JustPaste.it

Kapitan Kavior w obozie jenieckim

O sławie stanowi wiele, ale nic ponad szaleństwo i odwagę. No, jeszcze coś. Dobry sterowiec.

O sławie stanowi wiele, ale nic ponad szaleństwo i odwagę. No, jeszcze coś. Dobry sterowiec.

 

Jutro przed drugim śniadaniem spodziewam się gościa specjalnego: Mały Wilk przybywa na celtyckie wakacje. Oznacza to raczej całkiem surowy wyrok dla komputera mego: zahibernowanie-zapajęczynowanie-zahubienie go gdzieś na dnie szuflady, pod komiksami "Tytusami". A skoro tak, to żegnam się z Wami, Eiobowicze drodzy, na kilka tygodni.
Najlepiej pożegnać się czymś nie do końca rozumnym. Żegnam się dwiema historiami, które poruszają całkiem istotną kwestię niewoli i uwięzienia. Oto pierwsza z nich.
Aha: przygody Kaviora mogę dedykować jedynie Greenway, albowiem doszły mnie słuchy, że jest ona wielbicielką czy może wręcz już wyznawczynią tego szalonego kapitana...

ad8965d24831c0ce11a2a524e769d224.jpg

Kapitan Kavior w obozie jenieckim

Dwa tygodnie po zduszeniu w zarodku ptasio zuchwałej i ptasio nieudolnej inwazji Naturków, na Kapium wciąż panowała euforia, a festyny kłóciły się o place i hale fabryczne.
Jednak oficerowie armii kapiumijskiej zdawali sobie sprawę, że brak wojny oznacza zgnuśnienie żołnierzy i korozję sterowców, które leżały na bokach niczym wyrzucone na brzeg wieloryby.
- Armię trzeba wzmocnić i natychmiast skierować na inwazje prewencyjne – zarządziło dowództwo podczas narady, którą urozmaicały herbatniki z ryb i egzekucje na jeńcach „z ostatnich zapasów”.
Na Kapium panowało przekonanie – być może zabobon, być może przykład strategicznej przytomności – że wojsko wyłączone z aktywności (napadów, mordów, egzekucji, zdrad sprzymierzeńców, łamania wszystkich możliwych paktów i podpaleń całych kontynentów w ramach „taktyki spalonej ziemi”) traci na mocy bojowej i prestiżu.
I to od pierwszych chwil pokoju.
Pułkownik Virovnik stwierdził wręcz, że tak oddalonej od wojny armii nie można już ufać i „on nie ręczy”.
Gdy nastrój stał się tak minorowy, że zaprzestano nawet zakłuwać jeńców - czynność ta zwykle znamionowała nastrój święta i urzędowe fajerwerki - nieoczekiwanie zgłosiła się doktor Tumanna z Rządowego Instytutu Eksperymentów na Materii Ochotniczej i Przymuszonej.
- Żołnierzy należy wzmocnić na wszelkie okoliczności – oświadczyła. – Mamy sygnały, że do ataku na Kapium szykuje się rasa Augurian, znana ze stosowania trucizn nawet podczas walki wręcz.
- Wręcz? – zdumiał się pułkownik Virovnik.
- Tak. Trucizną – zresztą czterdziestoma jej gatunkami – nasącza się przed atakiem tudzież kontratakiem bagnety, koncerze, kanty dłoni i zęby piechurów auguriańskich.
- Zęby??
- Augurianom trucizny nie szkodzą. Od pierwszych urodzin zaczyna się ich organizm oswajać z małymi dawkami. Jedynie 49% umiera w męczarniach w ciągu kolejnych dwóch lat. Reszta stanowi wysoce zdyscyplinowany, wysoce uodporniony mechanizm militarny.
- No tak… Ale kanty? Kanty dłoni?
- Augurianie ostrzą dłonie od dzieciństwa. Przyjętym zwyczajem jest, by przy pierwszym synu ojciec auguriański wyciosał dłońmi – bez narzędzi, oczywiście – kołyskę, zaś przy pierwszej córce – baldachim na łoże małżeńskie. W czasie służby lotnicy auguriańscy właśnie kantami dłoni nacinają karby na rufach swoich brygantyn szturmowych – każde nacięcie za jeden zestrzelony statek wroga. W czasie walki używają co prawda broni palnej, ale bez przekonania. Zasadniczo prą do chwycenia się za bary, co pozwala im ciąć ciało przeciwnika zębami, bagnetami, koncerzami, no i kantami dłońmi. Pokonanego wroga zgodnie z tradycją dekapitują – dłonią – a odjętą głowę peklują na fiestę, ewentualnie na Wielkanoc.
W sztabie zapanowało ożywienie.
- Bardzo obiecujący przeciwnik – zauważył z satysfakcją pułkownik. – Może wreszcie będziemy mieli szansę wyprowadzenia choć połowy oddziałów w pole, nim walki wygasną z powodu ucieczki lub pogromu nieprzyjaciela… Oczywiście uprzedzimy ich atak własnym. Prewencyjnie. Wyrżniemy ich do jedenastego pokolenia wstecz, a dla pewności dwa pobliskie systemy, które zwyczajowo są w sojuszu z sąsiadami. Przynajmniej my tak zwyczajowo zakładamy... A jak z naszą odpornością na ich trutki?
- No właśnie tu jest problem… Być może jest zerowa. Przybyłam tu specjalnie po to, by przetestować je na ochotniku z armii – doktor Tumanna rozejrzała się bacznie. – Ale go nie widzę pośród panów…
Oficerowie, w tym supergenerał Explodonik, spojrzeli po sobie zmieszani.
- Chodzi mi o kapitana Kaviora – wyjaśniła Tumanna. – Przecież do takiego eksperymentu potrzebny jest szaleniec, prawda? Tylko szaleniec zgodzi się przyjąć pół litra trucizny 40 gatunków naraz.
- Naraz? – wymamrotał supergenerał Explodonik.
- Pół litra? – wymamrotał pułkownik Virovnik.
- Musimy wypróbować pełną dawką. To da nam 100% pewności, że organizm kapiumijski odrzuca truciznę i trwa.
- Albo nie – zauważył bystro pułkownik.
- Albo nie.
- Sprowadzić kapitana Kaviora! – rozkazał supergenerał. – Gdzie on jest w ogóle?! Na wojnę to pierwszy (a i jedyny czasem), a na naradę to wołami nie zaciągną…
- Kapitan śpi w swoim sterowcu – zameldował jeden z oficerów. - Wczoraj zdławił ostatnie powstanie Vidłaków i zabił ich wszystkich. Ostatnich wszystkich – podkreślił nie bez żalu.
- To już nie mamy Vidłaków? – zafrasował się naczelny dowódca. – I kto teraz będzie przynosił tace z kawą i herbatnikami na pokoje? Kto będzie wodór do sterowców wtłaczał? Kto przyjmie z pokorą policzki oficera, co lewą nogą wstał?
- Musimy nałapać nowych jeńców do służby – rozłożył ręce pułkownik Virovnik. – Ponieważ wybiliśmy już wszystkie podrzędne rasy na Kapium…
- Wystarczy rzec: w s z y s t k i e rasy – wtrącił nie bez sarkazmu supergenerał.
- Toż mówię: podrzędne… Po prostu musimy porwać jakąś rasę w liczbie miliona na innej planecie, przywieźć i przysposobić.
- Milion nie wystarczy. Kapitan Kavior zabił cztery miliony Vidłaków w ciągu trzech miesięcy.
- No tak – chrząknął nieco zaskoczony pułkownik – ale to były powstania…
- …które Kavior sam wywołał. Ostatnie, śmiem przypuścić, także sprowokował.
- Sam? – spytał oszołomiony Virovnik.
- Tak. Prewencyjnie. By ubiec powstanie ze strony Vidłaków. Okazało się to znakomitą, rzekłbym: genialną strategią. W ciągu ostatnich trzech miesięcy nie wybuchło żadne powstanie Vidłaków. – Explodonik napił się herbaty z ryb i westchnął odprężony. – W każdym razie żadne z nich nie wybuchło bez prowokacji tudzież wymuszenia kapitana…
- To jest bohaterstwo – zgodził się pułkownik. – Gdyby nie on, Vidłakowie zaskoczyliby nas we śnie masowym, czteromilionowym powstaniem.
- Panowie – chrząknęła doktor Tumanna. – Nie chciałabym ponaglać, ale mistrzowie trucizny być może rozgrzewają już silniki…
- Słusznie! – poderwał się supergenerał. – Wezwać kapitana!!

*


Kapitan Kavior był tak niewyspany, że jeszcze w drodze do sztabu nie odzyskał pełnej przytomności. Gdy usłyszał o przygotowaniach Augurian do inwazji, zerwał się do okna, by wyskoczyć z 188 piętra i złapać najbliższy sterowiec zdążający ku wrogom. Ledwo powstrzymano go na parapecie.
- Kapitanie – chrząknął pułkownik Virovnik. – W zasadzie raport o ataku jest jeszcze w fazie plotki.
- To wystarczy dla działań prewencyjnych – odparł Kavior niezmieszany.
- Zgadzam się z kapitanem – skinął głową supergenerał Explodonik. – Zresztą wydałem już rozkazy, by zawracać pilotów z urlopów. Rabują i eksterminują w sąsiednim systemie, więc będą tu pojutrze. Tymczasem jest dość specyficzna sprawa. Potrzebujemy odważnego, gotowego ryzykować życie…
- …a co najmniej śpiączkę – uzupełniła uczciwie Tumanna.
- …a co najmniej śpiączkę – podchwycił tylko odrobinę skonfundowany wódz naczelny – ochotnika. Żołnierza złożonego z miłości do ojczyzny i nonszalancji na poziomie socjopatycznym…
- To ja – zauważył Kavior spokojnie.
- Tak, ale… Chodzi o mieszaninę silnych, obcych naszym organizmom i atmosferze trucizn. Mogą one wywołać śmierć albo komę, a może nawet…
- Czy to jest to? – kapitan wskazał na widoczny na stole dzbanek wypełniony niebieskim płynem.
- Tak – szepnęła Tumanna, nie odrywając błyszczących oczu od najlepszego pilota planety.
Wszystkich planet.
Kavior szybkim krokiem podszedł do stołu i poderwał dzban do ust.
- Może małymi łykami, kapitanie, aby… - zatroskany pułkownik Virovnik nie dokończył, zadumanym okiem obserwował, jak pilot odkłada puste naczynie na stół.
Wszyscy spojrzeli na szalonego ochotnika z nieskrywanym – co było dość nietaktowne – napięciem.
Tumanna zagryzła wargi i westchnęła cicho.
- Czuje pan coś, kapitanie? – spytał półgłosem supergenerał.
Kavior wzruszył ramionami i obejrzał się na Tumannę.
- Nie działa na mnie – rzekł lekkim tonem.
Po czym wywrócił oczy w słup i padł na podłogę z rumorem, który ściągnął służby ratownicze i posiłki frontowe z całego obszaru.
- Czy kapitan żartuje? – chciał wiedzieć naczelny dowódca.

*


Kapitan Kavior otworzył oczy i rozejrzał się szybko przytomniejącym wzrokiem. Po raz pierwszy od trzech miesięcy wyspał się, a to pokrzepiło wszelkie systemy jego silnego organizmu.
Zresztą widok stu towarzyszy z armii, stłoczonych na dwunastu pryczach, nie był czymś, co mogło rozleniwiać mózg asa lotnictwa aż tak bardzo.
- Co się dzieje? – spytał spokojnie as, rozglądając się po baraku.
Pułkownik Virovnik pospieszył z raportem:
- Spał pan trzy tygodnie, kapitanie. Doktor Tumanna była zdrajczynią na usługach Augurian. Ledwo pan zasnął, a wyskoczyła na plac czołgowy i podpaliła koksownik uprzednio przygotowany. Wypuściła z niego kłęby dymu najpierw różowe, a potem czarne. Mój adiutant pochodzi z sierocińca z Auguranadu i zna ich kody, bo takie same stosuje się tak w armii, jak w sierocińcach właśnie. Otóż przetłumaczył on kłęby dymne różowo-czarne jako:

Atakujcie ich, tych… tych… tę zakałę kosmosu, ten zgniły odszczep ras kroczących, wszelkimi siłami. Kapitan wyeliminowany. Morale dowództwa zmiażdżone. Kapitana nie zabijać. Chcę go jeszcze dla siebie, mniam, mniam.

Kavior uniósł brwi, ale nie przerwał Virovnikowi, który ciągnął:
- Rzeczywiście zaatakowali natychmiast. Mieli 1500 brygantyn zawieszonych na niebie i oklejonych cumulusami dla kamuflażu. Zaskoczenie było kompletne. W ciągu tygodnia zajęli połowę planety. W ciągu kolejnych dwóch dalsze 46%. Kontrolujemy jeszcze 4%, co daje niezgorsze opcje przegrupowania i rozwinięcia kontrofensywy we wszelkie kierunki, jakie tylko są dostępne, czyli… wszelkie. – Chrząknął. – Zaatakujemy wszystko dookoła, co zsynchronizujemy z siłami, które wciąż opierają się i stawiają opór. Chodzi o siły Wolnego Kapium zmobilizowane na obszarze owych 4%... Bo my – rozłożył ręce – jesteśmy w strefie okupowanej, w stalagu. Codziennie rozstrzeliwują tuzin wylosowanych jeńców, więc nie będziemy czekać do Wigilii z atakiem. Zresztą zapowiadali, że jeśli przemoże pan trutkę i wstanie, wezmą pana, kapitanie, na eksperymenty botaniczne i rozrodcze. Zatem...
- Ależ ja nie zostałem zatruty - przerwał spokojnie, lecz stanowczo kapitan.
- Nie? - skonfundował się pułkownik. - Ale przecież...
- Odsypiałem tylko trzymiesięczną bezsenność. Nie mogłem spać, bo dławiłem. Mówiłem przecież, że trucizna nie działa. Chciałem zażądać drugiego dzbanka, lecz zmógł mnie sen. Naturalny, nie jadowy.
- Ach, tak - pokręcił głową Virovnik. - Takich ma Kapium bohaterów! Nie imają się ich kule i trucizny... Cieszę się, że wstał pan przed Wigilią, kapitanie. Teraz nie zmarnujemy już ani chwili, choć sierżant zaczął wycinać szachy z ryb, a i planszę zrobiliśmy z płaszczki, co się na parapecie rozbiła... Lecz wojna najważniejsza. Atak zgramy z siłami Wolnego Kapium za pomocą żółwia pocztowego, który już wczoraj został wysłany z wiadomością.
- Żółwia? – zerknął z ukosa kapitan.
- Tak. Owinęliśmy go papierem szyfrowym i wystrzeliliśmy z katapulty, którą sierżant Ujtuluto skonstruował z jednej z prycz. Póki co pełnię urząd naczelnego wodza, bo supergenerał Explodonik został pojmany, zabrany na pokład jednej z brygantyn, po czym przeciągnięty pod kilem.
- Pod kilem?
- Tak. Na orbicie.
- Aha.
- Oczywiście pomścimy go bardzo. Ze szpiegiem już się rozprawiliśmy. Po nadaniu szyfru doktor Tumanna rzuciła się do ucieczki w stronę pasa startowego, gdzie czekała podstawiona dżonka pasażerska, ale sierżant Ujtuluto okazał zimną krew i refleks - i bez wahania wysłał za nią zdalnie sterowany sterowiec, który…
- Dlaczego nie rakietę? – przerwał kapitan Kavior.
- Spanikowałem – przyznał sierżant.
- Nie mniej operacja powiodła się całkowicie – uśmiechnął się uspokajająco pułkownik. – Uważam, że można rozważać rangę snajpera galaktycznego dla sierżanta. Doktor-zdrajczyni została celnie trafiona i rozerwana. Jedynym, ale też trudnym do uniknięcia skutkiem ubocznym była utrata tego sterowca – bardzo obiecujący prototyp z generatorem teleportacji, szkoda, że cała dokumentacja była w środku…
- Tak? – zdziwił się kapitan.
- …i zespół naukowy. W eksplozji przepadło też osiem innych sterowców, więc zostały nam w owym trudnym momencie tylko dwa do użytku obronnego. Spłonął też prawie cały garnizon – 88% żołnierzy, no i gmach centralny zawalił się na baterię przeciwlotniczą. Ale i tak broniliśmy się sześć minut.
Kapitan Kavior z namysłem spojrzał na sierżanta Ujtuluto.
- Gratuluję, sierżancie – wyrzekł z uznaniem. – To była trudna decyzja w ogniu walki, a pan nie zmarnował ani sekundy. Prawdopodobnie doktor Tumanna planowała eksperymenty z truciznami na jeńcach. Poprę pański awans. Tylko proszę nie stawać mi na drodze, gdy biegnę do sterowca – zaznaczył, bo nie był znany z tolerowania konkurencji.
- Tak jest, kapitanie – wybełkotał wzruszony Ujtuluto.
- I do kobiet. – Kapitan pokiwał głową, po czym wrócił wzrokiem do pułkownika. – To znakomita sytuacja. Przy tak myląco wysokich stratach dla naszych wrogów, zaskoczenie przy kontrofensywie będzie całkowite.
- Ja też tak uważam! – nieomal krzyknął wzruszony dowódca. – A i Wolne Kapium czteroprocentowe nasze kochane jest w pełni gotowości. Dziś rano odesłali nam żółwia. Wciąż mają 12 zeppelinów, w tym dwa bez poważniejszych uszkodzeń. Zaś tuż za obozem stoi pański sterowiec. Augurianie zniszczyli cały sprzęt, którego nie zniszczył sierżant Ujtuluto, ale Czarny Całus spodobał się ich dowódcy.
- To kiedy atak? – spytał z energią Kavior.
- Czekaliśmy tylko na pana, kapitanie…
As floty rozejrzał się bacznie. Przesunął wzrokiem, który nic nie przegapia, po twarzach oficerów, dla których był półbogiem od szesnastu ostatnich wojen i dwustu ostatnich powstań (które sam wywołał)… Potem ześliznął się spojrzeniem na okno i zmarszczył brwi.
- A tam co jest? – spytał.
- Tam? Obóz dla kobiet. 8000 Kapijek oraz 3000 Nurfunlandek.
- Nur…?
- Nurfunlandek. Żony oficerów z planety Nurfunlandor. Mieliśmy ją w terminarzu na przyszły miesiąc. Augurianie podbili ją złodziejsko w drodze do nas. Podbili, armię z oficerami anihilowali, a kobiety wzięli. W jasyr może.
- W jasyr… - wymruczał kapitan Kavior zamyślony.
- Niestety, nie możemy ich uwolnić przed rozbiciem sił okupanta.
- To oczywiste! – Kavior obrócił się dynamicznie do żołnierzy, którzy dostrzegli w jego oczach to, co ujrzeć chcieli – i co w rzeczy samej ujrzeć musieli, by walczyć z wrogiem tak przeważającym.
Ogień szaleństwa.
Kiedyś, po którejś z wojen, na konferencji prasowej, którą zdobiły pokazy wieszania na hakach masarskich pobitych rebeliantów, zapytano bohatera floty, jak gasi swoje szaleństwo (gdy czas walki dobiega już końca).
- Benzyną i wodorem – odrzekł z prostotą pilot.
Cały kraj śmiał się z tego królewskiego, co najmniej półboskiego żartu, dopóki ktoś nie podpatrzył, jak po którejś z kolei bitwie kapitan rzuca się w natrysk benzynowy. Kult herosa tylko się nasilił. Także szczęśliwe naśladownictwo. Przybyło wypadków śmierci przez uduszenie i spalenie, ale rodziny ofiar tylko dziękowały Kaviorowi za natchnienie i zaszczyt, którymi ich obdarzył.
Ogień szaleństwa w oczach kapitana oznaczał, że wróg zostanie pobity. Anihilowany.
- Plan jest taki… - zaczął wzruszony pułkownik Virovnik, ale kapitan wszedł mu w słowo z uderzającą – i raczej zamykającą usta – mocą:
- PLAN JEST TAKI. Atak za trzy minuty. Egzekucje na jeńcach auguriańskich za cztery minuty. Atak na flotę Augurian na orbicie za pięć minut. Kamuflaż za pół minuty.
- Kamuflaż?... – wykrztusił oszołomiony Virovnik.
- Oczywiście. Dla zmylenia wroga i ewentualnych szpiegów w baraku kamuflujemy się przez dwie minuty. Starajcie się upodobnić do elementów baraku, albowiem inspekcja obozowa może wejść w każdej chwili, by skontrolować sprzęt antypożarowy. Co powiedzą, gdy nie doliczą się pryczy, co na katapultę poszła? Pryczę ja będę udawał; potrafię upodabniać się do drewnianych konstrukcji – robiłem z tego specjalizację. Każdy musi coś udawać lub wkleić się w rzeczywisty przedmiot jako komponent. Po odliczeniu 180 sekund atak frontowy na wroga, za pomocą błyskawicznego opuszczenia baraku i sięgnięcia w biegu po wszelkie przedmioty, które zabiją Augurian. Zbiórka drużyny po bitwie na rozkaz pułkownika. – Spojrzał na nieco zdrętwiałego już Virovnika. – Pułkowniku, proszę wydać rozkaz do rozpoczęcia operacji…
Pułkownik wyszczerzył zęby. Skinął z wdzięcznością asowi floty, powiódł roziskrzonym wzrokiem ojca Wirgiliusza po zastygłych w napięciu żołnierzach… Jeszcze czekał… Jeszcze zwlekał… Serca kapiumijskie trzepotały we wzruszeniu i żądzy…
- KAMUFLUJ!!

*


Trzy minuty później stało się coś, czego kronikarze rasy auguriańskiej nie znali. W ich ojczyźnie bowiem nie było znane zjawisko buntu, rewolty, zaczajenia, niesłowności i ucieczki. Takich zachowań nie zawierał ich materiał genetyczny. Więc gdy grupa kapiumijskich jeńców w poszarpanych mundurach wybiegła z baraku z radosnym, kurzym pogdakiwaniem, żaden z Augurian nawet nie drgnął.
Strażnicy na wieżach także nie. Nie mieli zresztą broni, tylko przyrządy do badań meteorologicznych. W żadnym innym celu – z braku doświadczeń w rodzaju bunt więźniów – na wieże żołnierzy auguriańskich nie kierowano.
Co, którzy wybiegli z kantyny, koszar, sztabu, lazaretu, toalet, kina i strzelnicy na puppety pluszowe - mieli broń – ale też zamarli jak gromem rażeni.
Bunt jeńców?... ATAK jeńców??
Tego nie znały kroniki Auguranadu. Nie miały zresztą już poznać. Wszyscy kronikarze przybyli na Kapium wraz z armią, i wszyscy podzielili jej los. Los ten dopełnił się szybko. W stalagu pułkownika Virovnika zabrało to dwie minuty, przy czym o ile pierwszą z tych minut umownie można jeszcze nazwać minutą „osiągania i rozbrajania okupanta”, to druga była już tylko dynamicznym aktem eksterminacji.
Która objęła także kronikarzy, emerytalne grupy turystyczne, naukowców przybyłych po próbki ziemi, oraz autentycznych więźniów z Auguranadu. Przywieziono ich, bo plan najeźdźców przewidywał przekształcenie do cna obrabowane Kapium w planetę-więzienie.
Żołnierze Kapium obalili ten projekt. Wszyscy wrogowie padli. Tylko niektórzy usiłowali w akcie desperacji uderzać kantami dłoni, ale paraliż pozwalał im jedynie na niewprawne drgnięcia.
Żołnierze Kapium biegli że żniwem śmierci za swoim pułkownikiem.
A raczej przed swoim kapitanem.
Tak przynajmniej myśleli.
Myśleli tak, więc ogień kontruderzenia rozszedł się błyskawicznie po 86% okupowanej ojczyzny, przy czym z 4% Wolnego Kapium nadeszły drapieżne posiłki.
Wszystkie jednostki wroga na powierzchni planety wybito do nogi. Nieomal jednocześnie tuzin sterowców wzniósł się w górę i zaatakował zgrupowanie 1500 potężnych brygantyn. Połowa sterowców z powodu uszkodzeń lub niecierpliwości pilotów eksplodowała, zanim dystans pozwolił na oddanie salwy z dział jonowych.
Wszystkie brygantyny natychmiast się poddały, uznając to za pokaz siły i brawury ze strony kapitana Kaviora. Admirał auguriański nakazał wypuścić mgławice gazowe w sygnale złożenia broni i deklaracji bezwarunkowej kapitulacji.
Odpowiedzią Kapiumczyków były salwy z dział i snajperskie celowanie do kapsuł umykających trwożliwie z trafionych okrętów.
Augurian sparaliżowała pewność, że atakuje ich sam nieobliczalny – i niezniszczalny – kapitan Kavior.
Poza samym buntem, oczywiście, który także wyrywał przerażone serca z piersi.
Pilotów Kapium pchnęła do szalonego ataku wiara w to, że Czarny Całus kapitana Kaviora – który zazwyczaj wychodził w natarciu przed szereg, musi już być gdzieś blisko, może nad nimi, może za flotą nieprzyjaciela…
Wszyscy poderwani do walki Kapiumczycy mieli niezachwiane przekonanie, że as i heros towarzyszy właśnie im. Miało to wspaniały wpływ na ich męstwo i dynamizm uśmiercania – przy czym sami Augurianie też wszędzie, gdzie spadał na nich zaciekły atak – to jest na 96% terytorium planety – widzieli w tym udział szalonego kapitana. Sparaliżowani poddawali się natychmiast lub bronili z żałosnym w skutkach niezdecydowaniem.
W ciągu jednego tylko dnia zgładzono wszystkich Augurian, którzy mieli nieszczęście zawitać w strefę planety Kapium zwiedzeni mrzonką szczęśliwego podboju. Pięć milionów żołnierzy i pół miliona osób towarzyszących.
Abordażem przejęto dwie brygantyny, co pozwoliło karnie przeciągnąć pod kilem tysiąc rannych i umierających.
Zwycięstwo uznano za najwspanialsze z wszystkich dotychczasowych (co było po prawdzie tradycją).
Po ustaniu działań (ostatniego ukrywającego się Augurianina znaleziono na dnie studni w skansenie Naturków woskowych) ogłoszono dwa tygodnie festynów, parad i turniejów. Pułkownik Virovnik otrzymał awans na supergenerała oraz tysiąc jeńców wojennych do uroczystych celów użytkowych. Nowy wódz naczelny ograniczył je do jednego: w trakcie swej półgodzinnej przemowy elekcyjnej zabił ich wszystkich kolbą rewolweru.
I dopiero trzy dni później ktoś zadał przytomne pytanie, zdaje się, sierżant Ujtuluto (który awansował na generała obrony narodowej):
- A GDZIE JEST KAPITAN KAVIOR??
Po krótkiej konsternacji, która urwała euforyczny łańcuch imprez, zaczęto z rwetesem przeszukiwać całą planetę. Systemy namierzania – radary, sonary, telepaci organiczni i elektroniczni – szukały także sterowca kapitańskiego.
I znalazły.
Czarny Całus dolatywał właśnie do orbity Auguranadu.
- Kapitanie! Co pan wyczynia?! – wołali zdumieni oficerowie do ekranu, na którym majaczył as skupiony na sterowaniu i polerowaniu kordelasa.
- Czynności prewencyjne – brzmiała odpowiedź.
W sztabie zapanowała konsternacja, która prędko uczyniła się aplauzem: w ślad za śmiałkiem natychmiast skierowano cztery sterowce i dwie zdobyczne brygantyny; wszystko, czym chwilowo dysponowała flota Kapium.
Ale ani flota nie mogła zdążyć, ani kapitan nie miał zamiaru na nią czekać.
Potężny, czarny jak smoła zeppelin Kaviora zawisł nad stolicą Auguranadu, wywołując panikę nieznaną w historii szesnastu okolicznych systemów. Augurianie pozbawieni armii i naukowców – wszyscy polegli na wyprawie wojennej – tracili na wyścigi rozum i dumę narodową. Zadawali sobie samobójcze ciosy kantami dłoni w skronie, krtanie i tętnice udowe.
Trwogi dodawał fakt, że sterowiec kapiumijski był wyraźnie ociężały, wręcz nabrzmiały macierzyńsko – i nikt nie miał wątpliwości, że szalony kapitan wypchał go nieznanymi pociskami o straszliwej mocy anihilacyjnej.
Gdy sterowiec Kaviora osiadł na placu defilad, połowa Augurian już nie żyła, a z drugiej połowy połowa konała w stosach samodzielnie pociętych lub wręcz powyszarpywanych tętnic.
Kapitan wyskoczył ze statku uzbrojony w pistolet skałkowy, kordelas i to, co miłował szczególnie jako broń oficera z klasą: platynowe ostrogi – po trzy przy każdym bucie.
Właśnie ostrogami zabił większość z Augurian, którzy podeszli ku niemu z prośbą o zmiłowanie i obywatelstwo Kapium, choćby najniższej możliwej kategorii, miłościwy pogromco.
Jatka trwała długo, bo planeta była jednak trochę większa od grapefruita z bazaru, a co więcej - po zdobyciu każdego kolejnego miasta kapitan zawracał do stolicy, by upewnić się, że nikt nie podniósł ręki ni granatu na sterowiec i jego bezcenną zawartość.
Zdążył jednak opanować cały Auguranad, nim obok Czarnego Całusa osiadły posiłki z Kapium.
Generał Ujtuluto, który ujrzał kapitana powracającego akurat z ostatniego wypadu, wprost opromieniał szczęściem.
- Wszystko dzięki panu, kapitanie! – wołał z daleka. – Zostałem szefem obrony, a Virovnik supergenerałem, lecz as jest tylko jeden!
- Melduję pełne przejęcie planety wraz z zakończonym procesem eksterminacji – oznajmił niedbałym głosem pilot. – Zgłaszam gotowość pełnienia funkcji jednoosobowego garnizonu i funkcji gubernatora przez kolejny miesiąc.
- Tak samotnie? – spytał zaskoczony Ujtuluto.
- Generale – Kavior znacząco trącił rękojeść kordelasa – obowiązki żołnierza są ważniejsze niż partie brydża w kasynie. Musimy kontrolować wszechświat, by on nie zaczął kontrolować nas. Sugeruję powrót posiłków do domu, generale. Pan ma swoje obowiązki, a flota wymaga odbudowy.
Szef obrony pokiwał głową i powiódł wokół wzruszonym spojrzeniem zmrużonych oczu. Stojący dookoła piloci nie ukrywali swego podziwu dla heroicznej postawy mistrza pilotażu.
Nikt dotąd nie podbił całej planety w pojedynkę, nikt też nie deklarował pełnienia ciężkiej służby samotnie, z dala od domu, od festynów, parad i świątecznych egzekucji.
A te ostatnie kapitan kochał jak mało co.
- Pan jest półbogiem – wyszeptał któryś z żołnierzy.
- Czynności prewencyjne – odrzekł skromnie Kavior.
Generał Ujtuluto, bohater obrony stolicy, bohater komunikacji i szyfrologii w warunkach wojny i okupacji, wszedł na schodki sterowca jako ostatni. Nim zniknął w gondoli opancerzonej kadmem i ołowiem, odwrócił się jeszcze i zasalutował.
Kapitan Kavior, as walk powietrznych i powierzchniowych, pogromca trucizn, oddał salut, po czym w nieporuszeniu obserwował wznoszące się w górę sterowce i brygantyny.
- Hm – wymruczał z zadumą. – Tak samotnie to aż nie, generale. Przecież wyzwoliłem obóz dla kobiet…
Tak, tam w obozie, kapitan Kavior, ten śmiałek i szaleniec, udawał pryczę jeszcze kilka sekund po tym, gdy grupa Virovnika wybiegła na zewnątrz i rzuciła się do wyrzynania okupantów.
Potem przestał udawać drewnianą konstrukcję, ziewnął, przeciągnął się, dopił kawę z menażki pułkownika, po czym skoczył oknem wprost ku barakom kobiet.
Wszystkie je wyzwolił.
Wszystkie też zapakował w zeppelin po tym, gdy całkiem szybkie, ale i całkiem staranne wyzwalanie dobiegło końca.
Teraz otworzył drzwi, luki, włazy i komory na zapasy wodoru, by wypuścić pasażerki, które spanikowani Augurianie brali za bomby.
- Jeśli ktoś nie chce wiązać ze mną przyszłości, droga wolna – rzekł z uśmiechem uprzejmości. – Jestem oficerem-dżentelmenem, nie skrytobójcą Vidłakiem.
Nikt nawet nie drgnął. Tylko westchnienia pełne rozmarzenia i spełnienia – i wielkiej wiary w przyszłość z kapitanem – wyrwały się z piersi 8000 Kapijek i 3000 Nurfunlandek.
Bądź co bądź pięknie będzie w tej przyszłości rzec swojemu dziecku: "Twoim ojcem jest kapitan Kavior".
Wszak as przestworzy wyzwolił każdą z nich.
Każda była w ciąży.
Albowiem czymś, co as kochał ponad egzekucje i korkociągi, był bez wątpienia jasyr.
Przejęty w pojedynkę.
Jak wszystko inne, za co zabrał się kapitan Kavior, bohater kosmosu.

*****