JustPaste.it

Z cyklu PeKaeS - Siedem franków

z inspiracji (hm, hm) Mniszkówną...

Dedykuję wszystkim Paniom - publicystkom eioby,
które lubią bawić się piórem…

 

Siedział przy biurku zgarbiony trzymając nogi w dziurawych skarpetkach w stercie rozsypanych kartek.

Tego nawyku nie mógł się pozbyć. Walające się brudnopisy zawsze stanowiły jego azyl, .inspirowały i dawały gwarancję, że postrzępione myśli pętające się pod nogami można  podnieść,  posklejać, przetworzyć  w skowyt jego duszy,  jakiś zapis, pointę prowadzącą do celu…

Pisarz Andrzej Art  był człowiekiem nad wyraz skromnym, można zaryzykować stwierdzenie że niemal wsłuchanym w głos swej duszy.

Udało mu się wydać kilka książek pod pseudonimem Andrzej Art - Roszczański. Nazwisko rodowe Roszczak nie miało zdaniem jego wydawcy odpowiedniej magii literackiej. To była jedyna fantasmagoria na którą mógł sobie pozwolić.

Miał logikę tematycznego bałaganiarza. Potrafił jak rzep doczepiony do psiego ogona być improwizatorem wątków pobocznych, które na krok nie posuwały fabuły do przodu, dopóty nie odnalazł przypadkowo tej  jednej właściwej kartki. Wtedy iskrzyło  w jego wyobraźni. Czuł pełnię księżyca, a  poplątane wątki układały się w ciąg logiczny… krótko mówiąc gdyby nie miał swojego śmietnika czułby się literacko okaleczony.

Bywając w Opactwie Karmelitów Trzewiczkowych prowadził długie dysputy z ojcem Celestynem, które sam nijako traktował jako rodzaj spowiedzi - nieodzownej by przetrwać…

Tylko tu jego szczerość nie była niczym, poza szczerością.

- Wiesz Ojcze nigdy nie miałem kobiety. Z pragnieniem kobiety jest jak z pragnieniem Boga. Czasem potrzeba Go do bólu i wtedy gdy przychodzi ogarnia nas moment zwątpienia czy potrafimy spojrzeć Mu w oczy.  Nie miałem kobiety bo mój Bóg mnie oszukał. Odebrał mi siłę oczu. A przecież nie mogłem  szukać bojąc się patrzeć na  Niebo

- Może Ojcze nie jestem precyzyjny. One niekiedy ocierały się o mnie. Ale to były epizody, które wolę zapomnieć. Znikały jak mgła. Nie pamiętam ich twarzy, rąk, nie pamiętam nawet ich zapachu …pustka.

-  Stawałem wtedy nago  i w lustrze sam oceniałem proporcje mojego ciała… i myślę, korciło mnie, czułem, że mógłbym miłości przyjrzeć się z bliska.

- Potem właziłem w psią norę swoich myśli, gdzie siedziałem będąc głodnym duszą… okaleczonym, zdegradowanym outsider’em.

I w końcu…

- Opowiem ci Ojcze tę historię. To była wiosna literacka w Paryżu. Zostałem zaproszony. Jakieś konferencje. Paryż był wspaniały. Kwiaty pełzały już po murach, gzymsach, okiennicach. Pięły się nawet po rynnach. A na dole po uliczkach biegły dzieci. Wiesz Ojcze, że francuskie dzieci zawsze biegną?  Nawet te najmniejsze truchtają bez przerwy.

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

- Siedziałem w maleńkiej  Cafe l’Oiseaux. Mieściła się w niewielkim zaułku przy Rue de Bercy. Pozwalano mi cały stolik zapełnić notatkami i patrzono na mnie przyjaźnie.

- Nie wiem kiedy przysiadła się do mnie. Chyba przechodząc podniosła jedną z moich kartek i położyła ją z gestem pieszczoty. Miała na sobie czarny żakiet i mały szary berecik spod którego wypadały niesforne blond loki, szczupła niemal o chłopięcych  kształtach. Jej oczy były jednak czujne, ale dziwnie smutne. Zapatrzone tam gdzieś za mnie…gdzie nie było nas…

- Chcesz zobaczyć miłość?- zapytała.

Mojej nieudacznej francuszczyzny starczyło na tyle, żeby zrozumieć jej intencję i imię - Sophie.

- Nie mam zbyt dużo franków

-To nic – odpowiedziała - Polska to świetny kraj.

- Skąd u licha…?

Uśmiechnęła się zagadkowo.

Wspinaliśmy się po długich wąskich schodach. Maleńki secesyjny pałacyk z napisem wśród kwietnych pąków -  Maison d’amour de fleurs.

- Nie mam wiele- powtórzyłem, wskazując na kieszeń marynarki.

-To nic powiedziała i dotknęła mojej twarzy. Jej dotyk był elektrycznym prądem.

Przy hebanowych drzwiach pełnych reliefów dotknęła znowu palcem moich ust i nakazała ciszę.

Usiedliśmy na piętrze w małym buduarze. W starej rzeźbionej szafie była kryształowa szyba.

Widzieliśmy wszystko. Lokatorzy za szafą nic poza lustrem. In flagranti. Dwie młodziutkie dziewczyny pojawiły się nagle. Miały maski na twarzy. Rozbierały się cudownie. Zaledwie dotykały zapinek, które pryskały pod palcami i po chwili zobaczyłem ich niebiańskie ciała. Tak piękne.. to nie mogła być inscenizacja. To było zbyt intymne, zbyt prawdziwe.

Nasza obecność była tajemnicą. One nie miały o niej  pojęcia. A ja wstrzymując oddech nie mogłem zrozumieć potęgi tego osobliwego seansu. 

Wijąc się na jedwabiach, ustami podnosiły płatki róż ze srebrnych pater pokrywając nimi swoje ciała…pryskały na siebie winem,  aby po chwili łowić ustami spływające krople, ich wzajemne ekstatyczne pocałunki wynikały z nieokiełzanej namiętności godnej bogiń Olimpu. Piły z siebie nawzajem…gdy unosiły głowy  spod masek płynęły im łzy, że tamten pocałunek już nie wróci…na moment zastygały w niemal kamienne posągi … jak fantomy rozszalałe spod ręki mistrza rzeźby w Świątyni Kadżuracho…  aby po chwili znów ożyć i znów zatopić się w sobie…

Wtedy zrozumiałem intencję Sophie. Moje ciało krzyczało…Nie wiedziałem, że pragnienie kobiety może być bólem.

Piękne boginki zniknęły. Sophie miała pełną świadomość, że odchodzę od zmysłów.

- Tu nie możemy zostać ,chodź..

Kiedy opuszczaliśmy dziwny pałacyk ostatnie co zauważyłem i mignęło  to napis Maison d’amour de fleurs

W małej uliczce zarzuciła mi ramiona na szyję..  

- Andre ja kosztuje sto franków.

Wielokrotnie sięgałem do kieszeni wywołując jej uśmiech.

- Mam tylko dziewięćdziesiąt trzy… tylko…

Sophie pogłaskała mnie po twarzy.

- Andre to kwestia godności. Ja kosztuję sto franków.

Godność?  Gdzieś z daleka doszły mnie dźwięki Marsylianki i słowa allons enfants de la Patrie, le jour d’gloire est arrive..

-Żegnaj Andre. Wróć tu kiedyś.

Zabrzmiało jak wyrok. Wlokłem się nadbrzeżem Sekwany, jakąś  Rui de….Jeżeli mężczyzna może być odrętwiały - byłem. I  wlokłem się bez czucia….

Wtedy usłyszałem swoje imię. Podrzuciło mnie jak wyplutego z letargu a  może z hipnozy.

Raz jeszcze zobaczyłem ją. I znowu dotknęła mojej twarzy.

- Andre nie mogę zmienić ceny. Ta gra w miłość to kwestia godności ale …mogę ci pożyczyć siedem franków. Dziś.

- Kiedy ci zwrócę? Nie pamiętam nawet nazwy twojej ulicy. Jutro będę daleko.

- Wrócisz - szepnęła Sophie.

Wzięła mnie za rękę. Prowadziła po zaułkach pełnych kwiatów, jak ślepca.

W małej facjatce zrozumiałem że była pierwszą pełną kobietą mego życia. Przykryła mnie festonem swojego ciała i wijąc się zamieniała w ostrołuki aby nagle zamknąć się w moich dłoniach jak osobliwy anulus, zdobiący porządek dorycki i znów rozprężała się w przedziwnych reliefach.

Była tylko mnie przynależnym dziełem sztuki, architektonicznie doskonałym. W końcu zaistniała cudowną ornamentyką wokół moich ramion mistrzostwem alabastrowej rozety.

Kiedy obudziłem się  Sophie nie było…  tylko. kilka słów: „Zatrzaśnij drzwi. Jesteś z pięknego kraju. Wróć tu kiedyś. Pamiętaj, że jesteś moim dłużnikiem…i teraz moją miłością.”

--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

- Mówisz Ojcze, że to Bóg dał mi  ją. Że to był Jego znak. Zaproszenie.

- Wiesz Ojcze, ja muszę tam wrócić. Mam dług wobec niej, nie wobec Boga. Gdybym tu został z tobą mój dług byłby tylko dla Boga ofiarą.

- Muszę wrócić, odnaleźć tę kobietę. Mój Maison d’amour de fleurs. To kwestia godności. Jestem przecież jej winien siedem franków.

 51c547b10f06175731854dd73105dcbc.jpg

To ona dała mi siłę do przetrwania… jak łaskę. To moja automitologizacja, którą otrzymałem od losu.

- Kiedyś myślałem Ojcze, że tu zostanę, że będąc Karmelitą Trzewiczkowym odnajdę spokój. Ale stało się inaczej…

---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Andrzej Art.-Roszczański wsłuchiwał się w stukot kół wagonu pociągu relacji Warszawa – Paryż, który mknął przez ciemność. Oczy miał zamknięte…poczuł jak Sophie objęła swoimi drobnymi dłońmi jego twarz, uśmiechając się przekornie.

- Kto ty jesteś ..kto? wyszeptał.

- Nie wiem, może jestem Twoim Aniołem a może jestem Twoją śmiercią, która czeka, aż oddasz jej siedem franków…

Siwy