JustPaste.it

Szczęście i pierwszy cios

W dniu 25 sierpnia mija 30 lat od śmierci Anny German. Oto skrót jednego rozdziału z jeszcze niepublikowanej książki jej matki o trudnym dzieciństwie tej znanej piosenkarki.

W dniu 25 sierpnia mija 30 lat od śmierci Anny German. Oto skrót jednego rozdziału z jeszcze niepublikowanej książki jej matki o trudnym dzieciństwie tej znanej piosenkarki.

 

 

 

 

W trzydziestolecie śmierci Anny German (1936-1982) prezentujemy skrót jednego z rozdziałów jeszcze nieopublikowanej książki pt. Człowieczy los autorstwa Irmy Martens-Berner (1909-2007) — matki znanej polskiej piosenkarki i kompozytorki Anny German — i Jerzego Kocota. Książka jest barwnym zapisem wspomnień współautorki zarówno z czasów jej młodości w Rosji carskiej i później radzieckiej, a także z czasów ostatecznego osiedlenia się w Polsce. Szczególnie dużo miejsca Irma Martens-Berner poświęca dzieciństwu i młodości swojej córki Anny German, która urodziła się w Urgenczu w Uzbekistanie w okresie terroru stalinowskiego. Książka ukaże się pod koniec roku w Wydawnictwie „Znaki Czasu”.

Warunki bytowe matki i pozostającego z nią rodzeństwa skomplikowały się już w czasie mych studiów. Nie mogąc utrzymać małego, przydomowego gospodarstwa, matka opuściła wówczas z siostrą rodzinne Wielikokniażeskoje. Teraz przebywały w Ferganie, gdzie  łatwiej im się żyło. Tam też odbywał służbę wojskową młodszy brat Wilmar; ja zaś bardzo chciałam być z najbliższymi i choć dobrze mi było w Cebrikowie, to po zakończeniu roku szkolnego zrezygnowałam z pracy w tej wsi i pojechałam do Fergany.

Uzyskałam zatrudnienie w Czimionie, niedaleko Fergany, na polach naftowych, w powszechnej szkole osiedla robotniczego. Los sprawił, że pracował tam także mój przyszły mąż Eugeniusz German, z zawodu księgowy. Był to wysoki, szczupły, przystojny mężczyzna o szaro-niebieskich oczach i kędzierzawych ciemnych włosach. Dobrze ułożony, bardzo spokojny i szanowany w swym środowisku. Wykazywał różne zdolności i władał kilkoma językami. Eugeniusz był mennonitą[1], człowiekiem głębokiej wiary. Urodził się w Łodzi, gdzie mieszkała jego rodzina. Niegdyś był dyrygentem chóru. Poznaliśmy się i rozmawiając często ze sobą w językach rosyjskim, niemieckim i holenderskim, stwierdziliśmy, że dużo nas łączy. Ponieważ mieszkaliśmy na odludziu, urozmaicaliśmy nasze smętne życie domowymi koncertami. Eugeniusz grał na mandolinie, ja na gitarze i śpiewaliśmy sobie (...).

Kiedyś nieoczekiwanie Eugeniusz zwierzył mi się, że uciekł z Ukrainy, gdyż był już na „czarnej liście”. Na tym odludziu szukał spokoju i bezpieczeństwa. Cieszył się przy tym, że mógł obcować z moją rodziną. Zostaliśmy małżeństwem, siedzieliśmy cicho, pracowaliśmy solidnie i było nam dobrze. Można było mniemać, że nikt nie wie o powodach przybycia Eugeniusza do Czimionu. Ale to szczęście i ten upragniony spokój nie trwały długo. Pewnego dnia powiedziała mi telefonistka:

— O waszego męża pytali...

— O co pytali? —  byłam zdziwiona.

— Nie wiecie, że w Leningradzie zabili Kirowa?[2].

— Ale co mój mąż ma z tym wspólnego? — odparłam niepotrzebnie.

Poczułam już niepokój po pierwszych słowach i spojrzeniu telefonistki, a gdy wspomniała o zabójstwie Kirowa, wszystko stało się przeraźliwie jasne. Przecież w warunkach wszechwładzy i prowokacji stalinowskich każdy obywatel mógł być uznany za winnego. Ponadto należało domniemywać, że działający jak rentgen aparat policyjny odkrył już przyczyny przybycia męża w rejon Fergany i w o tyle gorszym znaleźliśmy się położeniu. Postanowiliśmy od razu wyjechać jak najdalej, gdzie nas nie znają i nie znajdą — daleko, daleko!

Udaliśmy się do Urgencza, zabierając także matkę i siostrę. Wybraliśmy Urgencz, kierując się także tą okolicznością, że po ukończeniu służby wojskowej mieszkał tam, pracując jako zootechnik, brat Wilmar. Podróż trwała bardzo długo. Byłam wówczas w ciąży. Jechaliśmy wpierw samochodem ciężarowym do Czardżou nad Amu-Darią, gdzie przesiedliśmy się na parowy stateczek, który nazwałam arką. (...)

Tak dotarliśmy do Urgencza, w którym pragnęliśmy znaleźć spokój i bezpieczeństwo. Z trudem uzyskaliśmy mieszkanie. Wynajęliśmy izbę w gliniance z oknem w suficie. Było to bardzo niewygodne pomieszczenie, lecz musieliśmy dostosować się do istniejących warunków. Zresztą cieszyliśmy się z tego mieszkania i mało nam wtedy trzeba było do szczęścia,  skoro byliśmy razem i mogliśmy sądzić, że jesteśmy bezpieczni.

Prędko znaleźliśmy pracę — mąż w miejskiej piekarni jako księgowy, ja w szkole jako nauczycielka. Muszę tu wspomnieć, że mąż był bardzo dobrym, szanowanym pracownikiem i lubianym przez zatrudnionych z nim Uzbeków za swoją dobroć.

14 lutego 1936 r. urodziła się nam córeczka. Nadaliśmy jej imię Anna Wiktoria. Radość nasza nie miała granic. Aneczka była dużym, dorodnym i zdrowym dzieckiem. Leżała koło mnie w łóżku w białej chusteczce na główce. Pisałam wówczas do mamy ze szpitala: „Wygląda jak mała kołchoźnica”. Wtedy oczywiście nie było takich warunków jak obecnie, gdy można kupić piękną wyprawkę, wózek i uzyskać urlop wychowawczy. Całą wyprawkę Ani uszyła mama, pracując wytrwale igłą. O nieznanym wówczas w tamtych stronach wózku nie było nawet sensu myśleć.

Po kilku dniach przyjechał mąż w „karecie” na dwóch kołach i zabrał nas do nowego, lepszego domu. Była to także glinianka, ale większa, z normalnymi oknami. Pamiętam dobrze ten dzień pochmurny i deszczowy, gdy jadąc pieczołowicie ochraniałam Aneczkę przed zmoknięciem. Błoto sięgające niemal do połowy kół utrudniało jazdę i zdawało się być nie do pokonania przez konia napinającego silnie mięśnie.

(...) musiałam iść do pracy. Była jednak z nami mama, szczęście mojego życia i pomoc w każdej potrzebie. Mama przynosiła Aneczkę do szkoły, abym mogła ją karmić, gdyż nie było w Urgenczu komunikacji miejskiej, a na chodzenie w tym celu pieszo do domu nie pozwalał mi brak czasu. Mama nosiła Aneczkę na rękach i lnianym prześcieradełkiem zasłaniała ją od słońca i kurzu. Mamo moja kochana, bez Ciebie nie dałabym rady w moim trudnym życiu! (...).

Po kilku miesiącach znów przeprowadziliśmy się do nowego [glinianego] domu, tym razem wybudowanego własnoręcznie przez męża i brata na podwórku  piekarni, w której  mąż pracował. Żyliśmy, byliśmy szczęśliwi. Mieliśmy ładną córeczkę —  radość całej rodziny. Był tak ważny dla nas spokój. (...) Ale latem było tam bardzo gorąco. Prażyło słońce, rozgrzewając glinę i piasek. Klimat był niekorzystny dla Aneczki. Zachorowała, mając półtora roku. Musiałam wyjechać z nią na leczenie do Taszkentu. Pojechaliśmy tam wszyscy, łącznie z bratem. Mój Boże! Diagnoza lekarzy: paratyfus! Beznadziejna sprawa! Zalecono kleik ryżowy, a z Aneczki, zdawało się, pozostał już tylko szkielecik.

Trzeba było zostać z dzieckiem w Taszkencie. Zresztą Taszkent się nam podobał i wszyscy pragnęliśmy tam  zostać. Mieszkanie wynajęliśmy w starej części miasta u Uzbeka. Gdy gospodarz zobaczył Anię, powiedział: „To na pewno jest paratyfus. Zaraz przyniosę wam lekarstwo”. Przyniósł owoc granatowca, kazał skórkę zalać trzema szklankami wody, gotować, aż zostanie jedna szklanka płynu, i dawać to dziecku pić. Owoc granatowca ma dużo skrobi, która wzmacnia żołądek. Mama niezwłocznie zrobiła wszystko według wskazówek gospodarza. Wyciskała również sok z winogron i dawała Ani. To wkrótce poskutkowało. Niewypowiedziana była nasza radość, gdy Aneczka zaczęła powracać do zdrowia. Ożyła nasza nadzieja! Ania chciała teraz jeść, była bardzo wygłodniała.

Ale mąż i brat musieli wracać do Urgencza. Pożegnaliśmy się z nimi przekonani, że niedługo przyjadą do nas na stałe. I tak pozostałam w Taszkencie z mamą, siostrą i Anią. Postarałam się o pracę wykładowcy w średniej szkole. Mama opiekowała się Anią. Oczekiwałyśmy na męża i brata. Jednak już nigdy w życiu nie zobaczyłyśmy  się z nimi. Maleńka Ania nie pamiętała swego ojca; poznawała go jedynie z fotografii i naszych opowiadań.   

Gdy mąż z bratem wrócili do Urgencza, rozpoczynały się tam represje. Obydwaj zostali aresztowani. Mój Boże, Boże! Zdawało się po nadejściu tej wiadomości, że czarne chmury zawisły na naszym niebie. Boże! Jak mi wtedy było strasznie i smutno... Byłam w ciąży z drugim dzieckiem, ledwie chodziłam.

Trzeba było dowiedzieć się o  męża i brata. Poszłam więc do prokuratora ciężko oddychając, bo to ostatnie dni ciąży. Boże! Może usłyszę dobrą wiadomość o aresztowanych? Chciałam przede wszystkim ustalić, gdzie jest mój mąż Eugeniusz German i brat Wilmar Martens. Usłyszałam:

— Wasz mąż został zesłany na dziesięć lat bez prawa korespondencji z rodziną!

— Za co? Za co? — zapytałam. Nie było odpowiedzi.

— Czy mogę do niego pojechać?

— Nie! — padła odpowiedź.

O bracie też nie dowiedziałam się nic konkretnego. Później okazało się, że ten wyrok męża był wyrokiem śmierci. Mąż miał podane w paszporcie miejsce urodzenia w Polsce, w Łodzi, i to podobno wystarczyło, żeby go jako wroga aresztowano i rozstrzelano. Już nie żył, gdy pytałam o niego u prokuratora. Ale ja z Aneczką, i mamą wciąż czekałyśmy... Kochany Boże, nie rozumiem Cię... Tyle cierpienia!

Po wyjściu od prokuratora ledwie doszłam do domu. Opowiedziałam mamie i siostrze o przeprowadzonej rozmowie. Nie było pytań. Siedziałyśmy we cztery, Aneczka na moich kolanach. Milczałyśmy pogrążone w smutku. Sytuacja zdawała się bez wyjścia i bez pewności jutra. Broń Boże poskarżyć się komuś lub powiedzieć słowo oburzenia czy rozpaczy. Bezprawie wciąż wzrastało i pochłaniało ofiary w państwie, które budowało socjalizm i podobno lepsze życie...

Irma Martens-Berner, Jerzy Kocot


[1] Mennonita — członek protestanckiego ugrupowania anabaptystów, powstałego w XVI wieku we Fryzji, odrzucającego chrzest dzieci, przysięgę oraz służbę wojskową i urzędniczą. [2] S.M. Kirow — rywal Stalina do stanowiska I sekretarza Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii Bolszewików. Zastrzelony w 1934 roku.

[Artykuł ukazał się w miesięczniku „Znaki Czasu” 7-8/2012].

 

 

 

 

 

 

Autor: Irma Martens-Berner, Jerzy Kocot