JustPaste.it

Szklany Las

Każdy z nas posiada Arsenał Tajny. Zawiera on refleks umysłu, siłę ciała, determinację ducha, światło duszy i wolę życia.

Każdy z nas posiada Arsenał Tajny. Zawiera on refleks umysłu, siłę ciała, determinację ducha, światło duszy i wolę życia.

 

Jakość i wydajność Tajnego Arsenału pozostanie zagadką aż do chwili próby.
Możemy z grubsza domyślać się jakości narzędzi zawartych w tym specjalnym, awaryjnym arsenale. Zapewne każdy też liczy, że jest to jakość dobra. Choć niewielu z nas, przypuszczam, spieszno do próby, która to weryfikuje.
Niektórym są jednak takie próby pisane.
Niektórym przyjdzie stanąć pod płonącym domem, z którego dochodzi krzyk lub przy rzece, w której tonie człowiek.
Niektórym przyjdzie walczyć o swoje życie.
W takich chwilach odkrywa się prawda o Tajnym Arsenale.
Nikomu nie życzę takich prób.

 

Opowieść dedykuję Zoe, która rozumie więcej niż wielu.

 

32d7af7c3ba86bf08dde4a517dc7768f.jpg

 

.....................Szklany Las

 

Nie czekałem długo. Jakieś dwie godziny.
Tyle, co nic.
Naprawdę nic.
Po dwóch godzinach wysoki mężczyzna w beżowym garniturze wyszedł z supermarketu, tocząc przed sobą mocno obładowany wózek.
Kiedy wózek znalazł się na wysokości czerwonego fiata 125p, wysunąłem się zza zadaszonej zatoki na wózki i ciepłym tonem zagaiłem:
- Doktor Bielecki?
Mężczyzna znieruchomiał zaskoczony. Oczywiście nie zabrakło odruchowego, nieomal niedostrzegalnego otaksowania mego ubioru. To szybko idzie. Wartość, czystość i krój. Człowiek ocenia rzecz w sekundę.
Może nie ma co z tego robić wielkiego halo.
Byłem ubrany całkiem schludnie i może to sprawiło, że mimo wyraźnego pośpiechu lekarz odpowiedział:
- Pan… przepraszam?
- Panie doktorze – zgubiłem miły ton, pobrzmiewałem już troską. – Mam bardzo poważny problem.
- Problem? – zmarszczył brwi. – To znaczy?
- Żona ode mnie odeszła, wraz z córką. Może mi pan pomóc jakoś w tej sprawie?
Pogładził siwą bródkę skonsternowany.
- Tak, oczywiście, proszę do mnie zadzwonić i…
- Ale widzi pan, panie doktorze, ja potrzebuję pańskiej pomocy teraz. Natychmiast.
- Oj, proszę mi teraz nie zawracać głowy – obruszył się, napierając na wózek dość gwałtownym ruchem. – Proszę zadz…
Błyskawicznie omiotłem wzrokiem cały parking, po czym wyrżnąłem w twarz lekarza potężnym prostym.
Doktor Bielecki runął na asfalt jak kloc, ale nim zdążył zalegnąć na nim całym ciałem, pochwyciłem go i z wprawą wepchnąłem go na tylne siedzenie fiata.
Zatrzasnąłem drzwi, po czym znów rozejrzałem się.
Słoneczny, czerwcowy poranek nie maskował zbyt wiele, a i ruch był całkiem spory. Mimo to nikt nie zauważył tego, co zrobiłem.
Inna sprawa, że zmieściłem się w kilku sekundach. Dokładnie tak, jak to sobie obliczyłem.
Spokojnym krokiem obszedłem samochód, zająłem miejsce za kierownicą i z kieszeni kurtki wyciągnąłem gazę nasączoną chloroformem.
- To naprawdę pilna sprawa, doktorze – powiedziałem.
 
*
 
Doktor Bielecki otworzył oczy i przez chwilę mrugał nimi, jakby nie do końca wierzył swoim zmysłom.
Nawet mu się nie dziwiłem.
Patrzył przed siebie, przy czym oczy mu łzawiły, ale niekoniecznie z powodu dostarczonych mu przeze mnie wzruszeń. Może podrażnił go chloroform.
A może jednak strach. Kto tam wie.
Spojrzał ku mnie powoli, ukradkiem, jakby nie chcąc mnie sprowokować do reakcji nieprzyjemnej w skutkach.
Jeśli rozumował w ten sposób, to potwierdzał, że miał głowę na karku.
Ale wystraszony był z pewnością.
Każdy by był na jego miejscu.
- Gdzie my jesteśmy? – wybełkotał.
Patrzyłem w opanowaniu na kierownicę i przesuwałem po niej palcami lewej dłoni.
- Doktorze – wymruczałem tonem łagodnej przygany. – Czy moje uderzenie wytrząsnęło z pańskiej głowy szkła kontaktowe? Bo jeśli nie, to zakładam, że obydwaj mamy przed sobą dokładnie ten sam uroczy widok.
Siedzieliśmy koło siebie i mieliśmy ten sam widok, ale nie był on aż tak bardzo uroczy.
Lekarz poruszył głową nieco śmielej i rozejrzał się na wszystkie strony. Dałem mu czas.
Patrzyłem teraz przez szybę i delikatnie gładziłem kierownicę wciąż jedną tylko ręką. Dałem czas doktorowi Bieleckiemu.
Zabrało to może minutę, gdy zarejestrował już faktycznie wszystko. Także sznur obwiązujący jego nogi w kostkach.
I moją prawą dłoń zaciśniętą na hamulcu ręcznym.
I najważniejsze. To, co dostrzegł od razu, gdy otworzył oczy.
Wielkie, mroczne urwisko, nad którym staliśmy w dużym przechyle.
Na półce skalnej, tak pochyłej, że stawało się szybko jasne, dlaczego dłoń kontrolująca hamulec ręczny to ważna dłoń.
Po minucie lekarz potrzebował jeszcze kolejnej, by ze wzrokiem utkwionym w dywaniku u stóp zmierzyć się samemu ze sobą.
 Ciężki to rodzaj konfrontacji. Nikt nie zna dnia ani godziny, kiedy życie przyniesie wyzwanie rosłe jak sekwoja. I nikt nie wie, aż do tej ponurej chwili, jakim tak naprawdę dysponuje arsenałem narzędzi samoobrony. Takich jak zimna krew, jasność umysłu, szybkość działania myślą i mięśniem.
I takim,  jak wola życia.
Bo to narzędzie decydujące.
Doktor Bielecki przez minutę konfrontował się z jakością swego arsenału.
Który nie był chyba taki najgorszy, bo po tym czasie wrócił do mnie wzrokiem i głosem znacznie spokojniejszym powiedział:
- Nie trzeba było tego robić. Powiedziałem, że panu pomogę.
Nie zareagowałem przez krótki moment. Krótki, lecz wystarczający, by arsenał lekarza został nadgryziony. Co zresztą było niczym wobec serii ugryzień, rekinich szarpnięć, która miała nadejść w bardzo szybkim czasie.
Powoli przesunąłem na niego zimny jak lód wzrok.
- Doktorze. Najpierw zaznaczę uczciwie, dobrze? – Nim coś odrzekł, podjąłem: - Jestem frustratem, psychopatą, socjopatą, czubem, ot, Potworem Ciskającym Siekiery. Okej? Tym właśnie jestem. Pan zaś siedzi tu ze mną, co ma swój cel. Celem tym nie jest powrót do starego porządku.
Rzeczywiście został ugryziony. Zamilkł, myśląc intensywnie, przy czym wzrok jego błądził to ku przepaści, to ku półce, której miał za oknem całkiem  sporo.
- Aczkolwiek wyskok z auta z zasznurowanymi nogami to rzecz niepewna – wymruczałem cicho. – Pewnie szybciej jednak zwolnię ten hamulec.
Nie odpowiedział.
Uniosłem ramiona w górę i rozciągnąłem je ze stęknięciem. Nabrałem kilku głębszych wdechów, a następnie spojrzałem na białego jak papier lekarza. Moja lewa dłoń wróciła na kierownicę, a prawa na dźwignię hamulca.
- Na początek opowiem panu o moim śnie, dobrze? To sen – westchnąłem – o Szklanym Lesie.
Patrzył na dywanik nieporuszony.
- Ten sen przyśnił mi się, kiedy żona i córka mnie zostawiły. Sen o Szklanym Lesie… To upiorny sen, doktorze. Miał pan go kiedyś? – Nie czekając na odpowiedź, kontynuowałem, ale ze wzrokiem utkwionym już w stromym, kamienistym wzgórzu, od którego dzieliło nas urwisko. – Sen o Szklanym Lesie. Gdybyż tylko przyśnił się raz, nie byłoby sprawy. Ale wie pan, jak to jest, doktorze. Jako psychiatra wie pan doskonale, prawda? Kiedy siekiera traumy przerąbuje nam kręgosłup na pół, jakiś straszny sen, taki upiór nocy samotnej, raz przyssany do gardła, nie odejdzie już nigdy, prawda?
Nie odpowiedział mi. Przestało mi się podobać to milczenie. Nie chciałem w samochodzie milczącego doktora.
- Powiem to tylko raz – rzekłem tym samym drewnianym głosem, ponownie wpatrzony w skalne zbocze. – Jeśli nie zacznie pan odpowiadać na moje pytania, wyciągnę panu krtań z szyi i położę ją na dywaniku pod pańskimi butami. Proszę mi wierzyć, zrobię to palcami dłoni. Wytrenowałem je w tym celu.
Drgnął i spojrzał na mnie.
- Oczywiście, że będę odpowiadać… Pan wybaczy, chciałem tylko uważnie wysłuchać tej historii… To znaczy tego snu. Ale pomogę panu jak tylko będę mógł, zapewniam pana.
- Trzymam za słowo. Tak… Sen nie jest miły. Otóż biegnę w nim przez taki wielki, rozciągnięty, strasznie gęsty las szklanych drzew. Szklanych dębów, sosen, świerków, jodeł… Biegnę, bo… wie pan?
- Nie… Przepraszam.
- Biegnę, bo ich szukam. Rozumie pan.
- Szuka pan żony i córki.
- Dokładnie. Sen jest opowieścią o tęsknocie. Im więcej jej skotłujemy w świetle dnia i wepchniemy sobie w kieszenie jak leniwi chłopcy papierki po cukierkach… Rozumie pan, doktorze?
- Tak.
- No. Ta upchnięta w kieszenie tęsknota wyłazi w nocy i staje nad nami, śpiącymi z naiwnością i – niestety – bezbronnością dziecka. I uderza. Dusi, zagryza, wysysa. Jedna noc może zabrać miesiąc  lub dwa miesiące życia. Co zrobić. Brakuje mi ICH. Bardzo, bardzo mi ich brakuje…
Milczeliśmy chwilę.
- No, ale obiecał pan pomoc, prawda? – podjąłem nieco żywiej. – Myśli pan, że oni wrócą do mnie?
- To zależy… - zaczął.
- Gówno tam – przerwałem. – Proszę mi tu nie wyjeżdżać z analizami i czynnikami. Konkrety. Ale najpierw dokończę sen o Szklanym Lesie. Biegnę przez las i szukam ich. I wołam.  Jest strasznie i płaczę, kiedy tak biegnę i biegnę… Szklane drzewa są twarde, a ja co chwilę wpadam na nie i odczuwam silny ból… Ale biegnę dalej. Czasem przewracam się, lecz wstaję i dalej biegnę. Ale Szklany Las to las okrutny. Okrutne jest to, że szklane drzewa wcale nie są przejrzyste. Widzę w nich tylko siebie. Myśli pan, że to kwestia załamania światła? – Znów nie dopuściłem go do głosu, choć otwarł usta. – Biegnę i szukam moich bliskich. Kocham ich bardziej niż moje życie i nawet we śnie to wiem. I czuję całą rozrywaną piersią. Próbuję wejść na drzewo – ale szklany pień mi nie pozwala. Jest śliski, obcy, zimny, wrogi. Zawsze spadam. Mniej więcej w połowie wysokości drzewa. Albo pień jest śliski i wrogi, albo szklany konar pęka pode mną i sypie się w odłamki, w które spadam.
Przed szybą przefrunął jerzyk. Przyjrzałem mu się, a co ciekawe, doktor Bielecki też to zrobił.
Był, musiałem to przyznać, z grubsza opanowany. Wszak jako psychiatra niejedno już widział.
Z pewnością zmierzył się już z niejednym Potworem Ciskającym Siekiery.
I zwyciężył każdego jednego.
Dziś nie miał zwyciężyć.
Zresztą jeśli doświadczenie – bardzo duże – miało mu pomóc wydostać się z matni, to jeszcze nie miał na to pomysłu. Widziałem to w jego oczach.
Żaden z pacjentów nie wsadził go wcześniej do fiata 125p zawieszonego nad przepaścią.
- Pan nie wie, doktorze, jaką męką jest iść przez las, który zdaje się nie mieć końca. Który obija kości. Który jest nieprzejrzysty: w pniach widzę tylko swoją twarz, setki wykrzywionych w trwodze i zaszczuciu odbić mojej twarzy. I nie mogę nawet wejść na wierzchołek drzewa szklanego, żeby zobaczyć, gdzie jest kres. Gdzie jest moja rodzina. Gdzie pójść. A wie pan, doktorze, co jest najgorsze w tym śnie?
- Co?
- Że je słyszę. Blisko. Wyraźnie. Jakby były oddalone o kilka drzew. Wołają mnie. A ja biegnę i biegnę…  Odbijam się od pnia. Ale wstaję. Biegnę. I też krzyczę. I płaczę.
Odprowadziłem martwym spojrzeniem odlatującego jerzyka. Moje spojrzenie było martwe, bo wychodziło z martwego ciała.
- I kiedy się budzę, płaczę dalej. Bardzo wiele poranków przepłakałem, doktorze.
Pokiwał głową przybity.
Nie był przybity moim nieszczęściem, lecz własnym, ale starał się odnaleźć w sytuacji, która nie była łatwa. To musiałem mu przyznać. Starał się podnieść.
- Dziękuję, że mi pan o tym powiedział – skinął głową. - Nie jest pan pierwszy, który przyszedł do mnie po pomoc, ponieważ został sam. Wielu takich miałem. Ale jest pan całkiem opanowany i silny.
- Ilu pan pomógł?
- Wszystkim. I panu też pomogę. Jako człowiek doświadczony pewne cechy człowieka dostrzegam natychmiast. Na przykład siłę do walki. Odporność na ciosy. I potencjał. Mam znajomego psychologa, który też panu pomoże. Damy radę, ponieważ jest pan mocnym człowiekiem, panie…
- Może mnie pan nazywać Potworem Ciskającym Siekiery. Albo Człowiekiem z Czerwonego Fiata. Co tam pan woli, doktorze.
Nie miał racji. Znacznie przecenił mój potencjał. Nie byłem silny. Byłem pogorzeliskiem. Czymś w rodzaju wypalonego ogniem kłębu drucianego, przerzucanego wiatrem przez pustkowia.
Niczym więcej.
- Czy… spotkaliśmy się już wcześniej? – spytał z namysłem.
- Nie – odrzekłem uczciwie. – Nigdy. Żałuję, ale nigdy.
Rzeczywiście żałowałem. Powinienem był spotkać doktora Bieleckiego dużo wcześniej. W odpowiednim momencie.
Wbiłem w niego oczy wycięte z bloku skalnego.
- Okej, doktorze. Niech mi pan powie, jaka jest szansa, że one do mnie wrócą. Może pan to sprawić?
- Że wrócą? Oczywiście… jest to całkiem możliwe. Ale ściślej rzecz biorąc, to pan to sprawi. Ja mogę popracować nad panem. Wzmocnić, oczyścić. Wskazać problem. Zneutralizujemy go wspólnymi siłami. A potem to pan pozostanie w polu.
- I one wrócą?
- To bardzo możliwe.
Wystrzegał się zbyt optymistycznie brzmiących obietnic, ponieważ łapałem go za słowa i groziłem czymś poważniejszym, niż cios zadany na parkingu.
Ale jednak kładł akcent na powodzenie, bo ostatnie, czego chce jeniec frustrata, to odebrać mu nadzieję.
Tak. Całkiem dobrze sobie radził we fiacie uwieszonym nad przepaścią.
- Ale konkretnie. Kiedy wrócą? Jakie mam szanse? Konkretnie, doktorze.
W końcu zadał to nieuchronne pytanie.
- Hm… A kiedy odeszły? Kiedy żona pana zostawiła?
- Osiemnaście lat temu.
Zapadła cisza, ale była to też cisza, której się spodziewałem.
Zaskoczony doktor Bielecki zagryzał wargi, patrząc to na moją twarz, to na rękę trzymającą hamulec.
- Osiemnaście lat temu?
- Tak. Całkiem sporo, prawda? – Mój głos zaczął brzmieć gorzko i sarkastycznie zarazem, nadal był to jednak martwy głos. Nie mogło być inaczej. – I jak to teraz wygląda? Licho z tymi szansami, doktorze, prawda?
Zastanawiał się, i to intensywnie, sygnalizując swoje zafrapowanie spiętymi, pulsującymi policzkami.
Wyglądał, jakby starzał się dużo szybciej, niż kiedykolwiek wcześniej.
Z pewnością tak było.
- Żona odeszła osiemnaś…
- …i córka.
- Khm… Żona i córka odeszły od pana osiemnaście lat temu, a pan dziś rano uwiózł mnie…
- Porwał. Porwałem pana, doktorze. Nie ubierajmy poważnych, twardych spraw w groteskowe słowa. Dostał pan łomot i został porwany. I zawisł nad przepaścią, ponieważ osiemnaście lat temu odeszła ode mnie żona i córka. Dokładnie z tej właśnie przyczyny.
W innych okolicznościach powiedziałbym, że zabawnie zmarszczył brwi.
Ale to nie były okoliczności do śmiechu.
Żadne nie były, od osiemnastu lat.
- Chcę powiedzieć panu, doktorze, że osiemnaście lat temu zaszła poważna zmiana. Bardzo poważna. – Teraz obaj patrzyliśmy w zbocze przed nami. – We wtorek miałem na stole miskę zupy grzybowej. A w środę już nie. We wtorek rano wstałem z łóżka i zostałem obwieszony. Jak choinka. Tak to jest, kiedy zaczyna się rodzinny dzień, a ukochane dziewczyny czepiają się ramion, uwieszają… To cudowne uczucie być choinką. We wtorek nią byłem. W środę już nie. We wtorek się przytulałem. W środę już nie. – Spojrzałem na niego pustym wzrokiem. – To jest poważna zmiana, zgodzi się pan, doktorze?
- Tak…
- Czy pan się rzeczywiście dziwi, że po osiemnastu latach wciąż mi tego brakuje?
Przełknął ślinę.
- Nie dziwię się – powiedział ostrożnie. – Ale to się przytrafia wielu ludziom. Większość buduje nowe, silniejsze, bogat…
- Gówno tam. Budują, bo chcą. Ja nie chcę.
- Nie jest za późno.
- Mam pięćdziesiąt lat. Jest za późno.
- Pięćdziesiąt…?
Nie powiedział tego, co pomyślał. Ale ja zrobiłem to za niego.
- Tak. Jesteśmy rówieśnikami, doktorze. Wiem, to zaskakujące. Mam dużo starszą twarz. Takie twarze mają chłopcy, którzy rozdarli sobie kieszenie napychając w nie papierki po cukierkach. Tak to już jest.
Skrzyżował ze mną spojrzenie.
- Nie jest za późno.
- Jest.
Rzeczywiście było za późno.
- Poza tym… Nie chcę. Wola i wiara człowieka decydują o każdym kroku. Nie mam woli i wiary, by zrobić krok, który ma pan na myśli, doktorze. Ale proszę mi wierzyć, próbowałem. Tak, próbowałem… Zapisałem się na jogę i jazdę konną. Medytowałem. Słuchałem Mozarta, bo skoro jego muzyka uzdrawia kwiaty i zwierzęta… Podróżowałem. Zacząłem boksować, bo z każdym uderzeniem, z każdą kroplą potu miałem zamiar wyrzucić… Rozumie pan, doktorze?
- Tak.
- No. Ale nie udało się. Nie zadziałało nic, ponieważ prawdziwej miłości nie da się odwiesić na kołek. Nie da się jej pożegnać. Zresztą wkrótce potem, po tych bezcelowych, żałośnie oszukańczych wysiłkach, znów upadłem. Rok później.
Czekał, aż dokończę.
- Po roku wszedłem do pokoju córki i wziąłem się za porządki. Wie pan, że kiedy mnie zostawiły, to wszystko zostało tak, jakby nigdy nic?... Wszystkie zabawki? – Patrzyłem na niego dwiema jaskiniami. Mrok nigdy już nie miał opuścić tych jaskiń. – Czy pan wie, doktorze, co oznacza w takich okolicznościach wziąć do ręki zabawkę dziecka? Jedną, drugą?... Powiedzmy: siódmą? Każdy z tych przedmiotów wgryza się jak wilk pozbawiony litości, tyle że nie w łydkę, a w serce. Każda jedna zabawka uderza pięścią z żelaza. Każda jedna z nich jest wymierzonym w pierś najgorszym rodzajem karabinu, strzelającym najgorszym rodzajem amunicji. – Obniżyłem wzrok na dywanik u stóp. – Wspomnieniem.
Jerzyk wrócił i usiadł na masce. Lekarz drgnął, jakby wystraszył się, że to lądowanie przechyli ciężar i zrzuci auto w dół.
- Nigdy nie sięgnąłem po ósmą zabawkę. – Wróciłem do niego wzrokiem. – I nigdy już nie wszedłem do pokoju mojej córki. Tamtego dnia zrozumiałem kilka rzeczy. Są takie rzeczy w życiu, do których zrozumienia nikomu się nie spieszy. Ale one i tak przychodzą, czy tego się chce, czy nie. I przyszły. Zrozumiałem więc siłę nieodwracalności. Zrozumiałem, że każda inna siła jest iluzją. Nadajemy rangę siły, mocy i znaczenia wielu sprawom, ale mylimy się, doktorze. Prawdziwą siłę posiada Nieodwracalność. Reszta to iluzja. Czy po prostu gówno, inaczej mówiąc. Zwyczajne gówno.
Jerzyk przyciągnął i moją uwagę. Chodził po masce, przekrzywiając dzióbek i rzucając ku nam spojrzenia.
- Gówno - powtórzyłem.
Doktor Bielecki westchnął cicho.
- Rozumiem pana… - powiedział. – Naprawdę. Mnie też porzucono. Moja matka. Wszyscy jesteśmy poddawani próbom.
Tymi słowami nie wzruszyłem się bardziej, niż ptak, który z nieznanych, frapujących przyczyn został nam towarzyszem.
- Tak. To by tłumaczyło to i owo, doktorze. Ale między nami jest jednak różnica bardzo istotna.
- Jaka?
- Zaraz się pan dowie. To już nie potrwa długo, proszę mi wierzyć. Jak wszystko w spirali wszechświata, tak i nasze spotkanie jest obliczone w czasie. – Jego oczy znów zabłysły łzami, ale byłem pewien, że to wciąż oznaczało reakcję na chloroform. – Tak… Tego dnia, gdy przewróciłem się nad zabawką numer siedem, zrozumiałem, że poniosłem klęskę nieodwracalną. Że przegrałem porażką najbardziej dotkliwą z wszystkich możliwych. Że próbując rozciągnąć swoje usta do uśmiechu oszukiwałem siebie, a jeszcze bardziej innych: rodziców, przyjaciół… Rozumie pan. W gruncie rzeczy to chyba właśnie dla nich wziąłem się za zbieranie siebie z podłogi. Rozrzuciło mnie na przestrzeni kilometra czy dwóch, ale wziąłem się za zbieranie, bo wokół mnie wciąż było kilka osób, którym byłem coś winien. Wciąż było kilka osób, które – dobrze to wiedziałem – nigdy by się nie uśmiechnęły, gdybym ja się nie uśmiechnął. Dlatego zacząłem rozciągać usta.
Jerzyk patrzył na mnie, a ja na niego. Ja i ptak patrzyliśmy sobie w oczy.
W samochodzie zawieszonym nad przepaścią.
Byłem pogorzeliskiem, oparem unoszącym się nad studnią, szkieletem wytoczonym z ognia – ale widok ten coś we mnie poruszył.
To nie było takie zwyczajne.
Inna sprawa, że to było za mało, by choć na chwilę pokolorować przestrzeń, która mnie otaczała.
Dużo za mało.
- Jest pan wrażliwym, ale też przenikliwym i mocnym człowiekiem – powiedział cicho. – I wbrew…
- Jestem gównem – przerwałem. – Proszę mi zaufać. Wiem, co mówię. Jestem gównem od osiemnastu lat. A może byłem nim i wcześniej, bo przecież nie spadają na nas ciosy, na które nie zasługujemy? Czy tak? Jak pan myśli, doktorze? – Z moich jaskiń wysunęły się włócznie tak przeszywające, że nie sposób było nie udzielić odpowiedzi.
- No cóż, w sumie to bym się zgodził. Doświadczamy tego, co w jakiś sposób odbija nasze zaniedbania, pomyłki, niedoskonałości. Powiedziałbym, że na poziomie podświadomym zapraszamy pewne… problemy. Po to, by rozwikłać samego siebie. I uzdrowić. Bolesne doświadczanie to jest także awans, myślę…
- Yhm – pokiwałem głową. – Co by, na ten przykład, w pańskim przypadku, miało odbijać obecne pańskie położenie? Czy jest możliwe, że zaprosił je pan podświadomie? By się rozwikłać i awansować? – Nie odpowiedział, a ja kontynuowałem beznamiętnie: - We wtorek miałem więc coś tak ważnego, jak przytulanie. Tak… Czy pana kiedyś zastanawiała kwestia przytulania się, doktorze? Bo ja tak sobie myślę, że to chyba najważniejsza sprawa jest. Hm, mam nawet dziwne przekonanie, że gdyby wprowadzono obowiązek przytulania drugiego człowieka co godzinę, wie pan, dla wszystkich bez wyjątku – to żaden Potwór Ciskający Siekiery nie pojawiłby się na tym świecie. Nigdy. Co pan myśli, doktorze?
- To możliwe…  - Patrzył tępo na swoje nogi.
- No. To się zgadzamy. Pierońsko brak mi przytulania... Cholera jasna, ręka na hamulcu mi cierpnie. – Drgnął, ale nie podniósł głowy. – Tak więc we wtorek przytulałem się, a w środę już nie. No i nikt mi nie podał zupy grzybowej. Nikt mi już niczego nie podał. Ani w środę, ani przez kolejne osiemnaście lat. Przykra sprawa, co? Tak, do dupy to wszystko. Ale wie pan, tylko jedna rzecz w środę pozostała niezmieniona. Chce pan wiedzieć, jaka?
- Tak…
- Moje koty. Trzy koty. Zostały ze mną.
Nic nie odpowiedział.
- I wydawałoby się – rzekłem tonem nieomal bajarza – że to jakieś wsparcie, że promyk, że to zawsze coś, prawda… Ale nie. Zupełnie nie. Przeciwnie. To mi tylko skomplikowało sytuację. Naprawdę. I zaraz powiem panu, dlaczego. Cholera… Chyba będzie padać… Jerzyk nas opuści. Szkoda, byłby świadkiem. No i dobrze mieć kogoś, kto machnie skrzydłem na pożegnanie, odprowadzi wzrokiem, prawda? Samotne umieranie to też przekleństwo, zrozumiałem i to. Może ma pan rację, doktorze. Może tylko klęski i połamane kręgosłupy pozwalają zrozumieć istotę rzeczy. Szkoda, że tak jest… - Zdjąłem dłoń z kierownicy i nalałem sobie kawy z termosu. Prawą rękę nieprzerwanie trzymałem na hamulcu. – Zerknął na termos, ale nie zareagował nawet drgnięciem. – Kawy? Proszę mi wierzyć, drugi raz nie zaproponuję.
- Nie, dziękuję…
- Tak. – Napiłem się bez pośpiechu. – Trzy koty. Widział pan kiedykolwiek trzy koty w jednym miejscu, doktorze?
- Nie, nie sądzę.
- A może pan widział jednak. Tylko nie zauważył. Można patrzeć, ale nie zauważać. To się często zdarza… Niestety, moje koty sprawiły, że odkryłem kolejną straszną regułę życia. Straszną, przeszywającą nawet bardzo połamany kręgosłup. Otóż… tęsknota, doktorze, uderza w zwierzęta tak samo, jak w ludzi. Naprawdę – wymruczałem ze nosem w kubku. – Serio… One cierpią rozłąkę zupełnie tak samo. Gówno wiemy o zwierzętach. Może dlatego, że je jemy, zamiast obserwować. I przytulać. Doktorze! Widok kotów, które osowiały z dnia na dzień i kładły się w starych rzeczach żony i córki rąbał mnie jak siekiera każdego ranka i każdego wieczora. Rąbał mnie jak topór. Latami.
Pojedyncze krople zaczęły spadać na maskę i szyby. Jerzyk nie odlatywał, wciąż spacerował i obserwował nas.
- Latami. Żal ściskał mi serce. Ale właśnie ze względu na to musiałem poczekać z zemstą.
- Z zemstą?... – Rzucił ku mnie spojrzeniem.
- Á propos tego rozwikływania siebie. To jest, przyznam, bardzo ciekawe ujęcie sprawy. Rozwikłać siebie… Może po to żyjemy? Zawieszona na haczyku przynęta szczęścia w tej czy w innej formie… No cóż, na haczyku wiesza się zawsze i wszędzie kolorowo opakowane kłamstwo, iluzję i wyrok śmierci. Nie znam innych przynęt. Ale rozumiem już, że tak to właśnie wygląda. Że nie rodzimy się dla odkrywania kolorów, lecz dla ich utraty. Że wchodzimy w pułapkę prędzej czy później; czołgając się, maszerując lub biegnąc. W zależności od fartu i woli umysłu. Bo chodzi rzeczywiście tylko o to w tym wszystkim, o ten jeden cel – rozwikłać siebie… Przeczytałem o tym w pańskiej książce, doktorze – spojrzałem mu prosto w oczy. Przebiłem je włóczniami na wylot.
- Czytał pan moją książkę? – zapytał niespokojnie. – Którą?
- Za nami jest las, doktorze.
Obejrzał się.
- To w ogóle miła okolica. Las, niezła droga z wjazdem na półkę skalną dla samobójców. Piękny widok na zbocza i na urwiska. Piękny to kraj. A las… To jest, doktorze, Zielony Las. Ostatni raz byłem w Lesie Zielonym osiemnaście lat temu, we wtorek. Nigdy więcej nie wszedłem do Lasu Zielonego, ponieważ ostatni raz byłem w nim z żoną i córką. We wtorek rano. Rozumie pan?
- Tak…
- No właśnie. Tak to już jest. Lista rzeczy, których nie robię z tej przyczyny, że dzieliłem je z moją żoną i córką, jest bardzo długa. Niewiele mi zostało, doprawdy. Zielony Las też mi przepadł. Przez osiemnaście lat, chcąc-nie chcąc, wchodziłem tylko do Lasu Szklanego. Od osiemnastu lat śnił mi się ten straszny, zimny, beznadziejny las, co duszę dławi. Tak to wygląda.
Wciąż patrzył na las za nami.
- Co do starych ubrań – wymruczałem – jest coś, o co chciałem pana zapytać. Może pan zresztą ma znajomego chemika, może on coś doda fachowo… Otóż pół roku po tej środzie, wie pan, podszedłem do wieszaka, na którym wciąż wisiała kurtka mojej żony. Hm… Jak taki, wie pan, mały, głupi osesek, wtuliłem się w nią, w jej wnętrze. To było bardzo zaczarowane wnętrze… Zaczarowane, bo kiedy ostatnio raz się odsłoniło, wciąż miałem je przy sobie… Wie pan, doktorze, to coś, jak znaleźć skrytkę z dzieciństwa i otworzyć ją po latach… Wielka chwila. Ale chyba nie tak bardzo wesoła, hm? Zaczarowane było wnętrze tej kurtki, bo, nie uwierzy pan, wciąż kryło jej zapach. Zapach mojej żony. On wciąż tam był, a skoro on był, to była i ona… Prawda? Tak jakby. Wtuliłem twarz w ten zapach, zamknąłem oczy i tak mi minęło pół dnia. Tak. Chemia to dopiero czary, czyż nie? Coś pan powie o tym? Albo zadzwoni do znajomego chemika? Sporo telefonów już było do pana, kiedy pan spał. Może coś ważnego? Jakieś kłopoty pacjentów, porzuconych przez bliskich?
Milczał, nie odrywając błyszczących oczu od lasu.
- Doktorze mój – rzekłem głosem z drewna. – Proszę się pogodzić z faktem, że nigdy już nie wejdzie pan do Lasu Zielonego. – Dopiłem kawę i starannie zgniotłem w dłoni papierowy kubek. – Jest kilka rzeczy, które lubię w tym naszym świecie. Podoba mi się doprawdy niewiele. Jeśli by uznać za zasadę, że pierwszym napojem człowieka jest mleko matki, a ostatnim kawa, to tak, to mi się podoba. To całkiem do rzeczy. Ale niewiele tego jest, doktorze. Bardzo niewiele. Nie podoba mi się znacznie więcej, prawie wszystko. Choćby to, że wyrąbuje się drzewa w Lesie Zielonym. O to zgłoszę pretensje temu, kto mnie przyjmie w progu już za chwilę. Niezależnie od tego, kim będzie, lista moich krytyk będzie spora. Nawet, gdyby ten gospodarz miał rogi kręte i długie jak anakondy amazońskie, ust mi to nie zamknie. Pan też już coś przygotował, doktorze? Jakąś listę skarg i uwag? Nie mamy wiele czasu.
Zerknął na mnie ze zmarszczonym czołem.
- Mogę panu pomóc – rzekł cicho.
- Tak. Oczywiście. Garścią tabletek, które ma pan w kieszeni marynarki?
- Tym też. Gdyby mi pan zaufał…
Popatrzyłem na niego z wyrazem skrajnego znużenia.
Które czułem od dawna.
Nie chciało mi się już przedłużać tej rozmowy. Tym bardziej, że nawet nie mogłem.
- Doktorze. Przeżyliśmy na tym świecie mniej więcej ten sam czas. I chciałbym zapytać pana, czy pan zdążył.
- Czy zdążyłem co? – Nawet nie krył napięcia.
- Rozwikłać siebie. Bo ja zdążyłem. Rozwikłałem siebie i wiem już, że nic tu po mnie. Jestem nędzarzem. Człowiekiem gorzkim do potęgi. Tacy ludzie odbarwiają świat. Dlatego mam obowiązek zabrać się stąd. Tak powinność, rozumie pan. Nie będę z tym zwlekać. A jak z panem? Potrzebuje pan więcej czasu, czy już się pan uporał?
Zamrugał oczami.
- Potrzebuję więcej czasu – wycharczał. – Jest tyle spraw…
- No tak. Nie dokończył pan przecież jednej książki, prawda?
Rozwarł usta szeroko, w zasadzie uczynił z nich grotę ziejącą beznadzieją.
- Książki…? – wydusił.
- No, tej o rozwikłaniu siebie. O eksperymencie. Zaraz… Tytuł, tytuł… - mruczałem, gniotąc go i słowami i wzrokiem, gniotąc go całym sobą tak, że kulił się i malał. – Zdaje się, tytuł brzmi Frankenstein doktora White’a?
Teraz już trzepotał powiekami. Zupełnie stracił nad nimi panowanie. Trzepotał nimi w niezwykłym tempie, a ja przez chwilę przyglądałem się temu z zadumą.
- Nie napisałem takiej książki – zdołał wybełkotać.
Potarłem lewą dłonią twarz. Miałem uczucie pocierania starej kory wierzbowej.
Od dawna miałem to uczucie.
- Ściślej rzecz biorąc, n i e  d o k o ń c z y ł jej pan. I nie wydał. Ale jest w połowie gotowa. I ja przeczytałem tę połowę.
- Przeczy… - wciąż mrugał, trzepotał, kulił się i drżał, jakby był jeszcze bardziej żałosną istotą niż ja. – Jak to?... Kiedy? Gdzie?
Ale chyba nie był. Ja czułem się jak ostatni ulatujący z wiatrem strzęp.
Jednak ten strzęp miał coś do zakończenia, zanim uleci.
- W pańskim komputerze, doktorze. Po tym, jak się do niego włamałem.
Tym razem grota nie zdołała uwolnić słów. Spod trzepoczących powiek spływały łzy. Sam nie wiedziałem, co jeszcze mogło uwalniać łzy u człowieka poddanego wstrząsom.
Bo jednego byłem pewien: doktor Bielecki nie płakałby z żalu.
- Po tym – kontynuowałem znużonym głosem – gdy uzyskałem całkiem swobodny dostęp do pańskiego gabinetu. W pańskim domu. Bardzo swobodny dostęp. Niewiele trzeba, by to sobie zapewnić. Wystarczy uwieść żonę właściciela gabinetu. Zabrało mi to dwa lata. Ale udało się.
Nie chciało mi się już patrzeć na twarz psychiatry, która zamieniła się w grotę. Była to zmiana nieodwracalna. Nic już nie miało przywrócić dawnej twarzy doktorowi Bieleckiemu, tak samo, jak nic już nie miało cofnąć mnie do wtorku sprzed osiemnastu lat.
Odwróciłem się od niego i popatrzyłem przez szybę na jerzyka.
Doktor Bielecki zaś patrzył na mnie, kiedy kończyłem głosem adekwatnym do twarzy pokrytej korą, głosem drewnianym i zupełnie martwym:
- To bardzo ciekawa książka. Mówi o młodym psychiatrze, który we wtorkową noc włamuje się do pewnego domu, w ramach eksperymentu Frankenstein. W ramach tego eksperymentu lekarz strzela z pistoletu do młodej kobiety i do pięcioletniej dziewczynki. Poza nimi w domu nikogo nie ma. Nie ma, bo mąż i ojciec, głupiec pozbawiony intuicji i wyobraźni, wyjechał swoim furgonem po towar, zamiast zostać tam, gdzie było jego miejsce. Nie ma więc nikogo więcej... No, jeśli nie liczyć kotów. Trzech kotów, które ów lekarz co prawda zobaczył, lecz ich nie ujrzał. Dlatego nic nie ma o nich w książce. Potrafię to zrozumieć. To jedno potrafię. Samej istoty eksperymentu nie potrafiłem zrozumieć od osiemnastu lat. Nie próbowałem zresztą. Od osiemnastu lat skupiałem myśli tylko na jednym. Na zemście. Na zemście na zdegenerowanym, cynicznym lekarzu-szatanie.
Ptak tkwił nieruchomo na masce i patrzył na mnie. Tylko na mnie. Na człowieka, który zabił moich bliskich, nie zwracał już uwagi.
- Książka nie została ukończona – podjąłem po chwili – ponieważ zawiodły pańskie rachuby, doktorze. Miał pan poprowadzić moją terapię, prawda? Miał pan osobiście podnieść człowieka, którego pan przewrócił, oddawszy siedem strzałów w jego rodzinę. Niezwykły eksperyment, zaiste. Nie udało się, bo nie byłem w ogóle zainteresowany żadną terapią. Od pierwszej chwili interesowała mnie tylko zemsta. Tylko to. Chciałem funkcjonować dla bliskich, ale to zemsta była tym prawdziwym silnikiem. Taki i tylko taki silnik wyprowadzi człowieka z najgłębszych bagien klęski i upodlenia. To właśnie myśl o zemście uniosła mnie stamtąd za ramiona, jak zafrasowany, zatroskany anioł. Tylko myśl o zemście sprawiła, że nie utonąłem w studni, w którą zepchnęło mnie siedem strzałów.
- Nie byłem wtedy sobą – wyszeptał Bielecki.
- Oczywiście, że pan nie był – zgodziłem się. – Czytałem w książce. Jako pański nie w pełni ukończony Frankenstein przeczytałem ją uważnie i to trzy razy. A może dziesięć. Rzeczywiście, nie był pan sobą. Był pan pod wpływem jakichś środków. To prawda. Ale, zdaje się, był pan całkiem sobą, kiedy sięgał po nie? I kiedy kupował pistolet? I kiedy pisał książkę?... Nic to jednak. Rozumiem. Nie był pan sobą, kiedy oddawał strzały. Ale i ja też nie jestem sobą teraz, kiedy trzymam pana we fiacie zaparkowanym nad urwiskiem. Rozumie pan. Ja sprzed osiemnastu lat nigdy bym tego nie zrobił. Tyle że nie jestem sobą sprzed osiemnastu lat. I nigdy już nie będę.
Doktor Bielecki trząsł się tak, że zaczęło mieć to wpływ na samochód.
- Sprawa nie była łatwa – mówiłem półgłosem, nie odrywając oczu od ptaka. – Od środy, w której nie podano mi zupy, w której nie przytulił mnie nikt, kogo bym kochał, myślałem o pochwyceniu Potwora Ciskającego Siekiery, który ukradł mi wszystkie kolory, ukradł mi w ogóle wszystko, oprócz – i to było moim nieszczęściem – mojego rozumu. Rozum został, więc rozszarpał mnie żalem i tęsknotami. Co zrobić… Pan myśli, że sprowadziłem to nieszczęście na siebie podświadomie, doktorze? By rozwikłać siebie?... No cóż, kto tam wie… Łapałem się wszystkich tropów. Nie interesował mnie ich współczynnik absurdu. Miałem dwa konieczne narzędzia: czas i determinację. Więcej nie trzeba. Łapałem się wszystkiego, płacąc wszystkim, co było konieczne. Aż nastąpił przełom po pół roku. Po pierwsze: zaczęło mnie zastanawiać, dlaczego wszyscy, każdy jeden policjant, lekarz, sklepikarz, sąsiad – polecają mi pana jako mistrza terapii. Każdy jeden. W końcu musiało mnie to zafrapować. I zrodzić jedyną możliwą konkluzję. Że skoro wszyscy, ot, mimochodem, dziwnie regularnym mimochodem, kierują mnie do pana, to znaczy, że pan sam mnie szuka. Prawda? Logika to prosta, asfaltowana droga.
Krople deszczu zgęstniały i zaczęły wydawać cichy dźwięk. Ptak wciąż tkwił w tym samym miejscu i patrzył na mnie.
- Umówmy się, doktorze, że kiedy nasz jerzyk odleci, to uderzy nam w dzwon na drogę. Odlecimy i my.  – Od strony psychiatry, strony, w którą nie chciało mi się już patrzeć, dobiegały jęki i stękanie. – Więc zapytałem sam siebie: dlaczego doktor Bielecki szuka mnie tak uporczywie? Był to kolejny absurdalny trop, kolejny, który podjąłem. Po drugie, wykorzystałem złotą regułę człowieczeństwa. Że wszystko jest kwestią ceny. Ceny w istocie czasem wysokiej. Musiałem sprzedać sklep i dom, by złamać policjanta. Mimo to rozebrał mnie do naga i obrobił z całego sprzętu do nagrywania. I nic nie dał do ręki. Musiało wystarczyć mi jego słowo. Co mi powiedział? No cóż, zostawił pan coś tam w moim domu. Ale za mało na dowód. Ot, na poszlakę. Poszlakę łatwo się likwiduje. Wystarczy zapłacić. W chorym kraju kliki roją się jak węże na dnie tysiącletnich piwnic. Co zrobić. Szumowiny są zazwyczaj bogatsze niż ludzie poczciwi. To nie ułatwia sprawy. Ale wiele tłumaczy. Na przykład pozwala zrozumieć, dlaczego wyrąbuje się boski dar zwany Lasem Zielonym.
Deszcz gęstniał,  a dźwięk zaczynał przechodzić w bębnienie. Jerzyk poruszył się i obejrzał za siebie.
Doktor Bielecki rzęził coś w języku, który być może zrozumiałby gospodarz z rogami jak anakondy amazońskie.
- Stanąłem ostatecznie w takim punkcie, doktorze, w którym nie miałem dowodu, lecz tylko podejrzenie. Ale w sumie tylko to miałem, jeśli nie liczyć trzech kotów, z którymi codziennie kładłem się w kłębku na rzeczach pachnących żoną i córką. Poza tym już nic. Sprzedałem dom, żeby uzyskać podejrzenie. W tej sytuacji wskazanym było poznać się z panem trochę bliżej. Jak już zaznaczyłem, żałuję, że nie miałem okazji poznać pana wcześniej. Dokładnie w noc z wtorku na środę, kiedy zabrał się pan za moją rodzinę. To dręczy mnie od osiemnastu lat. Wyjechałem po towar, zamiast chronić jedyny prawdziwy skarb. A tak… cóż, musiałem poznać pana poniewczasie, w celu ukarania. Zabrałem się więc za żonę pańską. Nie, żeby pana upokorzyć, niech to będzie jasne. Nie w ten sposób. To był tylko środek do celu. Muszę przyznać, łatwo nie było. Najpierw musiałem zostać Znajomym Przypadkowym. Potem Znajomym Sympatycznym. Potem Znajomym Odprężającym. Następnie Pocieszającym… W sumie dwa lata. Mozolnie. Ale miałem czas. Zanim się za to zabrałem, odczekałem pięć lat. Przecież nie chciałem być rozpoznany. Zresztą moja twarz spływała koszmarami, koszmary nie uwodzą żon lekarzy. Wyjechałem. Sprzedałem dom, w którym upadłem przy siódmej zabawce. Przeniosłem się z kotami gdzieś, gdzie nie mogłem odnaleźć szczęścia, ale gdzie mogłem się przygotować. Zemsta jest cierpliwa, powiadają, i mają rację. Kiedy nabrałem gotowości, uwiodłem pańską żonę, doktorze. Dzięki temu przeczytałem pół pańskiej książki. Frankenstein doktora White’a. Czy raczej: doktora Bieleckiego. Opis egzekucji jest naprawdę dobrze oddany. Przeczytałem go tuzin razy. A może pięćset. Kto by tam zliczył. Są rzeczy, których nie obejmują rachunki. Myśli pan, doktorze, że dokończy swoją powieść? Co by tam miało być? Pozszywany psychicznie Frankenstein, zakładający nową rodzinę? Upadły dzięki panu i podniesiony dzięki panu? Doktorze?
- Może… Może to… Gdybym ci oddał…
- No? Co tam?
- Moją córkę… i dał dużo pieniędzy. Bardzo dużo. Pewnie źle to brzmi…
- Hammurabi rzekłby, że brzmi to całkiem do rzeczy. No, ale Hammurabi zaprosiłby do tego samochodu pańskich bliskich, to druga rzecz. A ofertę pieprzę. Pieprzę już wszystko, szczerze mówię. W czasie tej rozmowy kilka razy zapytałem pana, czy pan rozumie. To i tamto. Wbrew pańskim odpowiedziom, pewien jestem, że gówno pan rozumie. Wycina pan drzewa z Zielonego Lasu, doktorze. Gówno pan rozumie i gównem pan jest.
Umilkł. Lewą ręką otworzyłem skrytkę i wyciągnąłem z niej nóż. Oczy prawie wypadły z twarzy doktora Bieleckiego.
A ja wciąż patrzyłem na jerzyka.
- Powiedziałem wcześniej, że jest między nami zasadnicza różnica, prawda? Jest. Otóż pan został porzucony, a ja nie. Nikt mnie nie porzucił. Natomiast obrabowano mnie. Obrabowano mnie z miłości. Wyrżnięto mój Las Zielony. Od wielu lat miałem tylko Szklany Las. Prawie co noc wpadałem w ten las i przeżywałem mój koszmar. Biegłem, przeciskałem się przez szklane pnie i nie mogłem ich znaleźć. Słyszałem je, ale nie widziałem. Były blisko, ale nigdy nie mogłem zdążyć. W tym śnie moja świadomość była mglista. Wiedziałem, że coś grozi moim bliskim, ale nie wiedziałem, co dokładnie. Byłem przerażony i biegłem z całych sił. Ale wie pan, doktorze, jak to jest z tym bieganiem w snach… W tym Szklanym Lesie był ktoś jeszcze. To właśnie przerażało. Kiedy się budziłem, wiedziałem, że to pan. Wiedziałem, że to Ciskający Siekiery Doktor Bielecki. Ale we śnie zawsze zapominałem… I wie pan co? Zawsze, w każdym z tych snów, wołałem do moich dziewczyn: „Czy jesteście ranne?”… Z tym pytaniem na ustach obudziłem się tysiąc razy. Może sto tysięcy. Kto by tam liczył takie rzeczy. – Zważyłem nóż w ręce i przesunąłem po nim pustym wzrokiem. W ostrzu odbijało się światło, we mnie nie było już dawno żadnego światła. – „Czy jesteście ranne?”… Tak. Jakieś piętnaście lat temu zapłakałem po raz ostatni. Człowiek ostatecznie nieszczęśliwy, to ten, który już nie płacze. To kolejna z moich lekcji wyniesionych ze szkoły, do której mnie pan zapisał, doktorze, oddawszy siedem strzałów. Jeśli możesz jeszcze płakać, człowieku, to jest w tobie światło. Moje lampy zgasły, krypta zasunięta.
Niezwykła jest siła z jaką może trząść się człowiek. Fiat też trząsł się, gdy przeszły na niego wibracje rozpadającego się w kawałki mordercy.
- Byłem gotowy do zemsty już dawno temu. Miałem plan, i to udoskonalony, bo przecież każdego dnia myślałem nad nim i wnosiłem poprawki i zabezpieczenia. Dziś rano skopiowane pliki z pańskiego komputera - dziwne rzeczy tam znalazłem - wysłałem do kilku redakcji. Na wszelki wypadek. Ale właściwie nie obawiałem się niczego. Ani tego, że mi cios nie wyjdzie na parkingu, ani tego, że ktoś to zobaczy, niczego… Jako psychiatra nazwie to pan gusłami, magią hinduską czy haitańską – proszę sobie nie żałować - ale każda jedna czynność przetrenowana tysiące razy w wyobraźni zostaje doprowadzona do perfekcji nawet, jeśli nie towarzyszył temu trening rzeczywisty. Magia haitańska, tak jest. Dlatego nie czułem żadnych obaw. Najmniejszych. W gruncie rzeczy działam jak zaprogramowany automat. – Pokiwałem głową. – Mimo to zabezpieczyłem się. Choćby ze względu na zdrowie. Większość ludzi wierzy w diabła, a tak naprawdę jest tylko jeden diabeł wśród ludzi i ma na imię Zemsta. Z diabłem wszystko jest możliwe, lecz wymaga cyrografu. Diabeł sprawił, że siedzimy tu dziś nad urwiskiem, ale oczywiście musiało mieć to swoją cenę. Dusza karmiona zemstą wysysa ciało, a ciało wysysane umiera. Umieram, doktorze. Rak. Jeśli zważyć kaliber zmartwienia, którego mi pan przysporzył, to wyrok myślę, i tak był nieuchronny, nawet, gdybym diabła nie zaprosił na rozmowy. Zaprosiłem go. Gdybym tego nie zrobił, nie byłoby ze mną lepiej. Zrąbane drzewa nie odrastają. A pan być może nawet dokończyłby swoją książkę, oddawszy strzały w innym domu. Zaprosiłem diabła. Umieram, choć – powiedziałbym – tak naprawdę umarłem w środę osiemnaście lat temu, kiedy wróciłem do pustego domu, ponieważ każda z kul, które przeznaczył pan moim bliskim, trafiła i we mnie. Przebiło mnie siedem kul, a siódma zabawka mojego dziecka wykopała mi grób. – Urwałem, wpatrzony w zalewaną deszczem szybę. – Boże, jak mi ich brak…
Przez chwilę zapomniałem o doktorze Bieleckim.
- Tak bardzo brak mi przytulania.
Bardzo brakowało mi przytulania.
Brak przytulania sprowadza myśli o śmierci. A ja miałem wiele braków.
Spojrzałem na jerzyka. Przez klika sekund odwzajemniał to spojrzenie, po czym ostatecznie odleciał, znikając w deszczowych strugach.
- Dzwon zabił, doktorze.
Odpowiedziało mi kwilenie. Być może w dniu, w którym matka porzuciła swego syna, właśnie tak kwilił.
– Jak powiedziałem, byłem gotowy do zemsty już od dawna, ale musiałem czekać. Aż do wczoraj. Wczorajszy zaś dzień przyniósł dwa wydarzenia, które mają wpływ na pańskie i na moje życie. – Zacząłem powoli, bardzo powoli odwracać do niego głowę. – Po pierwsze, pochowałem ostatniego kota. Umarł rano. Proszę zwrócić uwagę, doktorze, że mówię „umarł”, a nie „zdechł”. Tak mówią o zwierzętach ci, którzy przestają je jeść, a zaczynają przytulać. – Patrzyłem już na niego, ale widziałem tylko obrzydliwego, poddawanego rozkładowi karła. – Skoro zaś umarła ostatnia istota, za którą byłem odpowiedzialny, moje ręce uczyniły się wolne. Bo chyba to rozumiemy, że nie mogłem zabić pana, doktorze, dopóki żyli moi rodzice i moje zwierzęta. Przecież mimo wszystko rzecz nie była wolna od ryzyka. Mógł pan mnie zastrzelić na parkingu, mogła mnie dopaść ochrona... A ja nie miałem prawa porzucać bliskich mi istot, dorzucać ciemnych chmur do wystarczająco już zachmurzonego nieba. Dość powiedzieć, że karmiłem rodziców sztucznym uśmiechem, a z kotami leżałem w rzeczach żony i córki. Ostatni mój kot umarł, doktorze. Wczoraj rano otwarła się brama do zemsty. Dlatego dziś rano zwaliłem pana z nóg na parkingu. Muszę przyznać, że trochę mnie pan zawiódł. Myślałem, że będzie pan lepszym rozmówcą, sprytniejszym i bardziej zdeterminowanym. Fechtującym wolą życia. No, ale kto by tam był na pana miejscu. O drewnianych klockach podłożonych pod koła też nie mógł pan przecież wiedzieć.
- O czym? – wymamrotał półprzytomnie.
Wyciągnąłem nóż do szyi Bieleckiego. Czy może karła, który udawał lekarza. W kroczu oszusta pojawiła się wielka, ciemna plama.
- Pamięta pan, co mówiłem o wyciągnięciu krtani z szyi przy pomocy palców, doktorze? Rzeczywiście potrafiłbym to zrobić. Przetrenowałem to milion razy w wyobraźni.
Nachyliłem się i przeciąłem więzy na jego nogach.
Karzeł nie rozumiał. Niczego już nie rozumiał.
- Spieprzaj – rzekłem cicho.
Nie rozumiał.
Trząsł się. Trzęsły się jego kawałki. Gdyby je pchnąć mocniej, być może przestałyby udawać, że są całością.
- Wczoraj zdarzyły się dwie rzeczy, które mają swój wpływ na moje i pańskie życie. Po pierwsze umarł mój ostatni kot. Po drugie, wieczorem po raz pierwszy zasnąłem spokojnym snem. Przyśnił mi się las. I po raz pierwszy od osiemnastu lat nie był to Las Szklany. Był to Las Świetlisty. Dziś wiem już, że Bóg dał nam trzy lasy. Las Zielony jest lasem w darze miłości, jako las uzdrawiający, ale i las doświadczania naszej odpowiedzialności i decydowania. Ten las wyrąbujemy, więc marna z tym sprawa. Jest i Las Szklany. To czyściec lub piekło. Jeśli jeszcze nie trafił pan do Lasu Szklanego, doktorze, zapewniam pana, to już kwestia bardzo krótkiego czasu. Ten las pana odnajdzie. Proszę mi wierzyć, to straszny las. – Karzeł podniósł wzrok i ujrzałem dwie czerwone kule, z których spływał jad, toksyny, rozpacz i ostateczny upadek. – Jest i Świetlisty Las. Ten las to otwarte ramiona Boga. Dziś we śnie nareszcie to pojąłem. To zupełnie inny las. Drwale tacy jak pan, lekarze-szatani, nieprędko tam trafią, może nigdy. To zupełnie inny rodzaj lasu…  Ujrzałem tam – zaczerpnąłem powietrza – na miły Bóg, ujrzałem tam wreszcie moją żonę i moją córkę. Były tam. Patrzyły i uśmiechały się. Były zbyt daleko, lecz widziałem je… Zapytałem tylko „Czy jesteście ranne?” i obudziłem się… To trwało zbyt krótko. Nie jestem pewien, jakie mam wyciągnąć wnioski… Ale chyba dobre, prawda? Tak myślę… Tak myślę… Jedno wiem na pewno. Nie zabiorę pana do Lasu Świetlistego. – Nachyliłem się i otworzyłem mu drzwi. - WON.
Nie wysiadł z samochodu, tylko wypełzł z niego jak wąż, którym od dawna był.
Amazonia rodzi węże, ale matki porzucające swe dzieci również.
- Doktorze – rzuciłem jeszcze.
Obrócił ku mnie twarz znękanego dziecka, które wypadło z kostiumu potwora.
- Jest całkiem możliwe, że nie będzie pan musiał zasnąć, żeby trafić do Szklanego Lasu.
Zamknąłem drzwi.
Doktor Bielecki nie miał aż tyle bezpiecznej przestrzeni, by dotrzeć z półki do trawiastego wzniesienia, a następnie szosy jakimś swobodnym krokiem. Siłą rzeczy pełzł więc jak wąż.
I być może nawet spadł.
Być może spadł do przepaści i rozbił się o wierzchołki szklanych drzew – ale ja nie patrzyłem już za nim.
Gdy zaczął pełznąć, odchyliłem się i oparłem głowę o zagłówek fotela.
Patrzyłem w deszcz, który udowadniał, że mój świat nie miał już kolorów.
Był to zresztą świat, w którym wyrzynano Las Zielony.
I okradano z miłości.
To nie był mój świat.
Więc dobrze, że umierałem. W spirali wszechświata wszystko jest doskonale obliczone w czasie i kiedy już spotkałem się z mordercą moich bliskich, całe zaoszczędzone na to siły odeszły.
Umierałem.
Nie musiałem jednak umierać w samochodzie zawieszonym nad przepaścią.
W lusterku dostrzegłem światło i obejrzałem się.
Za szosą, w Lesie Zielonym, wyrastał obłok białozłoty.
Obłok najprawdziwszej piękności wyrastał tam dla mnie.
Las Zielony zamieniał się w Las Świetlisty specjalnie dla mnie.
Zużyłem dziś ostatnie swoje siły i rozpadałem się dokładnie tak samo, jak rozpadał się doktor Bielecki, ale tego jednego byłem pewien.
Że zdołam dojść do Lasu Świetlistego, który wyrastał dla mnie.
Wszystko jest doskonale obliczone w spirali wszechświata.
 
*
 
Las Świetlisty przyjął mnie z wdzięcznością. To odróżniało go od wszystkich znanych mi lasów. Emanował wdzięcznością, że do niego przyszedłem.
Nie był też lasem, który każe czekać na cokolwiek.
Moich bliskich ujrzałem natychmiast. Byli piękni, bardzo piękni.
Moje dziewczyny uśmiechały się i szły do mnie z radością, która miała tę samą siłę, co wdzięczność Lasu Świetlistego.
Ja też szedłem ku nim, potykając się ze wzruszenia.
- Czy jesteście ranne? – zapytałem drżącym głosem.
- Tatusiu – odparła moja córka. – Jesteśmy Światłem. Tak jak ty. Nie można zranić Światła.
- Boję się…
- Czego się boisz, kochany? – spytała moja żona.
- Czy to sen?
- Nie, to nie sen.
- Boję się, że las się skończy…
- Las Świetlisty to las nieskończony, kochany mój. Kiedy cię przytulę, przestaniesz się bać. Już nigdy więcej nie będziesz bać się niczego.
Przytuliłem moich bliskich i ogarnął mnie spokój szczęśliwy.
Taki spokój wnosi przytulenie nieskończone tak samo, jak nieskończony jest Las Świetlisty.