JustPaste.it

Podróże w latach 90-tych

Równo 20 lat później wyjechałem do sanatorium w Luhacovicach na czechosłowackich Morawach a ponieważ okres sanatoryjny szczęśliwie objął także Sylwestr

Równo 20 lat później wyjechałem do sanatorium w Luhacovicach na czechosłowackich Morawach a ponieważ okres sanatoryjny szczęśliwie objął także Sylwestr

 

Równo 20 lat później wyjechałem do sanatorium w Luhacovicach na czechosłowackich Morawach a ponieważ okres sanatoryjny szczęśliwie objął także Sylwester a – już z Czechosłowacji nie wróciłem.

Noworoczny toast wraz z wybiciem północy 1992/1993, oznaczał bowiem ostateczny rozpad Federacji Czecho – Słowacji na odrębne państwa Czechów i Słowaków.

Rozsądkowi i może łagodnemu usposobieniu naszych braci Słowian zawdzięczamy brak wypędzeń, masowych mordów, wojny religijnej i zamieszek etnicznych w jakiejkolwiek postaci – przeciwnie do kraju bardziej południowych Słowian, którzy rozpad swojej Federacji okupili zniszczeniem tego, co latami wspólnie budowali, inwazją sił NATO i chyba milionem ofiar bratobójczych walk.

Tu od teraz Pilsner był tylko czeski a Tatry tylko słowackie.

Gerlach

Gerlach

Wyłącznie czeską stała się Praha a wyłącznie słowacką Bratyslava.

Bratnie telewizje przemówiły własnymi językami a śpiewom, tańcom i okrzykom na sali balowej nie było końca, aż gdy słońce już dobrze świeciło, przyszła Vezejna Bezpecnost (czechosłowacka jeszcze Milicja Obywatelska) w sile kilkunastu chłopa i to całe rozbawione towarzystwo polsko – słowacko – morawsko – czeskie rozgoniła do hoteli.

Wszak byliśmy na leczeniu w sanatorium ….

Ale wracajmy do hal.

Żeby się na nie dostać od słowackiej strony należało:

- ukończyć 18 lat i posiadać dowód osobisty

- posiadać tzw. książeczkę walutową i limit na wymianę złotówek na korony (ówczesny kurs 1,83 zł za 1 Kcs)

- mieć wymienione choć trochę forsy tj. ok. 600 Kcs

- być ogolonym i dokładnie podobnym do faceta ze zdjęcia dowodowego (nadmierny zarost lub zbyt długie włosy różniące Twoje lico od gęby ze zdjęcia, mogły skutkować i najczęściej skutkowały przymusowym strzyżeniem i goleniem przed szlabanem granicznym na Łysej Polanie – nazwa Polany bez związku z powyższym).

- mieć dobre, nieporwane buty, schludną odzież i uzasadniony ekwipunek turystyczny

- nie mieć za dużo elektrotechniki (nie odważyłem się jeszcze na słowo „elektroniki”)

- ani zamiaru nadmiernego picia alkoholu (kto by tam miał taki zamiar, przecież znakomite lokalne piwko było aż po 0,85 Kcs/pół litra a nalewane nawet za 0,60 Kcs.

W tym, czy w innym miejscu – to bez znaczenia – trzeba w końcu przyznać, że ze mną przeważnie w życiu ludzie mieli kłopoty (i nadal mają), gdyż miałem i mam nadal takie zgubne hobby, żeby ze swoimi pomysłami i potrzebami wyprzedzać epokę. Zwykle po kilku latach wszystko dzieje się tak jak to przewidziałem i tego chciałem – ale moje zbyt wczesne chciejstwo zawsze kosztowało wiele wysiłku mnie i moje otoczenie.

Nie inaczej było i tym razem. Pęd do wiedzy i brak cierpliwości w dorastaniu i spokojnym konsumowaniu życia, spowodował że będąc w drugiej klasie liceum (felieton „Początki”) otrzymałem pocztą dokument zapewniający mnie o przyjęciu na studia uniwersyteckie bez egzaminów wstępnych. Pozostał mi tylko wybór mojej Alma Mater.

Postanowiłem ten sukces uczcić wypadem za najbliższą i w zasadzie jedyną „uchyloną” granicę, gdzie można było wyjechać bez szczególnych ceregieli – jak opisałem wyżej.

No i teraz się zaczęło..

Miałem niespełna 17 lat, dowód osobisty zaledwie tymczasowy – czerwony, żadnej książeczki walutowej, nawet takiej rodzicielskiej, zielono w głowie, tylko trochę forsy z korepetycji i kompletny brak obycia międzynarodowego.

Pomógł mi wówczas w podróży starszy kolega z olimpiad chemicznych Wojtek, a we wcześniejszych przygotowaniach do niej pracownik urzędu celnego w Radomiu i sędzia notariusz.

Twardej ręce” nauczycieli kochanowszczaka (VI LO), zawdzięczałem to, że potrafiłem już wówczas nieźle mówić po rosyjsku, gorzej trochę po angielsku i niemiecku.

Wkrótce wiedziałem też jak korzystać z matczynej książeczki walutowej, jak sporządzić notarialną zgodę rodziców na wyjazd nieletniego syna na wakacje, jak załatwić specjalną przepustkę do strefy ruchu turystycznego i gdzie kupić porządne i unikalne wówczas taternickie buty na vibramie „Zawraty” (dokumenty w katalogu „Podróże”).

Wymieniłem Bilety Narodowego Banku Polskiego, które były wówczas w Polsce „prawnym środkiem płatniczym” na korunki i hajda…

Muszę niektórym młodszym internautom wyjaśnić, co to takiego była ta „książeczka walutowa”. Otóż, jak wspomniałem wyżej, w Polsce lat siedemdziesiątych nie funkcjonowały pieniądze. Zakup wszelkich dóbr i usług odbywał się niejako w barterze, czyli wymiennie. Taka wymiana z firmami zagranicznymi odbywała się za pomocą tzw. rubli transferowych (1 USD = 0,60 Rubla) a wewnątrz kraju za pomocą „biletów Narodowego Banku Polskiego”. Były one udoskonaloną formą talonów towarowych, gdyż nie zachodziła potrzeba ich krojenia, cięcia, obrywania lub fizycznej wymiany na przykład talon na papierosy na talon na cukier lub talon na kawałek mięsa na talon na czekoladę dla dziecka albo talon na buty na talon na kawę.

Sprzedawałeś, bracie, swoją pracę i za to po oddaniu tych biletów – talonów dostawałeś prawo do zapytania o jakieś dobra, ewentualnie do zapisania się na ich dostawę za kilka lat.

Na przykład: pralka za pół roku, mieszkanie za lat piętnaście, Fiat 126p za sześć lat albo wcześniej gdy wylosujesz go za dopłatą itp., itd.

Otóż „książeczka walutowa” rejestrowała Twoje wszystkie wydatki owych biletów NBP na zakup obcych walut, które można było otrzymać niemal wyłącznie w kasach NBP. Taki zakup był ściśle limitowany ponieważ uważano, że organizowane zbiorowe wyjazdy w szczególności do krajów demokracji ludowej (KDL), gwarantowały turystom miażdżącą większość świadczeń i dysponowanie walutami tych krajów było dla polskich turystów zbędne.

Takie stanowisko władz wymusiło niejako na turystach polskich niezwykłą wprost pomysłowość a i niespotykaną wiedzę z zakresu handlu zagranicznego, bijącą na głowę rozeznanie ówczesnych Central Handlu Zagranicznego skupiających przecież dobrze płatnych specjalistów tej branży.

To wyprzedzenie w znajomości potrzeb społeczeństw poszczególnych KDL, stworzyło szereg handlowych fortun, nie chroniąc jednak wielu przed pierwszymi bankructwami konsumenckimi – zwłaszcza w wypadku kradzieży lub konfiskaty ich walizek i toreb z „towarem”.

Nie można nie zauważyć przodującej roli, w tak swoiście pojętym wspólnym rynku wschodnioeuropejskim, naszych aktorów i piosenkarzy, sportowców, trenerów, dziesiątków działaczy każdego niemal szczebla, aktywistów młodzieżowych i tych trochę już zużytych i tysięcy tym podobnych postaci.

Należy jednak uczciwie przyznać, że władza rozluźniła nieco rygory wyjazdowe i „z przymrużeniem oka” patrzyła na masową niemal turystykę handlową.

I nawet „buda” na bazarze „Różyckiego” czy rembertowskich „ciuchach” nie hańbiła a raczej nobilitowała cinkciarzy, przemytników i rozmaitych rzezimieszków nadając im status dostojnych posiadaczy zagranicznych aut, domów i daczy.

I proszę też pomyśleć, co robiłby porucznik Borewicz (07 zgłoś się), gdyby nie ta nowa grupa społeczna?

Ta „turystyka” stała się nie tylko stylem życia ale przede wszystkim sposobem niemal powszechnym na „dorobienie” sobie do pensji, na ubranie się w bardziej wykwintny ciuch niż ma sąsiadka, na powieszenie bardziej ekskluzywnego breloczka w małym nadal fiacie, czy z bardziej szlachetnych zdobyczy – dostarczenie choremu na oczy japońskiej maści hamującej zaćmę (do kupienia na Węgrzech lub w Słowenii) albo pasty do zębów Slovakofarmy skutecznie zapobiegającej paradontozie.

Później, po roku 1976, gdy zająłem się pilotowaniem grup turystycznych zdobyłem wiedzę niezwykłą i tajemną. Potrafiłem na przykład przewidzieć, co będą przewozić na Węgry łodzianie a co białostocczanie albo gdańszczanie do NRD (Niemiecka Republika Demokratyczna).

Bywało, dla zmyłki, że mieszkańcy konkretnych miast, o których służby celne wiedziały już wszystko, wykupywali wycieczki w innych miastach o innym zwyczajowo asortymencie towarów i innej trasie wycieczki.

Pojechałem więc i ja w te Tatry (bilet kolejowy kupiłem na szczęście na nazajutrz) i złaziłem je niemiłosiernie – taki mnie ich głód dopadł a i afekt okrutny. Tak je umiłowałem, że wracać nie chciałem (patrz dokumenty „Podróże” GOT).

Stąd początek wzięła pieśń biesiadna:

Ceper na góry spoziera

i łzy rękawem ociera,

że góry opuścić trzeba,

pracować dalej dla chleba”.

                                                                                                    Pierwszy „góral”

 

Źródło: http://paraprawo.pl/podroze-1/

Licencja: Creative Commons - użycie niekomercyjne - bez utworów zależnych