JustPaste.it

"Stary człowiek nie może".

Kto jest człowiekiem starym?

 

Zbysław Śmigielski  „Stary człowiek nie może” (wersja poprawiona)

 

(…)


 

Iloczyn

Kto jest człowiekiem starym?

Czy ten dopiero, kto się nim czuje? Czy ten, kto nie może zaprzeczyć siwiźnie i wyblakłości swych oczu? Czy może ten, kto już mniej sypia i dalej widzi, potykając się na tym, co czai się tuż pod stopami? A może właśnie ten, kogo takie lub podobne pytanie dręczy u progu każdego dnia?

Bo przecież bywają ludzie starzy!

- Bywają, ale inni. To mnie dotyczyć nie może.

W ten sposób mądrala-wiedza broni się przed niewygodną świadomością. Starość, zmierzch – nie mają wyraźnych granic.

Tylko życie i śmierć, tylko one mają: cisza – krzyk, krzyk – cisza. Nie ma – jest. Jest – nie ma. Przełom ciszy i milczenia to próg w obydwie strony.

Więc kto jest człowiekiem starym?

Ten, kto poczyna się bać.

Czy strach polega na tym, że słabości nasze stają się widoczne? To bowiem, czego o nas dowiadują się inni, obnaża nas i czyni bezbronnymi. Coraz bardziej i bardziej.

W niepokojach naszych. W naszej nieufności. W agresji naszej.

 

O czym to, co wyżej?

O szatach, które z króla spadły.

O tym, czego nie ma, a jest.

 

 

 

 

Ćwiczenie I

Czas – zero, upływ – powolny, tętno – w normie.

 

Nie jest prawdą, że przypadek spada na człowieka nagle, niby ryś na przechodzącą sarnę. Zaczyny wszystkich przypadków nosimy bowiem w sobie, jak chemiczne cząstki noszą gotowość do reakcji w sprzyjających warunkach. Czyż można wymagać od sarny, by chroniąc się przed rysiem, biegała tylko tam, gdzie nie rosną drzewa?

Ułomnością naszą nie jest nawet nieumiejętność, lecz prosta niemożność zrozumienia, że warunki są akurat sprzyjające. Wiedzę o nauce można posiąść zawczasu, wiedza o życiu przychodzi za późno. Wtedy, gdy ryś skacze. Gałęzią jest zawsze owa niemożność – i nasza obawa. Czasem też pragnienie.

Było więc zwyczajnym przypadkiem, że początek nastąpił na pamiętnym jednak spotkaniu autorskim. W jakiejś wiosce o banalnej nazwie, w gimnazjalnej świetlicy, wielkiej i czułej niby fortepian wobec więzionych w nim dźwięków. Czytał swoje wiersze, jak zwykle nieśpiesznie i miarowo, w ciszy takiej, że słyszalny w niej był najlżejszy skrzyp najdalszego krzesła. Zdumiewało go zwykle i wzruszało, że młodzież tak uważnie, w skupieniu słucha poezji, choć może nie rozumie jej w pełni.

Czytał i recytował, gdyż wiele treści świetnie pamiętał. Mógł więc równie spokojnie i nieśpiesznie przypatrywać się słuchaczom, szukając i odnajdując w nich przeróżne odmiany rozmaitych wrażeń. Zazwyczaj wybierał sobie kilku bardziej zasłuchanych, by pilnie śledzić ich reakcje. Bawiło go to i podniecało przejęciem, smuciło spostrzeganym znudzeniem. Czasem podkreślał w leżącej przed nim treści wiersza coś budzącego nudę lub niechęć i prawie zawsze okazywało się, że można było napisać to inaczej, lepiej. Czasami zaś zmęczony myślał sobie, że chyba wszystkie wiersze na świecie, napisane przez wszystkich poetów, można by napisać inaczej i lepiej.

Zawsze dopiero później pojmował narkotyczny walor tych spotkań i doceniał korzyści, jakie z nich wynosił.

A tam, na spotkaniu -  -

O tym początku to także nieprawda. Nic w nas nie ma początku i nie ma końca. Sami tylko jesteśmy początkiem i końcem wszystkiego, co nas dotyczy.

Ta jedna, jedyna dziewczyna. Właściwie dziewczynka jeszcze, bo to dopiero gimnazjum. Zwrócił na nią uwagę dlatego najpierw, że była ubrana tak pięknie i prosto. Filigranowa delikatna figurka otulona puszystą i nieważką bielą, z głową opartą na piąstkach, zasłuchana lub nieobecna myślami. I ta twarz-twarzyczka, dziecinna i dojrzała zarazem, szczególna twarz dziewczynki i kobiety. Niewinność i perwersja, o których jeszcze nic wiedzieć nie mogła.

 

              Nie nazywana

             zbyt często nazywana

             której nie ma myślimy

             a jest

             która jest mówimy

             a jej nie ma

             żyjemy bez niej

             żyć nie można

 

Mówił tylko do niej, do tych wszystkich zjaw i cieniów, których nagłym uosobionym natchnieniem była. Do swojej pamięci mówił. Do zawiłej niechętnej pamięci, która jedyna uzasadniała jego istnienie takim, jakim był obecnie. Tylko pamięć bowiem zapewnia nam miejsce wśród ludzi, nie mających o niej pojęcia żadnego.

Tak już jest: gdy człowiek traci pamięć, o której nikt obcy nie wie niczego – traci też właściwe sobie miejsce pośród innych ludzi.

Gdy traci nieważną, jednostkową, osobistą pamięć…

A kiedy później pani wychowawczyni powiedziała, że można teraz porozmawiać z autorem, nawet zadawać mu pytania, biała dziewczynka długo nie poruszała się.

Inni pytali go o różne sprawy, trudne i nudne. O to, jak się pisze wiersze, kiedy przychodzą do niego pomysły, jak się właściwie zostaje poetą. Pytali, po co w ogóle są wiersze.

Wstała, gdy opadł gwar i podniosła jakoś nieśmiało dwa palce, lekko stulone, zapewne niezdecydowane. Lecz energiczny ruch głowy odrzucił niesforny pęk włosów, spod rzęs zwyczajnie i czysto spojrzały chabrowe oczy. To było jak dalekie światła po bardzo długim locie w nocy lub we mgle.

- Chciałam zapytać, czy dawno pan się w kimś kochał tak naprawdę.

Ktoś chrząknął, ktoś cicho się zaśmiał. Ale potem zapadło milczenie tak samo głębokie, jak przy czytaniu wierszy.

Światła zbliżały się, zbliżały.

- Niestety – rzekł – bardzo już dawno temu.

- A ja słyszałam, że poeci są przez całe życie zakochani. Że nie potrafią inaczej.

Znów śmieszki i psykania.

- Tak wiele wierszy napisał pan o miłości – mówiła.- Niektóre są piękne, niektóre nawet cudowne. Czy to nie znaczy, że bardzo panu miłości brakuje?

Przez chwilę wydawało mu się, że nie zdoła się opanować i zapłacze przed całą tą gromadą.

Lecz opanował się, gdyż dobrze to umiał i często czynił.

Opanował żal skłaniający do płaczu.

Dumę, chcącą krzyknąć, że nie brakuje mu niczego.

I samczy szał, pragnący tarzać się wśród takich młodych gorących ciał, gwałcić i zażywać tysięcy orgazmów.

- Miłości brakuje nam wszystkim, nigdy nie mamy jej dosyć. To miłość stworzyła człowieka, ona czyni nas coraz lepszymi.

- Wiem – odrzekła. – To z lekcji religii. Tak mówi nam ksiądz, który nigdy nie poznał miłości i nigdy nie pozna. Myślałam, że pan opowie nam o tym coś więcej.

Skierowała się ku drzwiom. Biała, nieważna, coraz bardziej przejrzysta, zanikająca w mgle, rodzącej się w oczach. Czyż można było poważnie traktować rozpacz, która pojawiła się po jej zniknięciu?

Szedł powoli, nieuważnie szurając butami. Pod pachą trzymał paczkę swych tomików, z których jak zwykle niewiele sprzedał, a więcej rozdał. Odczuwał osobliwy, niepokojący smutek i zagubienie. To była pamięć o innych wielkich chabrach, pamięć o tym, że czas upływa tylko w jedną stronę.

Swój mały samochodzik pozostawił na pobliskim placu. Usiadł w nim, przez chwilę niczego i nikogo nie widząc. Szeroko rozpostartymi dłońmi pocierał szorstką twarz.

- No już dobrze – powiedział cicho. – Tak jest i tak ma być.

W szybę ostrożnie zapukano.

Wydawała się jakaś inna z tak bliska, jeszcze bardziej zwiewna, może nierealna. Rzadka w jej wieku wyrazistość rysów fascynowała podobnie jak specyficzna, szczególna w swym kaprysie uroda.

Opuścił szybę, myląc się z obrotem korbki.

Pochyliła się, jakby uśmiech błysnął w tych przejrzystych oczach, delikatnie podwinęły się kąciki ust.

- Niech mnie pan stąd zabierze – powiedziała.

Tym razem świat rozsypał się natychmiast, rozprysł w kawałki, złomki, fragmenty gnane burzą. W szumie i zawrocie głowy.

- Ty przecież nie żyjesz – wyszeptał przerażony, a serce i czas zatrzymały się. – Nie ma ciebie, nie żyjesz.

Śmiech, jak śpiew skowronka.

- A co ja takiego robię?

 

 

Ćwiczenie IV

Czas – zero minus dwadzieścia pięć, upływ – zbyt wolny, tętno – niemierzalne.

 

Dżungla to jest rzecz straszna. To jest rzecz bardzo straszna. Do rzeczy strasznych może się przyzwyczaić tylko ktoś kompletnie pozbawiony wyobraźni. Ale nawet ktoś bez wyobraźni nie przyzwyczai się do dżungli. W dżungli trzeba się urodzić i żyć tam cały czas, nie wysuwając z niej nosa, by nawet przez moment nie widzieć, że na świecie istnieje też coś innego. W dżungli może żyć tylko ktoś przekonany, że nigdzie na świecie niczego innego nie ma, jedynie gąszcz, zwierzęta i robaki. Jeszcze duchota i woń rozkładu, bagienna grząskość i białe kości umarłych. I jeszcze mnóstwo, mnóstwo cuchnącej wody, której nie wolno pić. W dżungli umieją się śmiać wyłącznie małpy i bardzo rzadko tubylcy. Powodem śmiechu w dżungli zawsze jest coś, od czego cywilizacja umiera.

Baraki przy lotnisku sklecone były z eternitu lub podobnego świństwa, częściowo także z blachy. Gdyby nie rozpięto nad nimi maskujących tentów i siatek, w ogóle nie można byłoby w nich mieszkać. Bliska gęstwa dyszała w bezruchu jak martenowski piec, ale kiedy padało, barak stawał się okrętem tonącym w sztormie.

A tak niedaleko stąd, kilkadziesiąt minut lotu zaledwie, rozpościerały się suche sawanny, królestwo zebr i żyraf. Już tylko one pozostały Afryce. Na zebry i żyrafy nie polowano, nie było to opłacalne.

Właściwie, nie do końca wierzył, że suchość pękającej ziemi lepsza jest od małp i moskitów.

Najwięcej czasu spędzał w swoim pokoju, chronionym gęstą siatką, przez którą tylko niewiele robactwa mogło się przedostać. Wylegiwał się w hamaku, popijając w ogromnych ilościach coca-colę i whisky, których tu mieli do diabła. Próbował czytać z beznadziejnym uporem, ponieważ książki rozłaziły się w rękach, zmiękczone wilgocią niby kluski po gotowaniu. Próbował pisać, ale rozmiękczone było wszystko, nawet jego mózg. Długopisy pławiły się w mazi, która z nich wyciekała, ołówki kroiły papier jak brzytwy. Nudził się tak, jak nigdy w życiu nie wyobrażał sobie, że to jest możliwe.

Od początku nie spełniał obowiązków i zadań, dla których go tu przysłano. Określone przez mądrali w kraju, okazały się nieporozumieniem, a nawet głupotą.

Słał raporty i sprawozdania – jakby w dżunglę wrzucał.

Sojusznicy z dalekiej wyspy prowadzili tu działania bojowe, co podkreślali z idiotyczną dumą. Instruktor i opiekun pilotów nie był im potrzebny, wbrew oczywistym faktom. Potrzebni im byli piloci i sprzęt. Pilotów i sprzętu ubywało nawet bez bojowych działań.

Początkowo sądzili, że przyjechał po prostu jako jeden z pilotów, próbowali więc włączyć go do składu którejś eskadry. Gdy odmówił, najpierw obrazili się, potem przestali zwracać na niego uwagę.

Zaopatrywali go i dali mu spokój.

Dwukrotnie rozmawiał z dowodzącym generałem, arystokratycznie nadętym Kreolem. Usiłował wyjaśnić mu, jak wielkie błędy popełniają, przede wszystkim usiłował nakłonić generała, by mu zezwolił choć trochę doszkolić pilotów. Właśnie w braku wyszkolenia i doświadczenia upatrywał najpoważniejszej przyczyny strat. Strat? Przecież ginęli najczęściej w wypadkach, przeciwnik prawie wcale nie miał lotnictwa.

Generał nie odrzekł mu ani słowa, towarzyszący pułkownik uprzejmie się uśmiechał i bąkał coś pod nosem. Po tygodniu dowiedział się, że obaj nie rozumieją ani słowa w angielskim, jeśli zbyt szybko mówi się do nich.

Trzeciej rozmowy nie chcieli.

Jedynych kilku osobników, z którymi mógł zamienić jakieś zrozumiałe zdania, należało do bezpośredniej obsługi lotniska. Zbędny tu meteorolog, szef mechaników, i na koniec sam komendant lotniska. Właśnie komendantowi zrobił dziś rano awanturę za brak ordynansa. Ordynans był bardzo potrzebny, niezbędny. Komendant rozumiał to i obiecał przysłać kogoś wieczorem. Co się stało z poprzednim ordynansem, komendanta nie pytał.

Różności się tu naoglądał.

Najpierw, sprawa utrzymania pasa startowego, ułożonego z płaskich betonowych płyt. Lotnisko było tylko skrawkiem ziemi wydartej dżungli, wymagającym nieustannego karczowania. Do tego mieli robotników, półnagich i wygłodzonych nad miarę nędzarzy, pędzonych do bezlitosnej pracy przez uzbrojoną eskortę z kijami i batami. Było ich kilkuset. Nie chciałby się zakładać, czy wielu z nich dożyje starości. Zresztą, tutaj starość przychodziła bardzo szybko, czterdziestolatek był osobnikiem długowiecznym, a dziesięcio-  i dwunastoletnie dziewczynki obsługa sprowadzała sobie dla zabawy.

Naoglądał się jeńców. Byli to tacy jeńcy, jak on kapelan. Tak w ogóle sojusznicy byli chrześcijanami, modlili się zaciekle. Kapelana nie mieli, każdy był kapelanem i miał bezpośredni dostęp do swego Boga.

Tych jeńców trzymali w ziemi. Zwyczajnie w ziemi trzymali. W dołach, przykrytych matami i blachą. Pilnowali ich bardzo niedbale, ale jakoś nie uciekali. Od czasu do czasu wyciągali kilku i prowadzili w dżunglę. Strzałów nie było słychać, ale strażnicy wracali sami.

Amunicję jakby oszczędzali, choć nie zawsze. Podobnie było z paliwem. Wypalali dżunglę i odrosty na pasach, zdarzało się natomiast, że w powietrze wzbijał się samolot ze zbyt małym zapasem paliwa i nie wracał.

Ale działania bojowe trwały.

Parzył na to wszystko i myślał tak: jeden z tych samolotów, tylko jeden, przyzwoicie zatankowany i uzbrojony. I za sterami nie jakiś tam as, lecz porządnie wyszkolony pilot – w ciągu pięciu minut te trzy „bojowe” eskadry przestają istnieć.

Ale to nie było jego zmartwienie i nie jego problem.

Piwa tu, psiakrew, nie mieli. No mieli, ale czarny guiness, czyli zupełnie jakby nie mieli.

Leżał w hamaku i usiłował się kołysać. To nie wychodziło. Po podłodze łaziły robaki, robaki kapały z sufitu i osuwały się po szczelnej siatce, która chroniła go jak kokon. Nie miał już tych początkowych wymiotnych odruchów, patrzył na to obojętnie i dusił się, spływając gęstym jak zupa potem.

Nie było światła, wentylatory milczały. Szef mechaników drugi dzień biedził się nad uszkodzonym agregatem prądotwórczym.

- Już niedługo – myślał – już niedługo tej męki. Czy to możliwe, że będę jeszcze odmrażał sobie uszy? Cholera, zrobię to chyba specjalnie.

Przed miesiącem atakowali lotnisko. Były wybuchy, serie z automatycznej broni, dwa baraki spaliły się. Pół nocy przeleżał pod ścianą, ściskając pistolet, z którego nawet sobie postrzelał. Była okazja, walił więc w korony drzew ile wlazło, potem z dumą pokazał komendantowi aż sześć pustych magazynków. Oczywiście, zaraz mu dali z piętnaście pełnych. Przynajmniej wiedział, że jest na wojnie.

Ale potem, kiedy przypomniał sobie, co tu robią z białymi, żywymi i nawet martwymi, poczuł chłód na grzbiecie.

Wieczorem faktycznie przysłano „ordynansa”.

Pokazując palcem na siebie bełkotała coś tak niemożliwego do zrozumienia, że złapał się za głowę. Na ten gest hałaśliwie się roześmiała.

Była czarna, raczej tylko smagła bardzo, młodziutka. Wyszorowano ją straszliwie pachnącym mydłem, dano czystą spódniczkę i bluzkę z jedwabiu, co było szczytem elegancji. Posłano do señhora oficera za ordynansa. Takiego tu jeszcze nie miał.

Śmiała się dźwięcznie i miło. Po nijakiemu nie mówiła. Na wszystko kręciła głową i śmiała się. Ale jak się śmiała!

Natychmiast przystąpiła do pracy. Szybko, zręcznie, z tak zwyczajną tu gracją i lekkością, jakby piosenkę śpiewała. I rzeczywiście śpiewała cichutko, mrucząc do siebie, a co chwilę zerkała na niego z uśmiechem. Ten uśmiech wysuszał mu usta i ściskał serce, ponieważ przez chwilę, przez jedną tylko chwilę pomyślał o tym, ile takich właśnie młodych i pięknych dziewcząt te bydlaki, ci bandyci…

Jak gdyby zbudziła go z głębokiego snu. Jak gdyby nagle przywróciła mu pamięć i sumienie.

Zacisnął zęby i chyba zmienił się na twarzy, bo przestraszona zamilkła i susem przerażonego kotka skoczyła pod ścianę, wznosząc dłonie obronnym ruchem. Obronnym? Nie, jedynie ochronnym.

Szybko pojął tę różnicę. Obrona ma w sobie coś z agresji – i za to ich zabijano bez litości. Ochrona jest bierna, za próbę ochrony nie zabijano. Najwyżej bito, też bez litości.

Taka prosta rzecz, umyto ją tylko i ubrano. Wystarczyło, by stała się człowiekiem, dziewczynką, dzieckiem, istotą miłą i piękną. A przecież dotąd obojętnie patrzył na wszystko, co robiono z takimi jak ona. Bito ich kolbą i batogiem, wieszano za ręce i nogi, zarzynano maczetami i zabijano łopatami, na sznurach wleczono za samochodem. A on patrzył i nie widział.

I nagle, nagle zrozumiał, że nadal będzie tak samo ślepy.

Może być albo ślepym, albo martwym.

Jedno i drugie niczego nie zmieni.

Podszedł do niej i pogłaskał po czarnych kędzierzawych kudełkach. Pochwyciła jego drugą dłoń i ucałowała, potem badawczo zerknęła w górę. Czuł, jak się odpręża i znowu uśmiecha. Też się uśmiechnął, nie przestając jej głaskać, wreszcie z lekka przytulił do siebie. Uwolniła się zręcznie, ćwierkając coś i śmiejąc się wróciła do pracy.

Oboje podskoczyli, gdy zaryczał wentylator. Robactwo z podłogi wiało ile sił. Od razu zrobiło się lżej. Po chwili włączył się i drugi wentylator, większy jeszcze, choć cichszy.

Jak widać, agregat został naprawiony.

Skończyła sprzątanie, bardzo drobiazgowe i dokładne, z wyszorowaniem podłogi włącznie. Przyniosła mu kolację z kantyny i odmówiła, gdy chciał się podzielić. Zagroził jej przełożeniem przez kolano i klapsami po tyłku. Pojęła te gesty i znów się tak wspaniale zaśmiała. Ale wzięła kawałek chleba z mięsem.

Wzięła – i chleb znikł. Ta łapczywość przestraszyła ją, odskoczyła od stołu i przesłoniła usta dłonią. Udał, że nie widzi. Ukroił następną kostkę chleba, znów ją przywołał.

I tak ją karmił powoli. Wiedział, że w pierwszym dniu nie może jej dać zbyt dużo.

Podobnie jak pańszczyźniane, dzieci tutaj też miały wydatne i obwisłe brzuchy. Pańszczyźniane z kartofli i mącznych podpłomyków, tutaj zaś z maniokowych i sojowych placków, a tam i tu – z braku tłuszczu, białka i witamin. Kontynent, mogący być spichlerzem świata, słaniał się i umierał z głodu.

Chciwie i jednak nieśmiało jej się przyglądał. Była dzikuskiem, zwierzątkiem potrzebującym oswojenia, lecz oswojenia z dobrocią. Może nigdy nie dano jej tego doświadczyć. Nie wiedziała, że jeszcze jest dzieckiem, może zapomniała już o tym. Treścią życia była dla niej ochrona przed bezlitosnym i obojętnym losem, ochrona beznadziejna, ponieważ tutaj los nikogo nie pyta o zdanie.

Czy ją ochroni to, że jest młoda, ładna i niczemu się nie sprzeciwia? Może przeciwnie, właśnie młodość i uroda są jej przekleństwem?

Na razie jej szczęście polega na tym, że posłano ją do człowieka, który nie krzyczy i nie bije, nawet uśmiecha się do niej i daje do jedzenia mięso i chleb, czyli to, co należy się tylko białym panom. Odrobina dobroci – właśnie to jest jej szczęście.

Nie uchylała się już, gdy badał delikatnie palcami jej twarz: miała prosty nosek o cienkich nozdrzach, niewielkie uszka z dziurami po jakichś ozdobach. Na jedno uszko spojrzał uważniej. Tu dziura była długa, widać ozdobę z tego miejsca brutalnie zerwano. Wąska blizna była sina, nie różowa. Uśmiechnęła się i wykonała potwierdzający gest: tak, zerwano takie duże kółko. Potem machnęła ręką, że to nieważne i znów się uśmiechnęła. Miała szeroko wykrojone usta, lecz wargi wąskie właściwie, choć pełne.

Pomyślał, że zapamięta ją taką, lekką i wesołą, wdzięczną za to, że był dla niej dobrym.

Nie wiedział jeszcze, że zapamięta ją inną.

Na umytej podłodze rozłożyła szeroką matę i okryła ją białym płótnem. Drugi kawał przygotowała zwinięty w rulon. Następnie w kącie pokoju, gdzie stała wielka misa i dzban z wodą, ustawiła niski taboret. Wykonała zapraszający gest. W ręce trzymała mydło i myjkę. Wciąż uśmiechała się.

- No tak – pomyślał. – Pełna obsługa.

Oficerskie opowieści o rozpuście snute w kantynie na lotnisku, przeważnie okrutne i sadystyczne, nieodmiennie zaczynały się opisem mycia lub kąpieli. Były tu bowiem dwa źródła rozkoszy: kobiety i woda. Tubylec mógł się nie myć i po prostu śmierdział, ale niemyty biały gnił. Żywcem i bezlitośnie żarły go niewidoczne robaki.

Przepędził ją stanowczo, ale nie gniewnie i umył się sam, bez skrępowania. Przywykł do swobody, nie zwracał uwagi na jej krzątaninę za plecami. Gdy się wytarł i odwrócił, oczekiwała go już, przyzywając gestami.

Wiedział, że odmowa nie wchodzi w rachubę, po prostu by nie pojęła. Myślałaby, że mu się nie podoba i może by nawet zrobiła sobie jakąś krzywdę – słyszał o czymś takim.

Wtedy nie wiedział jeszcze, że przyzywała go z własnej woli, że nikt jej tego nie mógł nakazać. Kobiety z jej szczepu nie można zmusić do uległości, ani jej tego nakazać. Można ją zmusić, by umarła, do niczego więcej. Dlatego właśnie one najczęściej tu umierały.

Ale o tym dowiedział się później.

Była zdecydowanie śniada, nie czarna. W świetle kiepskiej żarówki jej zgrabne ciało jaśniało niemal bielą. Idealnie sklepione biodra wabiły dojrzałą krągłością, drobne piersi sterczały jak dwie piąstki.

Uśmiechnął się, a ona podbiegła natychmiast, piszcząc i błyskając oczyma. Uklękła przed nim i pochwyciła go jakby żywymi szybkimi płomieniami. Wydała głośny okrzyk triumfu, gdy wyczuła narastającą ochotę. Jej dłonie były ruchliwe i pełne wiedzy, usta zachłanne i palące. Niewiele było trzeba, by jęknął i wytrysnął jej w twarz. Roześmiała się radośnie i wytarła to ręcznikiem, następnie umyła go, wprawnie i bardzo powoli. A potem, kiedy znowu począł się rozpalać, nadal rozchichotana skoczyła na niego jak małpka na drzewo, całując, szczypiąc i podgryzając zębami.

Opadli na posłanie i skończyła się jego przytomność. Takich rozkoszy, takiego upojenia nie zaznał nigdy dotąd. Nie miał pojęcia, jak ona to robi i nie myślał o tym. Przeżywał wszystko jak sen i malignę.

Pracowała nad nim łagodnie i delikatnie, z upartą dokładnością. Śmiała się z jego krzyków, których zapewne nie słyszał. Dawała mu odpocząć, masując wprawnie jego brzuch i uda, plecy i kark. Rozluźniał się i sięgał po nią, badając starannie wszystkie jej szczegóły i tajemnice.

Śmiali się oboje: szczegółów było mnóstwo, tajemnicy żadnej. I znowu siadała na niego lub kryła mu biodra głową – i znowu tracił przytomność. Wreszcie znieruchomiała, trzymając go w sobie i na sobie, silnymi drobnymi skurczami zachęcając, by i on popracował.

Krzyczała wysoko i przenikliwie, unosiła biodra do góry, piętami uderzała go po plecach i udach.

Spadał wessany w przepaść, która była niebem i piekłem na raz.

Lecz nagle umilkła, boleśnie wbiła paznokcie w jego ramię. To, co miało nastąpić za pół sekundy, nie nastąpiło.

Musiała usłyszeć ich pierwsza, kiedy wchodzili do baraku z tupaniem i chrzęstem broni. Do niego dotarł dopiero straszny trzask wyłamywanych drzwi i gardłowe wrzaski.

Oni mieli dużą wprawę, wyłuskali ją spod niego, przewrócili go na wznak i przygwoździli do posłania lufami pistoletów maszynowych. Wiedział, że nie żartują. Tu nie żartował nikt i nigdy. Tu nawet humor znano wyłącznie w śmiertelnej odmianie.

Wszystko jedno chciał się zerwać, krzyknął. Ale lufa zbyt mocno nacisnęła mu gardło. Jeszcze głośniej wrzasnęli na niego.

Człowiek nie tylko bezbronny, ale i nagi wobec gotowych do strzału automatów – tego nie można opisać.

Widział, słyszał, odczuwał – tyle miał w sobie z człowieka.

A ją – butem w krocze, kolbą w twarz. Raz i drugi. Słyszał i czuł, jak łamią się jej drobne kości, jak tryska z niej krew. Zwymiotował, o mało się nie dławiąc. Zaśmieli się.

- El novio – powiedział oficer. – Narzeczony.

Znów ten gardłowy śmiech. Ona krzyczała coś cichnącym piskiem mordowanego kota. Wywlekli ją na korytarz, potem dalej. Słyszał cały czas, jak ją tłukli. Miarowo, bez złości.

- To było konieczne, señhor – wyjaśnił oficer. – Ona jest ze szczepu Kanka, w nocy by pana zabiła. Kanka to wściekłe psy.

Ona wołała po swojemu: „niech mnie pan stąd zabierze!”.

Gdy odeszli, wywlókł się przed barak i znów zwymiotował. A potem płakał do rana. I jeszcze dłużej. A potem wyjął jeden nabój ze swego pistoletu i zrobił na nim nacięcie.

Ta łuska z nacięciem stoi teraz obok statuetki orła.

 

 

Ćwiczenie  V

Czas – zero minus dwadzieścia pięć, upływ – w takt angielskiego walca, tętno – z wolna narastające.

 

- Siadaj – powiedział dowódca pułku, mierząc go chmurnym wzrokiem. – Chcę z tobą porozmawiać. Skończyłeś na dzisiaj?

- Na dziś, jutro i pojutrze – odrzekł. – Jeszcze trzy dni i mój klucz przestaje istnieć, zostaje tylko moja maszyna. Siódemka i jedenastka są w rozsypce, dawno przekroczyły limit. Słowa honoru mechaników nie zamienię na ludzkie życie.

- Meldowałeś – dowódca skinął głową.

- Jak tylko objąłem z powrotem swój klucz. To jasne, moja maszyna stała, a te dwie latały. Trzeba im wymienić silniki, a podobno nie ma.

- Silników nie ma, ale plany lotów są.

- No to musimy się umówić, że lata cały klucz, a będę latał sam. Jeszcze dwie godziny w powietrzu i zażądam rozkazu na piśmie.

Dowódca spojrzał nieprzychylnie.

- Może nie będzie to już twoje zmartwienie.

- A co, znowu zdaję klucz?

Dowódca pułku był jego przyjacielem, zresztą w jednostce wszyscy piloci byli przyjaciółmi, dobrze się znali i na ogół nie mieli przed sobą tajemnic. Formalności i zewnętrzne objawy dyscypliny istniały na pokaz.

- Z tobą jest jakaś niejasna sprawa – odezwał się dowódca, w jego głosie był gniew i niepokój, czego nie starał się skrywać. – Kiedy jechałeś na tę misję, wszystko było normalnie. Zostałeś wybrany spośród iluś tam kandydatów, rozkaz wyszedł i to było na tyle.

Skinął głową i też odczuł pewien niepokój.

- Kiedy wróciłeś, musiał za tobą przyjść jakiś smród, bo nie dostałeś awansu, dalej jesteś kapitanem.

- To całkiem fajny stopień – mruknął.

Teraz już obaj rozumieli, o co chodzi i obaj byli ostrożni.

- Stopień jak kiełbasa, na początku nieźle smakuje, ale potem starzeje się i śmierdzi. Miałeś zostać dowódcą eskadry, ale też nie zostałeś zatwierdzony i ja nie wiem, dlaczego, chociaż pytałem w sztabie. Coś tam do ciebie mają, jakąś zadrę ze sobą przywiozłeś.

- Może przywiozłem. Tylko po co zacząłeś tę rozmowę?

- Bo mam powód.

Dowódca pogrzebał w teczce, wyjął papier z pieczątkami. Siedzieli na ławeczce przed sztabem, słońce świeciło, był ciepły letni dzień, mający się zresztą ku końcowi.

- Masz znowu jechać do sojuszników, ale nie w dżunglę, tylko do ich stolicy jako attaché lotniczy.

Z niedowierzaniem podrzucił głowę.

- Jako dyplomata? Chyba żartujesz. Co ja tam będę robił?

- Nic. Dolary zbierał i mulatki podrywał. Albo Kreolki. Kreolki podobno są o wiele ładniejsze.

Ta kwestia nie pasowała do spojrzenia spode łba.

- To jest rozkaz?

- Jeszcze nie. Na razie zapytanie, czy nie ma przeszkód w odkomenderowaniu cię do Sztabu Generalnego. Podobno sojusznicy sami zażyczyli sobie, żebyś do nich przyjechał. Jeżeli wyrazisz zgodę, będzie rozkaz.

- Nie wyrażę zgody.

- Dlaczego?

Wzruszył ramionami.

- Pominięty w awansie kapitan do Sztabu Generalnego? Zastanów się. Jestem pilotem, nie urzędnikiem. Sam zresztą wiesz, że naprawdę nie mogę teraz nigdzie jechać. Żona jest w ciąży, niebawem rozwiązanie. Mam ją zostawić? To nie wojna, dowódco.

Zamknięta teczka z trzaskiem wylądowała na desce obok. Cień na twarzy dowódcy stał się zaciśnięciem zębów.

- Chcesz zostać w jednostce?

- Poczekam na tę wojnę albo emeryturę, to dostanę majora.

- Zapalisz?

- Nie palę, wiesz.

 - I nie pijesz nic ponad przydziałową normę.

- I jeszcze wiersze pisuję.

- Właśnie. Nie jesteś zwyczajnym pilotem, w tobie zawsze było coś dziwnego. Podobno pojedynkowałeś się w tej dżungli.

- Co robiłem? – i roześmiał się. – Teraz nie ma pojedynków. Kto ci naplótł takich bzdur?

- Widzisz, w ostatnich czasach naprawdę wiele zrobiono, by zlikwidować tak zwany honor u oficerów. Generalnie się to nie udało, więc nie mówię bzdur.

Dowódca podjął teczkę i wstał.

- Nieważne. Więc może zostaniemy przy tym, że ze względu na stan żony i oczekiwanie na urodziny dziecka… i tak dalej.

Też wstał do postawy niekoniecznie zasadniczej, w każdym razie zbliżonej. Uśmiechał się dość skąpo.

- W porządku, dowódco, możemy przy tym zostać. Nie skłamiemy.

I może w jednym błysku oczu zrozumieli się jakoś. To było konieczne, bo w takich drobiazgach zawsze wiele tkwi. Drobiazgi często o ważnych sprawach decydują.

Odchodząc, dowódca obejrzał się.

- A te wiersze faktycznie dalej piszesz?

- Zdarza się.

Spieszno mu było do domu, lecz potrzebował nieco zastanowienia. Rozmowa nie była całkiem jasna, a przecież rozstrzygała w gruncie rzeczy o całej jego przyszłości jako pilota i oficera. Problem poważny, a rozmowa zdawkowa.

Przejście do wojskowej dyplomacji? Pominięty w awansie kapitan, z zadrą w opinii, o której co prawda nie wszyscy wiedzą. Starczy jednak, że wiedzą ci, od których zależy jego los. Nie zatwierdzony na dowódcę eskadry, czyli bez szans na akademię. Ale z propozycją przejścia do Sztabu Generalnego. Więc może to nie zadra, może dlatego nie zatwierdzono. Dowódcy eskadry w dyplomaty nie biorą, na taką rozrzutność wojsko sobie nie pozwala.

Czyżby zamknięto mu jedną drogę, by ukazać inną? Łatwiej by tam chyba dorobił się majora, nawet i generała, ale już nikt i nigdy w życiu nie zrobiłby go dowódcą eskadry. Żadnym dowódcą. Byłby już naprawdę wojskowym urzędnikiem, pilotem bez samolotu, oficerem bez bojowego zespołu, wszystko jedno, jakiego by się stopnia dochrapał.

Lokajska służba, psiakrew!

I zupełnie nagle, bez uzasadnienia, odczuł gniew. Jak gdyby napluł mu ktoś na świeżo wyglansowane buty.

Nie teraz, to za rok, ale będzie dowódcą eskadry, majorem, potem i pułkownikiem. Proste wyliczenie wysługi lat na to wskazuje. Zadra w opinii nie będzie trwała zbyt długo.

Sojusznicy życzą sobie, by do nich przyjechał. Możliwe. Podobno brat tamtego rzeźnika w oficerskim mundurze jest jakimś ministrem, tak meteorolog mówił. Z ministrem nie można się pojedynkować.

Znów się uśmiechnął, chociaż tym razem z goryczą. Ciekawie to jednak nazwano. Swoją drogą, jak dowiedziano się?

Bo nie był to pojedynek, to było polowanie. Uparte, pilnowane z zimną, zajadłą dokładnością. I tak długo daremne.

Przypomniał sobie tę ścieżkę w dżungli, gdzie wreszcie spotkali się twarzą w twarz. Swój uśmiech też sobie przypomniał – i ten grymas pogardy u tamtego.

- Szkoda, że też cię nie mogę zatłuc kolbą jak wściekłego psa.

Wtedy tamten sięgnął po broń do rozpiętej zawsze kabury.

Więc może to i był pojedynek.

Wstał wreszcie i przetarł wzajemnie o siebie na płask ułożone dłonie, jak gdyby strząsał piasek na dawno umarłe sprawy.

Szedł tam, gdzie oczekiwało go szczęście.

 

 

Ćwiczenie  VI

Czas – zero minus dwadzieścia dwa, upływ – skokowy, tętno – takie sobie, z przestankami.

 

- Przestań – powiedziała – przestań. Daj sobie spokój, to już się nie uda. Nie męcz siebie i mnie.

- Więc może tobie zrobię dobrze.

- Odechciało mi się. Już tylko płakać mam ochotę.

Odsunęła się od niego i okryła kołdrą. Z westchnieniem, w którym coraz mniej było żalu, a coraz więcej złości, odwróciła się plecami. Ale i plecy miała niechętne, złe. Po chwili zapaliła lampkę i sięgnęła po papierosa, choć doskonale wiedziała, jak reaguje na jej palenie w sypialni.

To też był objaw złości – w takiej chwili nic jej nie powie.

Zazwyczaj godziła się na jakąś zastępczą formę spełnienia, ale było to raczej współczuciem dla niego. Pozwalała się wtedy przytulać i przepraszać, nawet sama go przepraszała i pocieszała, jak gdyby wina była po jej stronie.

Czasem jednak zbyt przejmujące było jej rozczarowanie.

- Nie rozumiem, co się z tobą stało i dlaczego. Kiedyś potrafiłeś męczyć mnie całą noc, do świtu, właściwie to nigdy nie było ci dosyć. Potrafiłeś sprawić, że trudno było nam odróżnić piątek od poniedziałku.

Wstrzymał oddech. Kiedyś… O, kiedyś!

- Tym bardziej wściekam się, że nie znam przyczyny. Przecież pomagam ci, jak mogę. Z początku wszystko idzie dobrze, potem nagle opadasz i nie możesz skończyć. Mogłabym cię pogryźć z rozpaczy. Powiedz, czy to nie jest sprawa dla lekarza?

- Nie, kochanie, to nie jest sprawa dla lekarza.

- Nie!

Odrzuciła kołdrę, zerwała się z pościeli. W sypialni rozjarzyły się światła.

- Spójrz, spójrz na mnie. Czy brakuje mi czegoś? Czy nie umiem się kochać? Jestem jeszcze młodą kobietą, potrzebuję miłości i spełnienia, tak jak głodny potrzebuje chleba, jak spragniony wody. Patrz, patrz na mnie!

Nie musiał patrzeć, wszystkie szczegóły pamiętał, wszystkich doświadczył. Widok jej nagości mógł zatrzymać krwiobieg każdego samca, albo - przeciwnie – rozerwać mu żyły. I ta wspaniała nagość należała do niego - bezkorzystnie. Prosiła, błagała go o spełnienie, jak można błagać deszcz, by przestał padać.

- Czy pomyślałeś, jak to się odbija na mnie? Pomyślałeś?

W jej głosie wyczuwał teraz nie złość i nie gniew, lecz – co właściwie? Łkanie?

Uklękła przed nim z twarzą wilgotną i skrzywioną. Włosy jak gęsta czarna piana okryły pościel, jej głowę i jego pierś.

- Proszę cię. O Boże. Tak cię proszę. Nie mogę dłużej. Nie mogę.

Boga prosiła? Czy jego?

I już zupełnie bezsilnie, z cichą pokorą:

- Nie chce mi się żyć. Chciałabym umrzeć, sama albo razem z tobą. Może bym naprawdę umarła, gdyby nie nasze dziecko. Wiem, że mnie kochasz. I ja cię kocham. Nie można kochać więcej. Powiedz mi, powiedz, gdzie jest nasze szczęście? Gdzie ono się podziało?

Tak, była młodą i piękną kobietą. Nie tylko piękną. Była najpiękniejszą stewardessą, jaką widziały oczy pilota. Gdy ją zdobył, gdy zdobył ją wyłącznie dla siebie, stracił natychmiast przyjaciół. Ale wówczas nie potrzebował nikogo, niczego prócz niej samej.

A szczęście? Z początku wydawało im się, że mają go po prostu za dużo, że się w nich nie mieści. Gdy byli szczęśliwi, nie musieli myśleć o szczęściu.

Może zabrał je z sobą do dżungli i nie przywiózł z powrotem. Może zastrzelił je na tamtej ciemnej ścieżce, kiedy się okazało, że jedynym ludzkim odruchem, na jaki go stać, było właśnie zabicie człowieka.

Dla niej dżungla była jedynie bolesnym brakiem i wielką tęsknotą. I codziennymi listami, z których większość przepadła, nie doszła. I szaloną radością, że nareszcie powrócił, że powrócił cały, żywy i ten sam, co przedtem.

Czy na pewno pamiętała, jaki był przedtem?

Może dlatego, że tak go witała, że naprawdę była jak szalona, może dlatego nie od razu pojął, czym była dżungla dla niego.

To dżungla rozrąbała jego życie jak maczetą na dwie nie przystające do siebie części. Każda zawierała inną treść, pisaną na pewno w innym języku. Czy znał jeszcze obydwa?

Ich miłość przedtem, pełna bezkresnego szczęścia – i teraz, pełna bezkresnej udręki. Nie oszczędziła jej straszna maczeta.

Jeszcze ten drobiazg ważny: kiedy powrócił, była przecież w ciąży, nie od razu mogli spróbować objawionej jak gdyby od nowa miłości. Czy już i wtedy była kaleka?

- Dlaczego ja wyszłam za ciebie? – płakała. – Dlaczego nie pokochałam cywilnego pilota? Byłoby inaczej, inaczej.

Wszystko, co mówiła, było prawdziwe i słuszne.

Jak jej to wytłumaczyć? Jak, i czy można jej powiedzieć?

-- że powracają tamte wydarzenia. Że zawsze, ilekroć dzieli go już tylko pół sekundy, pół sekundy --

-- i kiedy ją także dzieli tylko pół sekundy --

Czy by usłyszała ten trzask wyłamywanych drzwi, tępe odgłosy karabinowych kolb i cichnący pisk, wywlekany za włosy w gąszcz?

Czy by to cokolwiek zmieniło?

Nie może jej mówić o sprawach strasznych, nieznanych i niepojętych. To by znaczyło przenieść ją do tamtego świata, pozwolić, by ją gwałcono i smagano batem, krępowano sznurem i kopano butami, w nagrodę zaś rzucano resztki ze stołu albo gnijące ptasie ścierwo. Musiałaby w deszczu chronić głowę liściem, w spiekocie szukać kałuży i dłońmi odgarniać robactwo.

Po co, dlaczego, za jaką karę tam pojechał?

Tak, ona nie wszystko może wiedzieć. Nie może wiedzieć nawet tego, że coraz trudniej mu siadać do samolotu, coraz trudniej zrozumieć codzienne zadania. I że – po prostu – nie istnieje już dla niego czas spokojnego odprężenia, rozstania z myślami, kiedy w leniwe luźne mięśnie powraca kroplami czystej krwi radosna gotowość do pracy i działania.

Nie wie i nie domyśla się, zajęta ich wspólnym nieszczęściem – i sobą.

Dobrze. Tak właśnie powinno być. Czyż nie powtarzał stale, że ona, tylko ona liczy się dla niego?

W dzień dużo zapominała, jakby koiło ją słońce. Uśmiechała się zwyczajnie i całowała go w przelocie. Przygotowywała śniadanie, ubierała córkę do przedszkola, szczebiotała z nią i zaśmiewała się. Szturchała jego ramiona i muskuły, milcząc przytulała policzek do jego piersi. Poranki i dnie były wciąż cudowne, niezmienne od lat.

Wychodzili razem na przystanek. Ślepy los zdecydował, by jego autobus odchodził pierwszy. I zawsze spoglądał do tyłu, na te dwie malejące sylwetki – zawsze miał wrażenie trudne do zniesienia, że odjeżdża gdzieś daleko, pozostawiając je samotne i bezbronne. Tak rosło jego poczucie winy.

Kiedyś zapytała:

- Dlaczego ty nosisz na łańcuszku zamiast krzyżyka tę kulę z pistoletu?

- To pamiątka z dżungli.

- Ale nosisz ją zamiast krzyżyka, który odczepiłeś. Czyżby to znaczyło, że już nie wierzysz w Boga?

- Nie.

- Jak to? Nie wierzysz, że Bóg istnieje?

- Gdyby istniał, nie musiałbym wystrzelić tej kuli.