JustPaste.it

San Kętrzyn

Przedstawiam rozdział I z mojej nie do końca poważnej powieści "Ośmiu wspaniałych". Ale przed tym akcent ważny. Dzikozachodni - ale ważny.

Przedstawiam rozdział I z mojej nie do końca poważnej powieści "Ośmiu wspaniałych". Ale przed tym akcent ważny. Dzikozachodni - ale ważny.

 

Na początek...

Videosnajper. Siedmiu wspanialejących.

 

3247b8e6fb8060cd6c15a1cf806e5dae.jpg
Siedmiu wspaniałych *****
Western, USA, 1960
Reżyseria: John Sturges
Muzyka: Elmer Bernstein
Obsada: Yul Brynner, Steve McQueen, Eli Wallach, Charles Bronson, Robert Vaughn, Brad Dexter, James Coburn.
 
Niedawno obejrzałem, po raz drugi w ciągu roku, Siedmiu wspaniałych. Uważam ten film za najlepszy z westernów, jakie kiedykolwiek nakręcono. Zawiera wszystko, co western zawierać powinien. Klimat - pyszny, jaki tylko przełom lat 50. i 60. mógł uwalniać. Muzyka - cóż tu rzec? Jeśli powstaje dzieło niezwykłe, coś, co będzie kultowe, co będzie nabierało ceny i czaru z każdą upływającą minutą od premiery, to jedno jest pewne.
Wszystko spotyka się przy takim projekcie, jakby to rzec, "o właściwym czasie, składzie, proporcji i jakości".
Dlatego muzyka też jest doskonała. Najlepsza z możliwych. Zresztą Rubinstein częstuje nas kilkoma unikalnego brzmienia wątkami.
Video thumb
Pyszna to strawa.
Sceneria?
Pyszna.
Aktorzy?
"O właściwym czasie, składzie, proporcji i jakości". Siedmiu rewolwerowców. Charyzma i charakterność biją od każdego z nich.
Nikt w cień zepchnąć się nie pozwala.
Motyw nielicznych broniących słabych przed silnymi-licznymi jest pewnie stary jak ten świat. Zaś inspiracja jest tak samo nieśmiertelna jak pomysł idealny. Siedmiu rewolwerowców być może nigdy nie powstałoby bez Siedmiu samurajów Kurosawy, zaś bez kultowego westernu Johna Sturgesa zapewne nasz mistrz Niziurski nie napisałby kapitalnego Naprzód, Wspaniali!...

 

Kiedy włącza się stare filmy, można mieć obawy o twarze. O grę. Że to będzie jakąś myszką z drewna wystruganą trąciło.
Mam te obawy czasem. Lubię stare filmy, ale czasem, gdy je oglądam, rozglądam się za kotem.
Siedmiu wspaniałych nie trąci myszami.
Brynner, ten Wspaniały Brynner, McQuenn, Bronson, Cobern, Vaughn - oni mieliby trącić myszami?
Oni trącają tylko kulami.
Kiedy włącza się stare filmy, można mieć obawy o dialogi.
Że będą z drewna wycięte i omszałe. Płaskie, nudne, sztuczne. Nieznośnie archaiczne.
Nie są. Zadziwiająco nie są. Nie mogą być, kiedy usta otwierają Brynner, ten Wspaniały Brynner, McQueen, Vaughn...
Strawa, do której namawiam tych, co zapomnieli, i tych, co nie zaznali, polana jest sosem wybornym. To sos dialogu ironicznego, sarkastyczno-życiowego. Sos nie do przecenienia.
Oto kilka próbek tego sosu:
 
" - Ten byłby dobry. Widzicie, jakie ma blizny?
 - Dobry był ten, co mu te blizny zrobił. "
" - Bernardo, zrobiliśmy losowanie i wypadło na ciebie, jeśli zginiesz, to na twoim grobie codziennie będą świeże kwiaty. Oczywiście, jeśli przeżyjesz, to też będzie dobrze."
" - Pewien facet wskoczył nagi w kaktusy. Spytany, czemu to zrobił odpowiedział: W tamtym momencie uważałem, że to dobry pomysł."

 

Zapewniam, że kontekst tychże żartów objawi się w filmie i nada smaku.
Film będzie trzymał w napięciu, i będzie wzruszał.
I pokrzepiał.
Nikt z Was nie obejrzy się na kota.
Nie trzeba obawiać się starych filmów.

 

Zastanawiam się czasem nad tą kwestią tak popularną: czemu nie widać dziś w piętnastolatkach ducha pionierskiego, harcerskiej "czarnej ręki"?
Może dlatego, że wymarły już autorytety, za którymi niósł się ten fluid Przedwojnia?...
Ale może jeszcze coś jest ważnego dla programowania umysłu? Dla tchnięcia czegoś w serce?
Może dawno, dawno temu, oglądaliśmy odpowiednie filmy.
Filmy, w których tchnienie naszym sercom nadawali ludzie tak wspaniali, że do dziś wspanialejący.

 

A poza tym wszystkim... W dzisiejszym świecie dynamicznych, agresywnych, ogłuszających produkcji, niewiele rzeczy może nas zrelaksować tak, jak dobry, stary western. Możecie mi wierzyć.

 

I tylko głosu Jana Suzina mi brak...
 
*****

 

Dla ucieczki od zafrapowania, zapraszam do jednego rozdziału z mojej bardzo swobodnej, psychiatrycznie nieokiełznanej wariacji Siedmiu wspaniałych.

 

779729a2c4aa7abea2dedfdf2be8aa29.jpg
 

Ośmiu wspaniałych

Rozdział pierwszy

San Kętrzyn

 
 
Uciekliśmy z więzienia. To wielka rzecz. Bo i więzienie, San Kętrzyn, też swoją sławę ma.
Nikt wcześniej nie uciekł z San Kętrzyn, w każdym razie niezbyt daleko. Kule dosięgały takiego zuchwalca pod murem.
Albo młotki strażników jeszcze w gmachu.
Bo San Kętrzyn to nie byle kolonie letnie.
A nam się udało. Mieliśmy niesamowitą ekipę; bywa, że los złączy w celi ludzi o zdolnościach nadprzeciętnych. I tak się stało.
Trzeba też powiedzieć, że mieliśmy fart. Poprowadził nas do czynu legendarny Mistrz Ucieczek.
On jeden uciekał z San Kętrzyn wiele razy – i choć go ostatecznie zawracano, wymknął się i kulom, i młotkom pościgu.
Jak to mistrz.
Czekaliśmy dnia, kiedy mistrz zawita do naszej celi i dzień ten nadszedł.
 
Właśnie graliśmy w sezamowe Scrabble, kiedy do celi wpadł Manfred „Worek na Bułgarów” Rumuński.
I tu muszę od razu ujawnić, kim był „Worek na Bułgarów” Rumuński. Nie byle kim!
Byle kto nie potrafi przekupić strażnika i podróżować między celami w celach konszachtowych.
Rumuńskiego poważano w całym naszym więzieniu. Miał bowiem charakter i imponował niezmożeniem. Wciąż planował ucieczki i usiłował wcielić je w życie.
Z uporem, który miał swoje uzasadnienie.
Pierwszy wyrok dostał za napad na Bułgarię, resztę już za ucieczki.
Wielka figura.
Tak, to mistrz, o którym wspomniałem na wstępie.
- Skazano mnie na 723 lata więzienia – wyznał w dniu, w którym udaremniono mu pierwszą ucieczkę.  – Co mam do stracenia?
No i chyba niewiele miał, to prawda. Jak to obliczył mistrz Scrabble naszej celi, „Kaptajn Huk”, po wyjściu na wolność Manfred „Worek na Bułgarów” Rumuński byłby uzależniony od lekarzy, reagowałby na słońce jak wampir, a na zatłoczoną ulicę jak Frankenstein na krzyki gawiedzi.
- Tak to jest w pewnym wieku – zaznaczył cierpko „Kaptajn Huk”, którego aresztowano w dniu osiemnastych urodzin za obrabowanie tuzina kasyn i dwóch tuzinów katedr.
Teraz miał już 96 lat i wiedział, co mówi.
- Czasów spędzonych w prezbiterium nigdy nie zapomnę – mruczał przy zasypianiu.
Za każdą kolejną ucieczkę, udaremnioną w akcji lub jeszcze w planowaniu, „Workowi na Bułgarów” Manfredowi dokładano do puli i tego ranka, gdy zjawił się w naszej celi, miał już wyrok łączny 1795 lat.
To rzeczywiście musiało oznaczać uzależnienie od lekarzy i wrażliwość Frankensteina, toteż współczuliśmy my wszyscy.
Nie mógł być raczej młodzieńczo giętki, gdy miało mu przyjść opuścić mury słynnego naszego San Kętrzyn. Gdyby sam wcześniej nie prysnął – a nie ustawał w próbach.
- Aczkolwiek mogą mi odjąć ze dwadzieścia lat – zamyślił się tydzień wcześniej w stołówce – bo prowadzę bibliotekę. Naczelnik docenia takie rzeczy.
Akurat za bibliotekę już następnego dnia dołożyli mu 40 lat.
Kiedy odkryli, że wypruł połowę książek, by wypchać okładki narzędziami wykradzionymi z kuchni, pralni i kostnicy.
Takie jak drewniane noże Gerlacha do walki z kratami czy kości piszczelowe zmarłych do odpierania ataków młotkami.
Mówiłem już, że Rumuński znany był z niezmożenia. Wydaje się, że im wyższy był jego wyrok, tym wyższe niezmożenie w sprawach ucieczki. Dlatego szanowali go wszyscy, także sam naczelnik.
Bo chyba tylko z tego powodu „Worek na Bułgarów” miał całkiem sporą swobodę w poruszaniu się po wszystkich sektorach więzienia. Chodziły plotki, że naczelnik pieścił się celowo z naszym bohaterem, bo dzięki niemu słynął z najwyższej skuteczności w całej europejskiej hierarchii więziennej.
Nie bardzo w to wierzyliśmy. 47 ucieczek Rumuńskiego „Worka na Bułgarów”! To miało świadczyć o sile naczelnika?!
Nikt tyle razy nie uciekał.
Nikt tyle razy nie wymknął się młotkom.
Wszak właśnie za te pomysły i próby zwiania za mury przybyło Rumuńskiemu 1072 lata do odsiadki. Całą pozostałą część zawdzięczał jednoosobowej inwazji na Bułgarię. Zabił co prawda ledwie stu Bułgarów (był dość wycieńczony dźwiganiem ukradzionego z muzeum pancerfausta i zasieków przeciwczołgowych, więc słabo poszedł na bagnety), ale na wyrok wpłynął potężny efekt dyplomatyczny jednoosobowego ataku. Bułgarzy upierali się, że Polska wypowiedziała im wojnę, a na dokumentację medyczną Manfreda Rumuńskiego nie chcieli nawet rzucić okiem.
I „Worek na Bułgarów” zapakowano do najcięższego z polskich więzień.
Na nasze san-kętrzyńczyków szczęście. Bo nikt nie robiłby planów tak doskonałych, tak niezmożenie, gdyby „Worka na Bułgarów” Rumuńskiego zabrakło w naszych murach.
Szczerze mówiąc każda cela liczyła na to, że to właśnie jej ekipa zostanie wybrana do kolejnej ucieczki przez mistrza. Co kilka-kilkanaście miesięcy tak to się działo. Manfred Rumuński obserwował więźniów, wybierał tych, którzy rokowali powodzenie ucieczki, no i obmyślał dopasowany do ich zdolności plan.
A dzisiejszego ranka tak się właśnie stało, że Mistrz zawitał do nas.
Byliśmy porażeni ze szczęścia i niedowierzania. Pół planszy i liter usypanych z ziaren sezamu rozpadło się w niejasne farfoły, gdy na widok Rumuńskiego zatrzepotały nam ręce i nogi.
A trzeba wam wiedzieć, że usypywanie jednego słowa z ziaren sezamu trwa pół godziny, i to po dwuletnim treningu. Scrabble w San Kętrzyn to sztuka nie tylko intelektu, ale i cierpliwości.
- Dobra – rzucił bez wstępu w rodzaju „Dzień dobry” czy „Chwalmy Pana” Mistrz Ucieczki. – Plan jest taki. Ty,  „Czuk i Hek” – zwrócił się do pierwszego z brzegu mieszkańca celi - masz doświadczenie w petrochemii. Czy tak?
- W… czym?? – zbaraniał nasz towarzysz.
Był najmłodszy z nas; nieopierzony, czterdziestoletni berbeć. Nazwaliśmy go „Czukiem i Hekiem” po tym, gdy wyszło na jaw, że książka o tym tytule jest jedyną, jaką przeczytał w całym swoim życiu. Przy czym przeczytał ją 600 razy, i tylko dwa razy poza więzieniem.
- Wysadziłeś trzy schroniska w powietrze? W RWPG? – zmarszczył brwi „Worek na Bułgarów”.
- Tak.
- No właśnie. Czyli jesteś zaawansowanym petrochemikiem. Więc wysadzisz drzwi do banku.
- Do banku? – „Czuk i Hek” obejrzał się na nas bezradnie.
 Ale my byliśmy tak samo zdezorientowani. Trzymaliśmy się jednak beznamiętnych, a co najwyżej nonszalanckich min, bo Manfred Rumuński znany był z tego, że łatwo zniechęcał się „brakiem błyskotliwości” ze strony więźniów zaproszonych do ucieczki.
Na szczęście „Worek na Bułgarów”  już przeniósł uwagę na kolejnego mieszkańca celi.
Czyli na mnie.
-  Ty, „Zestrzelony Heinkel” – wskazał na mnie – będziesz ubezpieczał furmankę z węglem.
- Będę ubezpieczał co? – wybełkotałem.
 Tak, mieliśmy trzymać fason i nie zdradzać zaskoczenia, ale… naprawdę trudno było nadążyć za Mistrzem.
- To niełatwe zadanie, ale zakładam, że poczucie winy, które nosisz, pomoże ci w sprężeniu wszystkich sił. Wiem, dlaczego nazywają cię "Zestrzelonym Heinklem"...
- Tak? - chrząknąłem  zakłopotany.
- Ukradłeś antonowa, żeby zaimponować dziewczynie. Nie wiedziałeś, że ma wbudowane luki z eksperymentalnymi bombami WW-Zel. Niechcący zrzuciłeś je na Poznań, zanim cię zestrzelili. Niezwykły przypadek... Zatem powierzam ci furmankę z węglem.
- Tak, dziękuję, ale...
Ale on już mnie zostawił z tym skonfundowaniem.
- Ty, „Kaptajn Huk” – palec Rumuńskiego „Worka na Bułgarów” bezzwłocznie przesunął się na najlepszego gracza celi w Scrabble sezamowe – siedzisz w studni pod włazem i namierzasz radiowozy i transportery opancerzone Rumburak…
- Rosomak chyba? – uniósł brwi pogubiony „Kaptajn Huk”.
- …i zarzucasz na nie lassa, by splątać dyszle. Potrafisz zarzucać?
- Lassa?? – zdębiał „Huk”. – Tak, oczywiście – potwierdził szybko, bo widząc nasze miny, szybko pojął, że gdyby utracił zaufanie Mistrza (i szansę ucieczki dla całej wszak celi), bardzo byśmy mu wtłukli.
Ale Manfred „Worek na Bułgarów” Rumuński był już skupiony na kolejnym mieszkańcu celi, siedemdziesięcioletnim „WiceBudionnym”. „WiceBudionny” czuł się młodo i wyrok 129 odsiadki lat bardzo go załamał.
- Co lato jeździłem podrywać Flamandki – wspominał z nostalgią każdego dnia. – Życie bez Flamandek to żadne życie.
Nic dziwnego, że teraz, gdy Mistrz Ucieczek przeniósł baczny wzrok na „WiceBudionnego”, to żywotny smakosz Flamandek cały się zatrząsł.
- Jestem gotowy – wymamrotał, wywracając oczy w słup. – Jestem gotowy.
„WiceBudionny” miał wyrok na tyle wysoki, że podejrzewaliśmy trochę, że Flamandki często mówiły „nie” jego propozycjom. I że on nigdy tego nie zrozumiał, bo po flamandzku umiał tylko powiedzieć „גיני”
Czy rzeczywiście znaczyło to „Jesteś królową elfów, którą podejmę obiadem na górze Synaj”? I czy na pewno był to język flamandzki? Nikt nie śmiał dociekać głośno, respekt dla wieku towarzysza robił swoje.
Rumuński obrzucił chuderlawą, cokolwiek gollumową postać staruszka rozpłomienionym spojrzeniem.
- Masz zdolności hipnotyczno-jasyrujące, jak słyszałem – rzekł żywo. – Staniesz na wiadrze i będziesz magnetyzować tłum ludzki na rynku. Tak, by zablokował konnicę policyjną. Nikt cię nie może rozpoznać, rozumiesz to chyba. Więc przebierzesz się za brytyjską budkę telefoniczną. Upewnij się, że będzie można ją obsługiwać.
- Oczywiście – zgodził się szybko „WiceBudionny”, który albo był bardziej niż my przytomny, albo silniej zdesperowany na tle Flamandii.
- Co używałeś, by uwieść kobiety?
- Miotacz płomieni i sieć, którą ukradłem z trałowca w Darłowie. Ale mi zabrali. Teraz nie jestem w pełni mężczyzną…
- Nie szkodzi. Mam wtyki w pralni. Załatwimy. Wiem, że sieć i miotacz mają swoje znaczenie w hipnozie. Ale czy trałowiec nie jest przypadkiem statkiem odławiającym miny?
- Tak. Używałem sieci do min.
- Aha. Dobrze. Załatwimy. A po flamandzku mówisz?
- Tylko „גיני”.
- Doskonale. Zahipnotyzowany tłum stanie po naszej stronie. Ale musisz unikać Walonów. Mogą cię zlinczować.
- Dobrze – wybełkotał uszczęśliwiony „WiceBudionny”. Chciał coś jeszcze dodać, pewnie jak zwykle coś o urodzie Flamandek, ale Manfred Rumuński już go porzucił, kierując uwagę na następnego z naszej paki, na Mundka „Kroplomierza”.
Mundek „Kroplomierz” też miał swoją sławę. Jego pasją było nurkowanie – nurkował we wszystkich akwenach świata. Aresztowano go, gdy wyszło na jaw, że pod wodą zabijał wszelkich napotkanych nurków, co ciekawe, robiąc to za pomocą kroplówki z trucizną. Dowodziło to niezwykłego kunsztu i „Kroplomierza” nikt raczej w San Kętrzyn nie zaczepiał.
Trzeba przyznać, że długo był nieuchwytny, bo maskował się skórą zdjętą z płaszczki atlantyckiej. Kładł się na piasku lub skałach dna pod tą skórą i czyhał.
Wpadł, gdy położył się na dnie basenu we Wrześni. Coś tknęło ratowników. Kiedy sprawdzili w atlasie, że manta czyli diabeł morski, nie występuje na Pojezierzu Gnieźnieńskim (zwłaszcza w warunkach basenu miejskiego), wezwali policję.
W więzieniu nie minęła Mundkowi „Kroplomierzowi” pasja.  Kilka razy dziennie usiłował nurkować w zlewie i choć wyglądało to trochę niepoważnie, wszyscy pilnowaliśmy się przed pochopnym uśmiechem.
Bo Mundek „Kroplomierz” był nerwowy, a poza tym jakimś nieznanym sposobem przemycił kroplówkę do celi.
- Jesteś doświadczony w hydrologii – stwierdził „Worek na Bułgarów” Rumuński. – I w morfologii.
- W czym? – zamrugał oczami Mundek. Ale ponieważ otrzymał od nas kilka kopnięć w golenie, zaraz się odnalazł. – Tak, to by się zgadzało.
- No właśnie. Dlatego twoje zadanie będzie polegało na tym, że podjedziesz pod bank autobusem medycznym.
- Autobusem medycznym… - powtórzył specjalista hydrologii i morfologii z namysłem.
Pierwszy raz zauważyłem, że brwi można zmarszczyć w taki sposób, że twarz nabiera małpich rysów.
Trzeba jednak oddać „Kroplomierz”, że po tych kopniakach w piszczele trzymał fason; jego głos brzmiał raczej zafascynowaniem, a nie głupkowatym zdziwieniem.
I Mistrz Ucieczek to kupił, bo z zadowoleniem kontynuował:
- Musisz ukraść nysę albo żuka, ewentualnie robura enerdowskiego, i przemalować go na budzący zaufanie kobiet autobus medyczny. Ogłosisz przez megafon darmowe badanie krwi, cytologię twarzy i odbieranie porodów w komorze kriogenicznej. To powinno skłębić przy drzwiach do banku setki kobiet. Kiedy przyjedzie policja, wykorzystamy tłum i uciekniemy. Jasne?
- Jasne – rzekł Mundek z zimną krwią. Naprawdę trzymał fason.
Golenie musiały go bardzo boleć.
- Aha. Byłoby dobrze, gdybyś operował kogoś dla zachęty.
- Jasne…
- Narzędzia ci załatwię.
- Jasne…
- Kojarzysz tutki śląskie?
- Jasne – skłamał wprawnie Mundek.
 - Z cukierkami dla pierwszaków?
- Jasne – powtórzył nasz nurek, choć widziałem już po nim, że jest całkowicie pogubiony.
- Kiedy ujrzysz je nad głowami tłumu, to będzie znak. Wepchniesz autobus do studzienki ściekowej i ruszysz za tutkami. W nich będziemy wynosić pieniądze, więc nie strać ich z oczu.
- Jasne.
- Ale nie pomyl. W naszych tutkach będzie apfelstrudel. Po tym nas rozpoznasz. Jasne?
- Jasne…
Manfred „Worek na Bułgarów” Rumuński, zadowolony z przytomności „Kroplomierza”, przeniósł spojrzenie na „Czteronogiego Adasia”. Dysponował bardzo ścisłymi opisami, więc rozpoznał go tak łatwo, jak wszystkich nas pozostałych.
- Ty wbiegniesz czteronożnie do banku przez wysadzone drzwi i zgarniesz pieniądze do tutek śląskich. Jednak zanim odgalopujesz, rozrzucić wokół wypchane gazetami jelita wołowe. Dla zmylenia straży.
- Ale…? – „Czteronogi Adaś” chyba się zakłopotał.
Sam był ciekawą postacią. Zawsze poruszał się na czworakach; uniesienie tyłka sygnalizowało przechodzenie w cwał, co zdarzało mu się w chwilach zdenerwowania lub „tęsknoty za stepem koło Sosnowca”. Utrzymywał, że jest koniem regimentarza, którego elitarni strzelcy osmańscy, „jaszczurzy, pod Cecorą strącili z siodła i zatłukli na kawałki, smutno mi.”
Rżał nocami do księżyca wydrapanego na ścianie, ale przywykliśmy.
Manfred Rumuński oczywiście zignorował zakłopotanie naszego konia i podniósł oczy na lampę oświetlającą rozrzuconą, bo wszak usypaną z sezamowych ziaren planszę Scrabble. 
Z lampy zwisał ostatni z mych towarzyszy, „The Lotnik”.
„The Lotnik” został skazany za napad na cyrk. Zrzuciwszy osiem granatów przeciwpancernych spod kopuły, zabił woltyżerów i ich konie.
I 60 widzów.
Złapano go, bo jego „genialny, opracowywany sześć lat plan wystrychnięcia pogoni” nie zadziałał.
A był to całkiem chytry plan. Otóż „The Lotnik”, zamiast uciekać chyżo spod kopuły, pod którą zwisał na trapezie, znieruchomiał i zaczął udawać stalaktyt.
Jak rzekłem, złapano go jednak, mimo niezwykłego kamuflażu.
- Coś pomyliłem – frasował się potem, w czasie rozmów w celi o tym, kto i dlaczego wpadł. – Chyba zamiast stalaktytu, imitowałem stalagmit. To zwróciło uwagę obławy.
„The Lotnik” dostał 277 lat i żywił nadzieję, że pewnego dnia Mistrz Ucieczek postawi na niego. Każdy jeden więzień w San Kętrzyn żył tą tylko nadzieją. Że będzie wybrańcem Rumuńskiego „Worka na Bułgarów”.
I „The Lotnik”, podobnie jak my wszyscy,  właśnie tym wybrańcem został.
- Geniusz kamuflażu – przemówił z uznaniem Rumuński. – Będziesz robić swoje. Będziesz zwisać z sufitu i udawać sowę pójdźkę.
- Jaką? – okazał zdziwienie „The Lotnik”.
- Pójdźkę. To zwiększy konfuzję żandarmów i rozproszy siły. Ostatecznie nie będą wiedzieli, czy bierzesz udział w napadzie, czy zwisasz obserwacyjnie. A potem się wyprzesz.
- Momencik. – The Lotnik zgrabnym ruchem dwóch palców zrolował żyłkę wędkarską, którą układał słowo na planszy w momencie zjawienia się „Worka na Bulgarów”. – Mam być stalaktytem?
- Masz być pójdźką – powtórzył cierpliwie Rumuński.
- Wolę stalaktyt. Pójdźki furkoczą. I zrzucają piórce. To mnie może zdemaskować. Zbadają DNA i capną mnie. A stalaktyt nie ma DNA. Ani piórców.
Wstrzymaliśmy oddech ze zgrozy, bo ten przejaw fanaberii ze strony wiszącego kamrata mógł nas na zawsze pogrzebać dla planów Manfreda „Worka na Bułgarów”. Lecz ten nieoczekiwanie skinął głową.
- To brzmi rozsądnie. Będziesz stalaktytem.
- A czy mogę być stalagmitem?
- Nie. Potrącą cię spanikowani klienci banku Sudanku i cały kamuflaż na nic. Musisz zwisać.
- To będę pójdźką może.
- Zdecydujesz się w końcu?
- Pójdźką.
- Dobrze. Pójdźki nikt jeszcze nie zdemaskował.
- Już mam zacząć?
- Nie. Dopiero pod bankiem. – „Worek na Bułgarów” zamilkł i potoczył po nas uważnym, ale chyba i trochę wzruszonym spojrzeniem. – Panowie. Zaufałem wam. Nie zawiedźcie mnie.
- Nigdy! – zapewnił żywo „WiceBudionny”. – Dajcie mi mój miotacz i sieć moją!...
Rumuński pokiwał głową z satysfakcją.
- Dobrze. Od razu widziałem w was zawodowców, co z niejednego pieca chleb jedli. Więc wchodzicie w to?
- Wchodzimy – odrzekliśmy chórem. Serca biły nam z przejęcia.
- Dobrze. Teraz konkrety. Napad pojutrze o 12.00 na Bank Sudank w Łomży. Każdy musi dotrzeć tam na własną rękę. O 12.00 uderzamy. Powtarzam plan: 
1. „Czuk i Hek” wysadza drzwi do banku.
2. „Zestrzelony Heinkel” ubezpiecza furmankę z węglem.
3. „Kaptajn Huk” siedzi pod włazem i zarzuca lassa na Rumburaki.
4. „WiceBudionny” stoi na wiadrze, mówi „גיני” i hipnotyzuje tłum przy pomocy miotacza i sieci z Darłowa.
5. Mundek „Kroplomierz” podstawia autobus medyczny, bada, zamraża, cytuje twarze, odbiera porody.
6. „Czteronogi Adaś” zgarnia pieniądze do tutek śląskich i rozrzuca jelita wołowe.
7. „The Lotnik” zwisa jako pójdźka.
Wszystko się powiedzie, jeśli włożycie w to serce.
Zapadło milczenie.
- Aa… - zawahał się „Czuk i Hek”.
- Śmiało – spojrzał na niego Rumuński.
- Jaka jest twoja rola, Mistrzu?
Zagryźliśmy wszyscy wargi zaintrygowani.
- Najtrudniejsza. Jestem doświadczony i biorę na swoje barki najwięcej. Będę ubezpieczał akcję od zewnątrz i od środka. Czyli: będę wietrzyć pościel, plisować spódnice, cerować jesionki, karmić ptaki na rynku, a jednocześnie dzięki technikom manipulacji wyprowadzę personel banku w Góry Jabłonowe. Sami rozumiecie, co to oznacza. W takim zamieszaniu policja i siły spadochronowe będą potrzebować dziesięć godzin na to, by zorientować się w sytuacji. A my po dziesięciu godzinach będziemy już daleko.
- W Rio? – wykrztusił wzruszony „Kaptajn Huk”.
- W Ostrołęce. Tam nas nikt nie będzie szukać.
Znów panowała cisza.
- Co za plan… - rozmarzył się Mundek „Kroplomierz”.
- Prawda? – rozjaśnił się „Worek na Bułgarów”. – Jego geniusz polega na wielkiej specyficzności. Nikt nie może przewidzieć, że więźniowie ułożą plan tak złożony i skomplikowany. Wszystko sprowadza się do konfuzji. Każdy skonfundowany człowiek jest łatwą ofiarą. Tak naczelnik San Kętrzyn, jak dyrektor banku Sudanku.
- Genialne – przyznał „WiceBudionny”. – Kawy?
- A macie? – zdziwił się Mistrz.
- Nie – miłośnik Flamandii zachichotał płazio.
Na szczęście Manfred Rumuński miał znakomity nastrój. Po prostu żył już tym całym napadem.
- Jeszcze kwestia dowodzenia – rzekł. – Wiadomo, że bez dowódcy wszystko może się posypać. Co będzie, jak mnie trafi snajper? Albo autosan do Mnichowa? Dlatego przygotowałem już wcześniej listę zastępstw. I tak: gdy ja padnę (lub zostanę pochwycony), komendę obejmie „Kaptajn Huk”.
- Dziękuję za za…
- Gdy zaś „Kaptajn Huk” padnie, komendę przejmie „WiceBudionny”. Gdy on padnie, następny u władzy to „Zestrzelony Heinkel”. Po nim Mundek „Kroplomierz”. Po Mundku „Kroplomierzu” „Czuk i Hek”. Po nim „Czteronogi Adaś”. A gdy zastrzelą „…Adasia”, dowództwo bierze „The Lotnik”. Powtórzyć czy zapamiętaliście?
- Zapamiętaliśmy – zapewniliśmy chórem.
Jedynie „The Lotnik” okazał wahanie.
- Aaa... - zaczął z namysłem.
- No? – Mistrz uniósł brwi. – Co tam?
- A co, kiedy ja…
- Odwagi! Byłeś kiedyś na koloniach? W Jeleśni? Odwagi!
- A co… kiedy JA padnę? – wydusił z zakłopotaniem "The Lotnik".
Manfred Rumuński pokręcił głową jakby z niedowierzaniem.
- A co ma być? Mamy więcej ludzi w zespole?
- Nie…
- No nie. Dlatego, gdy ty padniesz, zaczynamy cykl zastępczy od początku. Ja cię zastąpię. Mnie – „Kaptajn Huk” i tak dalej… W porządku?
- W porządku – wybełkotał „The Lotnik”.
I znów panowała cisza. „The Lotnik” głęboko zadumał się nad cyklem zastępczym i ja też się nad czymś zadumałem. Ale większość z nas była wyraźnie wzruszona tym, co obiecywała współpraca ze słynnym w Polsce i Bułgarii specjalistą.
- No tak… - wymruczałem nieśmiało.  – Ale…
Mistrz Ucieczek przeszył mnie wzrokiem.
- No? – zachęcił.
- No… Ale… To jest plan… To jest plan… napadu na bank…
- No?
- A co z UCIECZKĄ STĄD?
Wszystkie twarze moich towarzyszy przez jakieś pół minuty zwrócone były na mnie, a potem jednocześnie obróciły się do Manfreda „Worka na Bułgarów” Rumuńskiego.
Który milczał kolejne pół minuty.
A po tym czasie – pierwszy raz – uśmiechnął się.
- Brawo – powiedział nieomal z zachwytem. – Brawo! Już myślałem, że nikt o to nie zapyta. Czy wiecie, dlaczego 47 ucieczek mi się nie powiodło? Bo, cholera, trafiali mi się pozbawieni rozumu i przytomności wspólnicy. I walił się najlepszy plan. A teraz mam już pewność. Jesteście czujni i przenikliwi. Bez wątpienia: wziąłem najlepszych ludzi. Najlepszą ekipę w San Kętrzyn. – Pokiwał głową. – Oczywiście, że NAJPIERW musimy uciec stąd. I zrobimy to. Za pół godziny.
- Za pół godziny? – wydusił „WiceBudionny” oszołomiony.
„The Lotnik”, który powinien był raczej rekomendować siebie jako pójdźkę idealną, odpadł od lampy i grzmotnął o posadzkę trochę bez wdzięku.
Petrochemik „Czuk i Hek” wyciągnął swoją zdewastowaną książkę z rękawa i pocałował ją ze łzami w oczach. Prawdopodobnie książka ta była jedyną kobietą, którą w swoim życiu całował.
„Kaptajn Huk” usiłował zatańczyć, co wyszło średnio, bo miał tak specyficzną motorykę, że im żwawiej się poruszał, tym silniej przypominał kloc dębowy unoszony z wyrębu.
Mundek „Kroplomierz” przyskoczył do zlewu mniejszego od swej czaszki i całkiem przekonująco w nim zanurkował.
„Czteronogi Adaś” zarżał i… stanął dęba!
Pierwszy raz ujrzeliśmy go na nogach.
Na tylnych nogach.
Zaraz jednak stracił równowagę i wyrżnął głową w ścianę z donośnym łomotem.
„Zestrzelony Heinkel”… No tak. „Zestrzelony Heinkel” to ja przecież.
Ja byłem tak samo wzruszony i bliski radosnego obłędu jak cała reszta. Nie siliłem się jednak na tańce i stawanie dęba, tylko z nabożeństwem patrzyłem na Manfreda „Worka na Bułgarów” Rumuńskiego.
- Za pół godziny? – wymamrotałem drżącym głosem. – Naprawdę stąd uciekniemy?... A plan?
Mistrz rozłożył ręce w geście pobłażania.
- Plan jest. Niezwykle doskonały plan. Słuchajcie, bo tylko raz to powiem. Oto, co zrobimy, by stąd uciec:
1. „Czuk i Hek” zamawia 60 herbat z cytryną w Warsie, kiedy za oknami ujrzy bloki Konina. Dokładnie na widok bloków w Koninie. Nie wcześniej, nie później.
2. „Zestrzelony Heinkel” wbiega do sanktuarium w Licheniu i z maksymalnego wyskoku rozrzuca proporczyki Szczakowianki Jaworzno.
3. „Kaptajn Huk” w mundurze japońskiego oficera odczytuje pod dębem Bartkiem uzasadnienie ataku armii cesarstwa „za trzy minuty”.
4. Mundek „Kroplomierz” otwiera w Biskupinie punkt widokowy na Székesfehérvár i sprzedaje bilety nasączone kwasem hialuronowym do powiększania biustu.
5. „WiceBudionny” trzyma się rynku w Pobiedziskach i sprowadza tam trałowiec z załogą. Tym uciekniemy do Ostrołęki. Przez Flamandię.
6. „Czteronogi Adaś” blokuje przejazd kolejowy pod Dębem Małym i przesadza go z końska w tę i we w tę 80 razy.
7. „The Lotnik” udaje rysunki naskalne z jaskini Lascaux.
8. Ja zagaduję naczelnika w sprawie dostaw płynu Lugola…
…i wszyscy spotykamy się na zewnątrz. Pod bankiem Sudankiem pojutrze o 12.00. Wszystko jasne?
- Tak, Mistrzu – wybełkotał „WiceBudionny”, który kochał Flamandię.
„Kaptajn Huk” zatańczył flamenco, co wyszło raczej fatalnie i zbyt wschodniosłowiańsko, a „The Lotnik” odzyskał przytomność.
W przeciwieństwie do „Czteronogiego Adasia”, który mimo tego zarżał cichutko, jakby owies mu się śnił.
A może cięgi pod Cecorą.
- No – rzekł Manfred „Worek na Bułgarów” Rumuński. – To pakować się. Od tej pory każdy jest zdany na siebie. I na mój doskonały plan.
To powiedziawszy, Mistrz Ucieczki wyszedł z celi.
„Kroplomierz” wynurzył się z umywalki i potężnym policzkiem przywrócił przytomność koniowi, który miał pod Dębem Wielkim uprawiać Małą Pardubicką.
Wspólnicy „Worka na Bułgarów” pakowali się w ekscytacji; bliski radosnych łez „Czuk i Hek” swoją książkę Czuk i Hek zapakował już kilka razy, a to w bucie, a to w rękawie, a to w czuprynie…
Roześmiany „The Lotnik” kręcił się w kółko i przewracał, bo jego błędnik źle znosił kontakt z podłożem…
I tylko „Zestrzelony Heinkel” stał jakiś oklapły, niezdecydowany…
To znaczy ja stałem. Bo niby wszystko grało. Musiało grać, prawda? Wszak ucieczkę zaplanował sam Mistrz. 47 razy uciekał z San Kętrzyn.
I miał doskonały niezwykle plan.
Co więcej - wziął najlepszych ludzi.
Tylko jedno martwiło mnie niezwyczajnie.
Jak otworzyć te cholerną kratę celi?
 

***