JustPaste.it

Patologia 2

Poniższa historia nie jest wymierzona w religijność. Ani tym bardziej w pobożność. Jest wymierzona w patologię.

Poniższa historia nie jest wymierzona w religijność. Ani tym bardziej w pobożność. Jest wymierzona w patologię.

 

 
Religijność jest czymś, czego nie potrzebuję. A pobożność? A pobożność to coś zupełnie innego. Pobożność sobie cenię.
Z kolei nie interesują mnie zupełnie bitwy religijne na Eiobie. Czy jest naprawdę ważne, kto i co wyznaje? Raczej liczy się tylko postępowanie i stosunek do drugiego człowieka.
Natomiast patologia... cóż, patologia wpełza wszędzie. Tak, zdaje się, że jej niezwyczajne zdolności docierania do sfer wszelkich i zdolności zagnieżdżania się w nich, mogą być właśnie efektem wężowych technik przemieszczania...
Sprytne. I przerażające.
Historię dedykuję osobom, które o patologii piszą - każda na swój specyficzny sposób - Nataszy H. i Berniemu Trzesniowskiemu.
Bójcie się zemsty Węża, któremu ogon przydeptaliście... ;-)
Swoim zwyczajem przeciwnika tak niebezpiecznego spróbowałem okpić. Historię opisałem ku rozbawieniu - co różni ją cokolwiek od części I.
Ale... czy to rzeczywiście jest zabawne? Wszak takie historie rozgrywają się gdzieś blisko, nieopodal...
Ktoś przysięgnie, że nie?
Sssssss...
 
1ac15b521ded57ef7a174f13b308eb09.jpg

 

 

....Patologia 2

    Lucjan siedział przed monitorem komputera ATARI i nie wierzył własnym, dość gekonowo osadzonym oczom. Czy ona naprawdę się zgodziła? Bo dotąd nigdy nikt...
    LUCIANO: to napraw/de sie spotkamy/?
    ERIKA17: Takkotku
    LUCIANO: umie
    LUCIANO: ?
    ERIKA17: ???☺
    LUCIANO: U MIE
    LUCIANO: W DOMU
    ERIKA17: A NIC MI NIE ZROBIZS?
    ERIKA17: ZLEGO?
    ERIKA17: ☺
    LUCIANO: IE
    LUCIANO: NIE
    LUCIANO: ☺
    ERIKA17: WIEM MILY JESETS
    ERIKA17: JESTES
    LUCIANO: WIEM
    ERIKA17: ☺☺
    LUCIANO: ☺☺☺☺
    ERIKA17: A CO LUBIZS?
    LUCIANO: KIEDY?
    LUCIANO: A
    LUCIANO: W SEKSIE? TAK
    ERIKA17: NIEE WGOLE
    ERIKA17: WOGOLE TAK
    LUCIANO: FURY
    LUCIANO: BMW AUDI FERARI JAMACHA
    ERIKA17: A BLADYNKI
    LUCIANO: NO BARDZO☺
    ERIKA17: A JA JESTEM
    LUCIANO: AHA
    LUCIANO: ☺
    ERIKA17: TO PAPA
    ERIKA17: PAPATKI
    LUCIANO: NO HEJ BLONDI/ E
    ERIKA17: CMMOKKKKKKK
    ERIKA17: ♥♥♥
    Lucjan wyłączył komputer i przez chwilę tkwił nieruchomo, zastygły w dziwnej, złamanej formie, jak ten gekon właśnie, z tym, że zalany lawiną morskiego betonu.
    Potem wystrzelił nagle w górę, naprawdę błyskawicznie i wysoko.
    - O jeju, jeju! Zgodziła się! Przyjdzie!! Kwa! Kwa!
    Nikt dotąd nie zgodził się na randkę z Lucjanem.
    A miał 22 lata i 46 kilogramów bladego męskiego ciała, które pragnęło namiętności.
    Uściski wuja Fauna to nie było to samo.
    Nigdy nikogo nie poderwał.
    No, raz, na koloniach letnich w Jeleśni, dawno temu... Podryw ułatwiła figurka E.T. ukradziona na zimowisku. Emilka miała 14 lat i ładne piersi, niestety, była niedorozwinięta i trudno się szczycić.
    Gdy ściągał jej stanik, chichotała na cały korytarz i oddawała stolec. To było żenujące i musiał często uciekać.
    Teraz Lucjan miał ze sobą poważny problem. Dobrze, że rodziców akurat nie było w domu, a taki brat Augiasz pracował w Szwajcarii, przy słupach sieci trakcyjnej.
    Kradł kable.
    Bo teraz Lucjan musiał odreagować.
    Z rumorem zbiegł na dół po schodach, zmiatając w przelocie wszystkie obrazy zdobiące ścianę łączącą piętro z parterem.
    Wszystkie dwanaście stacji Jezusa.
    No tak, rodzice byli fanatykami.
    On nie. Nie był ministrantem jak Augiasz.
    W kuchni z pasją otworzył lodówkę, takiego tam dwumetrowego whirlpoola. Z pasją – to znaczy, że wszystkie magnesy, widokówki, rachunki, notatki i inne duperele odpadły od drzwi jak woda z otrząsającego się nowofunlanda. Potem wyrzucił ze środka wszystko. Od jajek po kefiry. Od wędlin po mrożonki. Napoje, twaróg, galart. Wódkę ojca. I półki.
    Skakał po tym kwadrans,, sprężyście, stanowczo, w surowym transie egzekutora inkwizycji. Miał skupioną twarz i wyobrażał sobie, że jest agentem japońskiego wywiadu.
    Potem, względnie wygaszony i zrelaksowany, wyszedł z domu. Chciał się przejść.
    Chodził po okolicy ponad godzinę. Już nawet myślał, że ochłonął. Że potrafi sobie powiedzieć głosem rutynowego zdobywcy:
    - Stary, poluzuj cumę. Randka jak każda inna. Ziewamy.
    Tyle że nie ziewnął. I nie ochłonął tak zupełnie.
    Przechodził właśnie obok sklepu spożywczego. Przez otwarte drzwi zobaczył mężczyznę, który niezbyt zadowolonym, ale też nie wzburzonym głosem mówił do ekspedientki:
    - No ale miła pani, ten banan sczerniał. Jest już zepsuty. Chyba nie wezmę nawet za te 40 groszy. Ja jestem, droga pani, archiwariuszem, a nie jakimś tam żółtozębym socjopatą z podgrodzia. Proszę mi zważyć banany ładne, żółte, okazałe, wyprężone. No, wie pani...
    - Ale co pan – zaczerwieniła się sprzedawczyni.
    Lucjan  - to się stało tak nagle, on też nie wiedział jak – wpłynął do sklepu bezszelestnie, a nade wszystko błyskawicznie, jak poltergeist ściągnięty śluzą otwartą na zło i krzywdę.
    A potem... Wszystko zabrało sekundy.
    Dziesięć. Dwanaście. Piętnaście na pewno nie.
    Kapryśny pan od bananów otrzymał taki cios w szczękę, że Lucjan ujrzał, jak w się w potworny, hybrydowy sposób wystawia. I usłyszał.
    Robiło to wrażenie zjawiska nadnaturalnego.
    Bananowy pan runął z nieprzyjemną dla estetów i filozofów dynamiką, wgniatając swoje zamroczone, odessane z energii i roszczeń ciało w stos skrzynek z piwem. Powstał rumor, lecz w tym samym czasie drugi cios – tym razem dość nożny – wymierzony został w brzuch ekspedientki. Kobieta huknęła z antylopim wierzgnięciem w półki z napojami w kartonach.
    Przysypały ją, przydając bólu i stłuczeń.
    Lucjan z zaskakująco prawdziwie oddanym rykiem lwa-furiata zakręcił stelażem wypchanym gazetami. Konstrukcja runęła z trzaskiem.
    Wtedy wskoczył na ladę i skopał kasę na podłogę. Przebiegł po ladzie we frapującej pozie przygarbionego, chorego umysłowo i kręgowo krasnoluda, wgniatając omszałymi, obłożonymi torfem trampkami szyby.
    Trzy sekundy później szedł do domu energicznym, jednakże całkiem zrównoważonym krokiem gwardzisty. Serce aż tłukło mu boleśnie płuca, jakby zmaterializował się tam upiór z młotkiem w ręku, ale raczej nikt nie rozpoznałby w nim szaleńca.
    Ani żółtozębego socjopaty z podgrodzia.
    Tym bardziej, że gorliwie ścierał pianę z ust.
    Czarnym bananem, który wyjął z dłoni powalonego archiwariusza.
    Zdążył się schronić w domu, nim usłyszał syrenę policyjną.
    - Ale szopa, ale szopa – bełkotał, usiłując trzęsącymi się rękami zaparzyć sobie mniszek lekarski.
    Nie zasnął do 4.00.
    Myślał o pissingu z Eriką, która przyznała się, że ma na imię Karolina.
    - Pissing... Pissing... - mruczał tępo z poduszką na twarzy.
    O 3.00 miał kryzys. Pobudzenie omal nie wypchnęło go do szaleńczego biegu przez ulice, co groziło kolejnym atakiem na ludzi i miejsca użyteczności publicznej.
    Jakoś zasnął, doliczywszy się sześciuset pissingów.
    Wstał o 8.00, w nie najlepszej formie. Nie był w stanie zrobić sobie śniadania. Wszystko leciało mu z rąk: chleb, jajka, pasztetowa, fasola, kakao w dzbanku na kwiaty, butla z tranem, termofor z wódką ojca.
    Karolina miała przyjść o 12.00. To dawało wielką sposobność realizacji. Miał pusty dom. Augiasz wciąż chyba siedział w areszcie, podejrzewany o wykolejenie pociągu z bydłem. Rodzice przebywali na pięciodniowym zlocie Antyezoterian – odłamu religijnego odrzucającego pojęcia i praktyki energoterapii, ziołolecznictwa, homeopatii i medytacji. Jako narzędzi szatańskich podsuwanych ludziom przez upadłe anioły, eksmitowane przez Pana na pierścienie Saturna.
    Był sam. Cudownie.
    Wypadało zmienić ubranie wymęczone dwutygodniowymi falami frustracji i agresji.
    I nieodświeżanym ciałem użytkownika.
    Czy założyć getry? Żabot?
    Pierwsza randka. Pierwsza!
    Zrezygnował z telefonu do wuja Fauna. Raczej odmówiłby mu porady. Wciąż nosił 24 śruby w kościach po tym, jak Lucjan pobił go kandelabrem.
    Poradzi sobie!
    Chciało mu się śpiewać. I śpiewał. Zapewne ściągnąłby setki orek, gdyby tylko robił to nad oceanem.
    Gdy zdał sobie sprawę, że zawodzi, grubszym głosem zaczął śpiewać pieśni sowieckich czołgistów.
    Kolorowymi kokardami ozdobił dom; obwiesił lampy, poręcze, meble. Potem na kartkach od bloku namalował wielkie ☺oraz ☼ w rażących kolorach. Sapiąc z euforii i osobliwego, pacholęcego podniecenia, oklejał tymi tworami ściany w salonie, łazience na parterze i w kuchni.
    I schowek na stuły i sutanny ojca w sypialni.
    Żyłką zerwaną z wędki wuja Fauna obwiązał bardzo artystycznie poręcze schodków na ganku.
    Artyzm bywa frapującym odzwierciedleniem rozmontowanej duszy.
    Byłoby lepiej dla świata, gdyby tę duszę zamknięto w ciele jenota.
    Lucjan świętował.
    A było co. Obsiusiamy się – myślał szczerząc zęby w sposób, który większość kultur planety uznałoby za argument do przebicia kołkiem. - Naraz, społem, na okrzyk, na hasło, falami, kaskadami.... śśśśśśśśś...
    Prawie tańczył w obłędnej radości.
    - Pissing in the rain! - zaintonował, sam sobie imponując artystycznym przebłyskiem.
    Potem chichotał godzinę.
    Kolejną przespał, zwinięty pod drzwiami w kłębek, niczym spaniel ukojony pieszczotami.
    Wstał sprężystym susem i od razu zniszczył kilka lamp uderzeniami miotły.
    - Chyba cię kocham, Erika – powiedział donośnie.
    Pocałował najbliższe ☺.
    O 12.00 usłyszał dzwonek. Pomknął otworzyć dębowe drzwi, zdobione witrażami proroków.
    Karolina nie była jakoś tam słowiańsko piękna.
    Ale całkiem germańsko niebrzydka.
    - Lubisz pissing? - wybełkotał Lucjan, któremu brakowało już trochę cierpliwości na zwodzące kroki szarmanckiego zdobywcy.
    - Piercing? - otworzyła szeroko oczy. - Mam trochę tam i tam...
    - WŁAŹ – wycharczał poltergeist, który wdarł się przez śluzę.
    Wyciągnął po nią dłonie, na których przekrwionymi oczami widział błękitne, metalicznie połyskujące szpony.
    Nigdy jej nie dosięgnął.
    Upiory wyrosły nagle. Po prostu: sekundę wcześniej nie było ich – a teraz stały tuż za Karoliną.
    Aż trzy. Wielkie, białe, ze spiczastymi głowami.
    Czarne oczy patrzyły na Lucjana z surowością obiecującą koszmary.
    Lucjan rozwarł szczękę tak bardzo, że prawie upodobnił się do hybrydy człowieka z maszkarą. Zupełnie jak ten pan od zgniłych bananów.
    Jeden z upiorów przekrzywił spiczastą głowę i przeniósł wzrok na dziewczynę. Uciekła z wyciem jędzy katowanej prętem.
    Upiór, który ją przeraził, wrócił oczami – studniami mrocznej stęchlizny – do Lucjana.
    Wszystkie trzy zrobiły krok do przodu.
    Lucjan zrobił więc trzy rzeczy, co w pewien sposób podkreślało jego człowieczeństwo.
    Po pierwsze: spienił się. Bardzo. Wyglądał jakby brodą proroka obrósł.
    Po drugie: zrealizował w końcu ten pissing.
    Po trzecie: uczynił w tył kilka nieporadnych stąpnięć, stracił w progu równowagę i grzmotnął czaszką w posadzkę z hukiem, który zwrócił uwagę kilku przechodniów.
    Nie podeszli jednak. Nie po tym, gdy spiczaste głowy zawiesiły na nich ostrzegawcze spojrzenia.
    Potem upiory błyskawicznie weszły na ganek i wciągnęły ciało Lucjana do wnętrza.
    Drzwi zostały zatrzaśnięte. Upiory kucnęły nad nieruchomym ciałem, ściągając kaptury z głów.
    - Nie żyje? - spytała matka Lucjana.
    - Żyje – zawyrokował ojciec, sprawdziwszy puls.
    - Zakopmy go w ogrodzie – zaproponował Augiasz. - To tłuk i zboczeniec. Nie przyda nam się.
    Ojciec spojrzał na niego surowo. Jak to przez studnie stęchlizny.
    - Synu. Wiernych przybywa. A kapłanów wciąż mamy za mało. Lucjan musi być gotów na jutro, by poprowadzić swoją pierwszą mszę.

 

 

___________________________________________________________