JustPaste.it

Jedno zdanie za dużo

Obudził się zwykłym facetem, poszedł spać mordercą. Jak niewiele trzeba, by zniszczyć swoje lub cudze życie.

Obudził się zwykłym facetem, poszedł spać mordercą. Jak niewiele trzeba, by zniszczyć swoje lub cudze życie.

 

 

 

 

„Nie będzie się spierał i nie będzie krzyczał, i nikt na ulicach nie usłyszy głosu jego. Trzciny nadłamanej nie dołamie, a lnu tlejącego nie zagasi, dopóki nie doprowadzi do zwycięstwa sprawiedliwości. A w imieniu jego narody pokładać będą nadzieję” — tak pisał o Jezusie ewangelista Mateusz. A jak jest z nami?

To się stało rok temu w Krakowie, 30 lipca. Ona była 21-letnią studentką. Miała podwójne obywatelstwo — polskie i brytyjskie. Studiowała historię sztuki, a w Krakowie była na wakacyjnych praktykach. Znajomi pamiętają ją jako osobę inteligentną i dobrze wychowaną. Miała marzenia, plany. Tamtej feralnej nocy wszystko się skończyło.

On był krakowskim 45-letnim kierowcą miejskiego nocnego autobusu. Nie był nigdy karany. W pracy nie stwarzał problemów. Pomyślnie przeszedł wszystkie testy psychologiczne wymagane od kierowców. Normalny facet. W sąsiedztwie miał dobrą opinię. Rozwiódł się, ale na dzieci płacił alimenty.

Ona wracała nad ranem do domu ze spotkania ze znajomymi. Wsiadła do jego autobusu. Była ostatnią pasażerką. Zmęczona przespała miejsce, gdzie miała wysiąść. Po przebudzeniu zażądała od kierowcy, by ją odwiózł na poprzedni przystanek. On odmówił.

Twierdzi, że „pyskowała”. Miała mówić, że jest nieuprzejmy, że złoży na niego skargę. Wtedy w nim — jak sam mówi — coś pękło. Chwycił za 35-centymetrowy gumowy przewód hamulcowy z metalową nakrętką. Nosił go ze sobą od czasu, gdy pewnej nocy został napadnięty i pobity. Ruszył za dziewczyną. Dogonił ją przy ostatnich drzwiach i zaczął bić przewodem po głowie. Broniła się. Wypadli z autobusu. Szamocząc się, wpadli do pobliskiego rowu z wodą. Oprzytomniał. Przestał bić. Wyszedł z rowu, opierając się nogą o ciało nieprzytomnej dziewczyny. Zostawił ja tam, leżącą twarzą w dół. Udusiła się.

Zatrzymano go po miesiącu. Przyznał się. Mówi, że nie chciał zabić. Wie, że nie zasłużyła na śmierć. Nie wie, dlaczego to zrobił. Ona go zdenerwowała, a on przestał nad sobą panować. Żałuje. Chciałby cofnąć czas.

Wyjaśniał, że był tego dnia bardzo zestresowany. Podczas poprzednich kursów miał wielu pijanych i awanturujących się pasażerów. Ktoś mu ubliżał, ktoś miał pretensje o opóźnienia, ktoś rzucał się do bicia. To się stało po 12 godzinach jego pracy. Bolała go głowa. Był bardzo zmęczony. Chciał już tylko wrócić do domu. Do tego  — jak wyjaśniał — przeżywał bardzo swoje problemy osobiste i finansowe. W pracy wyśrubowane normy. Kredyt za mieszkanie, którego nie dawał już rady spłacać. Wysokie opłaty. Alimenty. Wykończyły go nerwy.

Gdy to piszę, wyrok jeszcze nie zapadł. Nie zazdroszczę sędzi. Będzie musiała wybrać między ośmioma latami a dożywociem.

Ale nie to jest najważniejsze w tej ponurej historii. Najważniejsze jest to, że bestią okazał się nie jakiś wyrokowiec, recydywista, człowiek dogłębnie zdegenerowany, zepsuty, czy jakiś alkoholik, narkoman na głodzie lub niewyżyty kibol. Bestia wyszła ze zwykłego człowieka.

Do tej pory takie rzeczy kojarzyły nam się z doświadczeniami wojennymi, kiedy to w czasach pokojowych całkiem zwykli ludzie — wydawałoby się wykształceni, kulturalni, wrażliwi — przeradzali się podczas wojny w bezwzględnych zabójców, żeby nie powiedzieć w rzeźników. No, ale to wojna, taki czas, żadnych reguł, wszelkie normy cywilizacyjne zawieszone — tak to się tłumaczy.

Ale jak wytłumaczyć taką historię? Rano obudził się zwykłym facetem, który chciał tylko zrobić to, co do niego należało, zarobić trochę grosza na siebie, dom i dzieci — a poszedł spać mordercą.

Czytam tę historię i zaczynam się bać... o siebie. Też jestem zwykłym facetem. Budzę się. Chcę zrobić, co do mnie należy... Czy coś takiego może przytrafić się i mnie?

Okazało się, że wystarczy kumulacja sytuacji stresogennych, problemów, które po prostu wszystkie naraz zwalają się na głowę człowieka, do tego paru nieżyczliwych ludzi, którzy potrafią skutecznie zatruć jeśli nie życie, to chociaż jeden cały dzień — a wybuch gotowy. Przecież doświadczamy tego. Najczęściej przybiera to formę zwykłej domowej kłótni, takiego bezmyślnego wyżycia się na kimś będącym ostatnim w „łańcuchu pokarmowym” danego dnia — na domowniku: żonie, mężu, dzieciach. Za co? Za nico! Za to, że mi źle, że ktoś mnie źle potraktował, nie docenił, dopiekł mi, zdenerwował.

Zwykle — jak wspomniałem — kończy się to kłótnią, ale czasem zabójstwem. Okazuje się, że większość osób odsiadujących wyroki za zabójstwa, to nie zawodowi mordercy czy typowi kryminaliści. To zwykli ludzie, tyle że z problemami, którzy w trakcie domowej kłótni, w przypływie nieopanowanych emocji, amoku, chwycili, co podeszło pod rękę, by uderzyć. Gdy rzecz dzieje się w kuchni, tym czymś często bywa nóż. Te zbrodnie mają już nawet swoją nazwę — „zabójstwa kuchenne”.

W takich sytuacjach czynnik, który bezpośrednio wywołuje taką wybuchową lub zabójczą reakcję, może być nawet niezbyt wielki, wręcz drobny. W istocie jest jednak tą kroplą, która przelewa czarę goryczy, zapoczątkowując reakcję nie do opanowania.

Jedni mogą zareagować na to agresją wobec drugiej osoby, inni agresją wobec siebie, samobójstwem.

W maju Katolicka Agencja Prasowa doniosła oficjalnie o kilkunastu przypadkach samobójstw katolickich księży w Polsce w ostatnich kilku latach. W poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie: dlaczego? zwrócono uwagę na jeden z możliwych czynników, który mógł pchnąć tych ludzi do takiego kroku — a mianowicie na niemożliwą do zniesienia presję środowiska. Generalnie zdecydowanie więcej samobójstw popełniają mężczyźni, gdyż ich naturalna duma nie pozwala pogodzić się z własną słabością, poniżeniem ze strony innych, upokorzeniem czy porażką. Do tego — jeśli chodzi o duchownych — można dodać publiczne, często niesprawiedliwe, piętnowanie ich przez parafian, klimat plotek, wyolbrzymianie problemów, niekiedy autorytatywne rządy w diecezji czy w prowincji zakonnej,  pozbawione dialogu, konsultacji personalnych. To wszystko — jak pisze KAI — stwarza napięcie, którego słabsze psychicznie jednostki po prostu nie wytrzymują.

Jak widać skóra duchownego nie jest jakoś specjalnie impregnowana na ciosy losu. Wszyscy jesteśmy ludźmi w sumie kruchymi, których splot nieszczęść, problemów i złych zdarzeń (nawet jednostkowo drobnych) może w końcu złamać i doprowadzić do czegoś, czego nigdy nie zakładaliśmy, czego byśmy nigdy nie chcieli.

Boję się więc nie tylko, że sam mogę paść kiedyś ofiarą czegoś takiego, ale również — a może nawet bardziej tego, że bezwiednie mogę się stać jednym ze „złych czynników”, które kogoś innego mogą doprowadzić do progu szaleństwa.

Zastanawiam się, co po zeznaniach krakowskiego kierowcy muszą dziś czuć pasażerowie tego nieszczęsnego autobusu — ci konkretnie, którzy się z tym kierowcą wykłócali o resztę za bilety, pięciominutowe opóźnienie, ubliżali mu, chcieli się z nim bić. Co czują? Czy w ogóle poczuwają się do jakiejś współodpowiedzialności za śmierć tej studentki?

Kiedy więc następnym razem przyjdzie nam ochota powiedzieć komuś coś niemiłego, wyrządzić przykrość, odgryźć się, pokazać mu, gdzie pieprz rośnie, wyrąbać „prawdę” między oczy w sprawie oczywiście słusznej, bo własnej — to się raczej nad tym zastanówmy, przypomnijmy sobie kierowcę z Krakowa, to, do jakiego stanu doprowadziły go głupie docinki, i lepiej zamilczmy. A jeśli nawet nie mieliśmy ochoty na takie zachowania, ale z głupoty, z przyzwyczajenia, z naszej cielesnej natury mimo wszystko się tak zachowaliśmy, to nie czekajmy z przeprosinami. Pośpieszmy się, nim będzie za późno.   

Andrzej Siciński

[Artykuł ukaże się jako felieton redakcyjny w dwumiesięczniku „Głos Adwentu” 5-6/2012].