicą w amoku, więc nie przyświecał mi żaden cel, który potrafiłbym ubrać w słowa.
Uzasadnić.
Mimo amoku wiedziałem, że brnę w mrok większy niż kiedykolwiek do tej pory, i że grozi mi coś, co może ściąć kosą nieodwracalnych skutków resztę mojego życia.
Bimbałem na to.
Po tym, jak ustoisz na nogach po ciosie, świat pozna prawdę o tobie.
Stało się właśnie jasne, że nie ustałem. Cały fort dojrzałości, pokory i rozwagi zawalił się jak domek z kart w jednej chwili. Nie wydaje mi się, by wiele fortów w świecie padło równie szybko.
Byłem słaby.
Bimbałem na to.
Szedłem ulicą i oczami demona, wilka czy zwyczajnie szaleńca, ciąłem twarze mijanych ludzi.
Uciekali spojrzeniami natychmiast, wszyscy bez wyjątku.
Miałem poczucie wszystkich tych złych emocji, ale poczucie siły także. I wyraźnie emanowało to wszędzie wokół ze mnie, bo nikt nie był skłonny poświęcić mi ani dwusekundowej obserwacji.
Kto by chciał prowokować desperata.
Przed sobą ujrzałem potężną postać. Wielki, typowy sterydziarz.
Może.
Zapaśnik. Kibol. Kulturysta.
Albo gangster dyskotekowy.
Cholera wie.
Ale tak, jak nie znoszę tych, co męczą zwierzęta, tak nie znoszę wielkich barbarzyńców psujących zabawę słabszym ludziom.
Miał ciało cholernie opasłe, zdeformowane; raczej toczył się niż szedł. Miał twarz tępą, która nigdy nie zawisła nad kartką zapisaną poezją.
Bardzo chciałem mu natłuc za tę całą armię patologii, która galopowała po Polsce jak lisowczycy.
Gdy podszedł bliżej, wbiłem w niego wzrok ostry jak nóż i wykrzywiłem twarz w wyrazie pogardy totalnej.
Nawet ręce rozłożyłem, palce rozcapierzyłem, by wyzwanie było oczywiste.
Nigdy wcześniej nikogo w ten sposób nie zaczepiłem.
Nigdy dotąd nie byłem barbarzyńcą wstępującym w szeregi wojsk patologii.
I pewnie każdego innego dnia ważący trzydzieści kilogramów więcej sterydziarz zgniótłby mnie w kulkę celofanu, mimo mojego wytrenowania.
Ale dziś byłem pewien, że to ja zmiótłbym go jak atrapę z listwy.
Buchała ze mnie taka siła, że uderzało to wszystkich - nawet jeśli pobieżnie śliznęli spojrzeniem po moich oczach i ciele, które podskakiwało sprężyście i mogło się kojarzyć z pulsującym, obiecującym dalekosiężną eksplozję organizmem.
Olbrzym musiał zostać ściągnięty tak kurczowymi sygnałami i rzeczywiście wbił we mnie zaskoczone oczy.
Nie zabrało ani sekundy, gdy ujrzałem w nich strach. Po upływie dwóch nie było i olbrzyma.
Zniknął.
Ja zaś szedłem dalej, szukając celu.
Nie było ze mną dobrze, ale najbliżej będę prawdy, jeśli rzeknę raz jeszcze: bimbałem na to.
Bimbałem na uczucia innych, bo nikt nie uratował mojego poranka czerwcowego.
Bimbałem na swoje jutro, bo dziś nie obiecywało żadnego jutra.
Kiedy jesteś żywą, niepowstrzymaną torpedą, cel musi się znaleźć prędzej czy później.
I znalazł się.
 
*
 
Stanąłem i podniosłem mroczny wzrok.
 
Szkoła karate Shotokan
Zapraszamy też dzieci!
Wojowników kochają najpiękniejsze kobiety! :-)
 
Poczułem kamienną rękę wbijającą się do mej piersi po to, by z okrutnym szyderstwem poszarpać  sercem.
Pokiwałem głową jakby w zadumie, po czym na mojej twarzy wykwitł uśmiech tak gorzki, jak jadowity.
Wszedłem do środka budynku, czując wielką bitwę w trzewiach.
Moje pogniecione serce tłukło się w szaleństwie i złośliwej radości, bo byłem przekonany, że ta wewnętrzna bitwa za chwilę przeniesie się na zewnątrz. Z wszelkimi tego złymi skutkami.
Zrobiłem kilka szybkich kroków korytarzem i zaraz znalazłem się w sali treningowej.
Stanąłem w drzwiach, kładąc ręce na biodrach.
Na środku sali stał tuzin dzieci. Siedmio-, ośmio-, może dziewięciolatków.
Nim wszedłem, jasnowłosy trener coś tłumaczył im ciepłym, daleko niosącym się głosem.
Teraz umilkł i spojrzał na mnie z ciekawością.
Nie stanowiłem zbyt ciekawego widoku, tak po prawdzie. I nigdy nie powinienem był wejść do tej sali. Zrobiłem to jednak. Wszedłem, a konsekwencje weszły wraz ze mną.
- W czym mogę pomóc? – spytał, ruszając w moją stronę.
Zignorowałem pytanie i obniżyłem wzrok, zawieszając go na czarnym pasie trenera. Na moich ustach pojawił się uśmiech, który pasowałby goblinowi stającemu nad trupem elfa.
- Chce pan zapisać siebie czy synka? – Nie mógł przegapić tego, co działo się z moją twarzą, i z całym ciałem zresztą. Mimo to zachował spokój i ciepły ton.
Instruktorzy sztuk walki są w większości świetnymi psychologami, z czego mało kto zdaje sobie sprawę. Lata koncentracji na treningu ciała własnego i innych, oraz towarzysząca temu obserwacja reakcji ciała i ducha owocują wysoką zdolnością oceniania tak stanu emocji jak potencjału nawet tych osób, które stają przed instruktorami pierwszy raz.
Obserwacja ciała jest cenną szkołą.
Trener karate niewątpliwie zrobił z tego użytek, bo już po jego oczach poznałem, że ocenił sytuację błyskawicznie i należycie.
Ale głos miał wciąż spokojny.
- Lekcje nie są drogie, a profity wykraczają poza sportową sferę – rzekł.
Wciąż patrzyłem na niego z uśmiechem goblina.
- Nie mam syna – wycedziłem, mieszając tony wyzwania i kpiny. – Ale kiedyś będę miał i przyprowadzę go do takiej szkoły, która uczy sztuki walki, a nie zdolności paradowania na festynie.
Nie ułatwiłem mu sytuacji o tyle, że mówiłem całkiem głośno. Dzieciaki słyszały każde słowo, co stawiało naszą rozmowę w innym znaczeniu.
Stał plecami do uczniów, więc pozwolił sobie zgubić uśmiech. Tym samym jednak tonem powiedział:
- To słuszne założenie. Odróżniamy sztuki walki od szkół paradowania czy tańca. Aczkolwiek wszystko ma swoje znaczenie, a decydujące są tu chyba pragnienia dzieci, prawda?
- Kiedy miałem dziewięć lat, ojciec zapisał mnie na karate Shotokan – wyznałem dobitnie, gniotąc go twardym wzrokiem. – Trenowałem je osiem lat. Przez osiem lat, i zresztą później także, byle obwiesie z kamienicznych bram tłukli mnie bezkarnie. Pewnie trafiłem na kiepskiego nauczyciela… Zdarza się. – Poszerzyłem uśmiech. – Tak, przyprowadzę tu syna. Najpierw jednak, pozwolisz, sprawdzę poziom twojej szkoły.
- Poziom? – zmarszczył brwi jakby zdziwiony. Myślę jednak, że wiedział, co się święci.
Nie mogłem już dłużej utrzymać tego wszystkiego, co wylewało się ze mnie. Najlepsza tama może zawieść, a ja byłem bardzo kiepską tamą.
Minąłem instruktora i zrobiłem dwa kroki w stronę zaskoczonych dzieci.
- Przyszedłem pojedynkować się z waszym nauczycielem. Jeśli jest mistrzem, to pewnie stłucze mnie jak gruszkę.
- To niepotrzebne – rozległ się za mną głos trenera. – Nie musimy walczyć. To szkoła dla dzieci… Poziom podstawowy jest czymś, co w pełni…
Nie pozwoliłem mu skończyć. Ponieważ ruszył za mną, obróciłem się i zimno rzekłem mu w twarz:
- Bierz się do roboty na serio. Inaczej upadniesz tu zaraz, a twoja szkoła za tobą.
Twarz stężała mu wreszcie.
- Nie musimy walczyć…
- Pękasz, tancerzu operowy? – Nie czekając na odpowiedź, zwróciłem się do dzieciaków: - Wszyscy mistrzowie Shotokan są honorowi i z dumą przyjmują wyzwania. Nikt nigdy nie stchórzył, nie okrył hańbą swej szkoły i nauczyciela. Wasz trener zgodził się na przyjacielski pojedynek. Bijcie mu brawo.
Ożywieni chłopcy i dziewczynki zaczęli klaskać.
- A co pan trenuje? – zapytał ciekawie jeden z nich.
Spojrzałem na instruktora z wyszczerzonymi zębami.
- Jeet Kune Do.
To mówiąc zacząłem podskakiwać jak w rozgrzewce, choć nie potrzebowałem rozgrzewki. Rozbicie szafki i półki z kolekcją rozgrzało mnie wystarczająco dobrze.
Właściwie to telefon Aliny mnie rozgrzał.
Szkoda, że nie dzwoniła z taką nowiną miesiąc wcześniej. Może nie przegrałbym w półfinale wojewódzkiego turnieju kung-fu i Jeet Kune Do.
Instruktor karate trochę się pogubił. Jego uczniowie bili mu brawo, a ja całkowicie ignorując go, zacząłem podskakiwać w samym środku kręgu utworzonego przez dzieci.
- Sensei wygra! – zawołał chłopiec, który wcześniej zwrócił się do mnie.
- Oczywiście! – zawołałem.
Instruktor znów zbliżył się do mnie i cicho powiedział:
- Nie musimy tego robić.
- Ale czemu nie?!
Stanąłem w pozycji bojowej typowej dla Jeet Kune Do. Pozycji dość swobodnej i dającej możliwość dynamicznego wypadu wprzód.
Trener stanął w dość podobnej pozycji, choć ciężar ciała rozłożył równo na obie nogi, gdy ja zdecydowanie obciążyłem przednią.
Koksiarz uciekł przed moją twarzą i wszystkim, co przepowiadała. Sensei uciec nie mógł.
Może i zresztą nie chciał nawet.
Ale nie wyglądał na szczęśliwego.
- Posparujmy spokojnie – rzekł cicho.
- Zacznij.
Zacisnął pięści i zmrużył oczy. Nie przeoczyłem, że cały zesztywniał. Z punktu widzenia Jeet Kune Do tylko umniejszył swoje szanse. Bo spięcie ciała kumuluje co prawda wielkie siły, które obiecują rozbijanie skał, a tym bardziej ludzi, cierpi jednak na tym elastyczność i szybkość reakcji.
- ZACZNIJ – wycedziłem.
Zaczął. Wychodząc z nie do końca klasycznej postawy zenkutsu-dachi, wyprowadził w mój mostek dwa proste ciosy, całkiem zresztą poprawne dla stylu.
I bardzo poprawne dla „spokojnego sparingu”, który proponował.
Ciosy były niezbyt silne, niedynamiczne, po prostu lekkie i treningowe.
Tylko że potwór wojenny, który rozparł się w moim kośćcu, nie przyjmuje tego rodzaju ofert.
Zbiłem jego ręce z trzaśnięciami, które mogły kojarzyć się z użyciem bata, i jeszcze w tej samej sekundzie wyprowadziłem ciosy w odsłonięty mostek i żebra.
Bardzo szybkie ciosy, w które włożyłem wszystko to, co wpompował we mnie poranek czerwcowy.
Pięć czy sześć prostych ciosów,  z tym, że celu doszły tylko cztery pierwsze.
Sensei przechylił się bowiem gwałtownie i padł jak kłoda.
Musiał paść. Nigdy wcześniej nie uderzyłem z takim ładunkiem gniewu i rozpaczy.
Instruktor karate przyjął ciosy, które wymierzyłem światu.
I temu, co to mnie na szuflę zgarnął i wymiótł.
I trenerowi, co mnie zawiódł, gdy byłem małym chłopcem.
I sobie samemu.
Te pewnie były najsilniejsze.
Trzaśnięcia dłoni, którymi zbijałem ręce trenera, były donośne, ale nie były jedynym dźwiękiem, który udekorował pojedynek.
Trzasnęło i żebro. Może dwa. Nie miałem pewności.
Instruktor leżał na boku dziwnie, jakoś nieforemnie i żałośnie. Jak uszkodzony robak.
Uderzyło go coś strasznego i coś ciężkiego.
Tym samym poczułem nagle sporo pustej przestrzeni w płucach.
Ale i mnie coś uderzyło. I to wcale nie słabiej, choć kości nie trzasnęły.
Uderzyła mnie straszna, przejmująca cisza.
Cisza najgorsza z możliwych.
Oderwałem oczy od trenera i potoczyłem wokół szeroko rozwartymi oczami kogoś, kto budzi się z mgieł sennych.
Twarze wszystkich dzieci wyrażały ogromny wstrząs.
Ogromny.
Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś tak bardzo przykrego.
O ile ciosy, które zmiotły trenera, pozwoliły mi uwolnić się od stu tysięcy kilogramów gniewu, o tyle rzut oka na twarze małych uczniów też coś uczynił.
Natychmiast wymiótł ze mnie kwestie moich krzywd, upokorzeń i żalu.
Przewracając instruktora, przewróciłem jakąś bardzo ważną część małego świata zgromadzonych tu dzieciaków. Gdyby gniew i użalanie się nad samym sobą nie uczyniły mnie zatopionym w amoku goblinem, mógłbym mieć świadomość takich skutków wcześniej i przytomnie ich uniknąć.
Ale tak jak nie byłem Spartaninem, co na nogach ustał, tak przytomność też miałem marną.
Teraz jednak było z tym trochę lepiej. Bowiem jeden rzut oka na uczniów pozwolił mi błyskawicznie uzmysłowić sobie jedną rzecz.
Jeśli teraz stąd wyjdę, nigdy sobie tego nie wybaczę.
Ani tego, ani niczego innego.
Panowała cisza. Straszna. Jeszcze jedna scena, z którą będzie trzeba nie raz brać się za bary.
Jeśli ktoś był upadłym robakiem w tej sali, to na pewno nie sensei.
To też sobie uzmysłowiłem.
Co znaczy przywrócona przytomność.
Gniew ścina głowy.
Zazwyczaj głowy słabeuszy i głupców.
Telefon Aliny pogniótł mi serce w celofanową kulkę, ale nie wyzbył go wrażliwości. Kiedy patrzyłem bezradnie, w oszołomieniu, z prawdziwą przykrością na twarze dzieci, coś tę kulkę kroiło w kostkę.
Szybko nachyliłem się nad trenerem. Patrzył na mnie wzrokiem, który też kroił w kostkę.
Marny był ten marny poranek czerwcowy. Ale pewnie każdy ma takie poranki, na jakie zasługuje.
Wbiłem w instruktora błyszczące oczy. Teraz nie błyszczały już rozpaczą i amokiem, lecz desperacją i zawstydzeniem.
- Wstawaj – wyszeptałem prawie błagalnie.
Drgnął jakby zaskoczony. Wciąż jednak leżał zdruzgotany, bo też i miał czym.
Musiał gnębić go silny ból, ale ten ból był niczym wobec tego, jak szybko i dramatycznie upadł na oczach swoich uczniów.
Był zrezygnowany także dlatego, że ostatnie, czego chciał, to rozegrać krwawą walkę na oczach dzieci.
Tylko robak by tego chciał.
Robak, którego los przewrócił na grzbiet w ramach lekcji, i który powinien był zejść do piwnicy – należyte sobie miejsce – albo i nawet całkowicie zrujnować całe swoje mieszkanie.
Ale który nie powinien był wyjść do ludzi.
- Wstań – powtórzyłem, kurczowo chwytając go za rękę.
Przeszywał mnie spojrzeniem, unikając patrzenia na uczniów. Nie dziwiło mnie to wcale.
- Musisz wstać dla swoich uczniów – cedziłem z determinacją. – Oni wierzą w ciebie… Wstań dla nich. Wyprowadź poważny cios. Możesz to zrobić. WSTAŃ…
Nie odrywając ode mnie wzroku wstał.
Panowała cisza, której nie miałem już nigdy zapomnieć.
Ręce drżały mi, ale już nie z gniewu, gdy przyjąłem postawę.
- Zaatakuj na serio – rzekłem cicho, lecz z naciskiem. – Zaatakuj jak mistrz…
Nie miał łatwego zadania. Borykał się nie tylko z bólem połamanych żeber i stłuczonego splotu słonecznego. Nie tylko z niszczącą, toksyczną energią mojego nieszczęścia, którą przelałem w niego z pięści.
Borykał się z mieszanymi odczuciami. Upadł na oczach młodych uczniów, a teraz musiał wygrać rundę – ale to przecież nadal oznaczało poważną rozgrywkę.
Zbyt poważną dla takich widzów.
Tyle że – obaj to wiedzieliśmy – w tym momencie nie było już dla nas odwrotu.
Głęboka, przykra cisza.
- No – ponagliłem. – Uderz porządnie.
Uderzył porządnie.
Uderzył jak mistrz, który po czarny pas nie poszedł na skróty, lecz wspiął się na niejedną grań walki z bólem i słabością.
Szkoda, że nie miałem takiego trenera karate, gdy miałem dziewięć lat.
Nie użył pięści. Zaskoczył mnie kopnięciem z półobrotu, tak szybkim i twardym, że szacunek do karate Shotokan, który zgubiłem dwadzieścia lat temu w bójce z chuliganami, nagle wrócił.
Z szybkością kobry wbił mi piętę w brzuch.
Nic przyjemnego.
Jeśli pominąć druzgoczące uderzenia w głowę, to tak wymierzony, perfekcyjnie obliczony w czasie i odległości cios zamyka sprawę. Przyjąłem mnóstwo uderzeń w tors w wielu trudnych walkach, ale rzadko kto trafił mnie w brzuch. Ciosy w tors nigdy mnie nie ściągnęły w dół, byłbym uczciwszy wyznając, że dziesięć lat utwardzania torsu zaowocowało nie tylko „opancerzeniem” go, lecz nawet… odczuwaniem dziwnej przyjemności, gdy przyszło mu przyjąć choćby i grad całkiem solidnych ciosów.
Ale brzuch był moim słabym punktem i broniłem go bardzo pilnie.
Nigdy nie przykładałem się do ćwiczeń mięśni brzucha tak, jak zalecał to mój instruktor Jeet Kune Do.
W tym wypadku mistrz Lee surowo by mnie zganił.
Nawet Alina miała ładniej rzeźbiony, twardszy brzuch.
Zatem broniłem pilnie swego miękkiego brzucha w sparingach i turniejach.
A teraz mistrz karate kopnął mnie ten słaby, bardzo słaby punkt mojego ciała, włożywszy w to ładunek, który może nie miał takiej mocy jak mój wcześniejszy, ale przecież zawierał emocje upokorzenia, chęci rewanżu i determinacji, by odzyskać twarz przed uczniami.
By zwrócić im nadzieję i dumę, które robaczywy intruz wymienił na szok i zrezygnowanie.
I tak właśnie kopnął.
Inna sprawa, że w ogóle nie broniłem brzucha.
Niczego bym nie bronił, w cokolwiek by celował.
Tak, chciałem ciosu, który mnie położy, ale też rzeczywiście był to cios znakomity, perfekcyjny i bardzo silny.
Upadłem z jękiem na twarz. Wpadłem w ogromny wstrząs, który na krótką chwilę odciął mnie od wszystkiego.
Odciął mnie od przytomności i pogubiłem się w całym tym znaczeniu drugiej rundy z instruktorem.
Oderwał mnie ode mnie samego, a przede wszystkim od Aliny.
Przez pół minuty byłem całkowicie zgnojonym, straszliwie cierpiącym z bólu, bliskim torsji robakiem.
Ale przez to samo pół minuty byłem też robakiem nieświadomym, więc wolnym od żalu, winy i zagubienia.
Ból też może uszczęśliwiać.
Potem jasność umysłu zaczęła wracać i oderwawszy twarz z podłogi, ujrzałem dłoń instruktora.
Chwyciłem ją i z mozołem, który nie był wcale udawany, ale który sprawiał mi satysfakcję ze względu na dzieciaki, zacząłem trudny proces wstawania.
Czułem wszystkie narządy ugniecione w brzuchu i czułem ich nieszczęście.
Kiedy stanąłem na nogi, byłem ugięty i równie krzepki jak babuleńka z ruskich bajek.
Nigdy nie przyjąłem tak silnego ciosu.
Raz w życiu wszystko, co robimy, jest „naj”. Wszystko, co nas spotyka, też jest „naj”. Jeśli prawdą jest, że najbardziej intensywną miłością jest ta pierwsza, to z odejściem Aliny straciłem z pola widzenia wierzchołek góry wyjątkowej rangi.
Szkoda.
Ale cios, który mi dziś wymierzono, też był być może „naj”. Być może był to najsilniejszy cios, jaki mi miano w tym życiu wymierzyć, a jeśli tak było rzeczywiście, to stało się to w najlepszym momencie.
Nadal panowała cisza, choć nie kojarzyła się już z grobem wykopanym dla zasad, nadziei i poświęcenia.
Z podłogi zbierałem się długo, ale gdy już stanąłem zgięty, wciąż było mi co zbierać.
Mój brzuch krzyczał o coś, jakby rozcięcie go toporem, bo taka frapująca iluzja obiecywała uwolnienie od bólu, który był jak palnik i czynił w środku spustoszenie. Byłem bezwładny i bliski torsji.
Ostatnie, czego chciało moje ciało, to stać na nogach. Nie chciało też – bardzo wyraźnie to czułem – pozostawać wśród ludzi, a jako duchowy robak w pełni popierałem to stanowisko.
W rzeczy samej moje ciało było umierającym kotem, który ostatnim przytomnym zmysłem parł do odosobnienia i cichej śmierci.
Oczywiście nie umierałem, lecz odczucie było frapująco silne.
Ostatnie, czego chciałem jako władca ciała, któremu zdawało się, że jest umierającym kotem, to otwierać usta.
Ale i to musiałem zrobić.
Żeby wypowiedzieć kilka słów po tym, gdy w żołądku doszło do eksplozji bomby atomowej, trzeba wspiąć się na wyżyny determinacji i ja się wspiąłem.
Przy całym tym dniu klęsk było to jedynym pożytecznym zrywem, na który się zebrałem.
Ale musiałem, jeśli miałem opuścić salę z nadzieją, że wybaczę sobie ten dzień i tę walkę.
Panowała cisza, co akurat mi sprzyjało. Instruktor podpierał mnie ramieniem, a jego uczniowie wodzili wzrokiem między nami, bo nie było im łatwo pojąć sceny, której byli świadkami.
Odsunąłem ramię trenera i z wysiłkiem przemówiłem:
- Dziś mieliście bardzo ważną lekcję… Bardzo ważną. Wasz sensei pokazał rzecz najtrudniejszą dla wojownika. Pokazał jak podnosić się z upadku. Wasz sensei to prawdziwy mistrz.
Nie czekałem na reakcje ani dzieciaków, ani samego instruktora. Byłem robaczywym natrętem, który zanieczyszczał dojo.
Wyszedłem ze spuszczoną głową tak szybko, jak tylko pozwalał na to bajzel w brzuchu.
Do parku nie miałem daleko. Cieszyło mnie to, bo pilnie ciągnął do niego umierający kot, który wciąż zastępował mi ciało zszokowane uderzeniem.
Kiedy mężczyzna płacze, ucieka jak ten kot w najbardziej skryty kąt. Większość kobiet nigdy nie dowie się, ile razy ich mężczyźni uciekali w krzewy, pieczary, piwnice i inne tajne miejsca, by opłakać swe porażki.
Spieszyłem jak umierający kot w krzew parkowy i gdy się w nim skryłem, upadłem ciężko, rozkosznie ciężko i bezwładnie, z rozrzuconymi kończynami.
Nie, to nie była skrytka dla płaczu nad klęską. Nie ta, nie dziś.
To była skrytka, by strawić ból mistrzowskiego kopnięcia.
Wszak ledwo doszedłem. Gdy się osunąłem, nie miałem już sił, by unieść ramię.
Tak, będzie trzeba przemyśleć mnóstwo spraw. Nie da się odwrócić od nich plecami.
Będzie trzeba przemyśleć wszystkie swoje błędy i przeoczenia. Pewnie przez łzy.
Łez będzie dużo, bo to jest moja strata „naj”.
Pewnie nie wystarczy jednak kryjówka.
Ale to potem. Jutro.
Teraz chcę tylko odpocząć…
Będę patrzył między gałęzie, na kawałek błękitu, który czerwcowe niebo wycięło specjalnie dla mnie.
Jutro będę ganił się przez łzy, lecz dziś chcę tylko patrzeć w niebo i myśleć o tym, jak niewiele brakowało.
Tak cholernie niewiele brakowało, bym przegrał tę walkę.

 

***