JustPaste.it

Ice-scream!

Krótka opowieść grozy letniej. Nic tak nie relaksuje jak groza, prawda li to?... I nic tak nie mrozi krwi w żyłach jak... dobre lody.

Krótka opowieść grozy letniej. Nic tak nie relaksuje jak groza, prawda li to?... I nic tak nie mrozi krwi w żyłach jak... dobre lody.

 

Publikację z ukontentowaniem dedykuję Goleszowi, u którego odkryłem duszę artysty, duch patrioty, zmysł obserwatora przenikliwego, a przy tym zrównoważonego... I w ogóle ciekawy charakter. Oby mi Golesz wybaczył dedykację przy okazji lodów tak mrożących, że aż dreszcze przechodzą...

 

Ice-scream!

 

Żona nie mogła, niestety, pomóc mi w niczym. Kwadrans wcześniej wyszła do apteki po syrop homeopatyczny dla naszego smyka.
Nie sama. Z sąsiadką dla obstawy, uzbrojoną w trzonek miotły.
Taka dzielnica. Zdarza się.
Smyk nasz miał trzy lata i bawił się klockami na dywanie. Piękny widok.9fa3e3f3975675c74cf0914e1c9b99e5.png
Codzienny, ale piękny.
Rzadko odwracałem od niego głowę, ale – jakkolwiek zakochany w dziecku – nie popadałem w odurzenie, lecz czujnie reagowałem na dźwięki.
Takie, jak klakson lodziarza.
Klaksonu lodziarza nie przegapiam nigdy. Sam nie wiem, z jakiego powodu najbardziej. Czy dlatego, że brzmi co prawda charakterystycznie, ale też  do reszty głupkowato – jak gdyby lepszego dla dostawcy dziecięcych marzeń nie wymyślono.
Czy dlatego, że uwielbiam lody ponad wszystko - mógłbym je jeść kilka razy dziennie. 
Nie ma lepszego obiadu, twierdzę, niż wiaderko lodów i dzbanek zielonej herbaty.
A może decydującym był trzeci powód?...
O którym za chwilę.
Czarek miał wysoką czujność. Też lubił lody. Gdy klakson rozbrzmiał po raz drugi, tuż pod oknami kamienicy, oderwał spojrzenie od klocków – zamek godny Disneya rozpadł się – i marszcząc czoło, zauważył z ożywieniem:
- Lodidi!
Na lody mówił „lodidi”. Nie dlatego, że nie potrafił wymówić słowa tak infantylnie prostego, jak "lody". On po prostu pieszczotliwym określeniem oddawał swoje stanowisko w sprawie.
Też uważał wiaderko lodów za jedynie słuszny obiad.
Cały rozpromieniony patrzył na mnie z wyczekiwaniem, które nie zostawiało miejsca na wątpliwości i wahanie.
Dlatego uśmiechnąłem się do niego, wstałem i podszedłem do szeroko otwartego okna. Upał natychmiast uderzył mnie w nagi tors swoim pejczem, ale kochałem ten pejcz.
Mógłbym godzinami plażować, smagany, chłostany przez skwar. Czysta przyjemność.
Hibernacji sprzyja zazwyczaj chłód, mnie zaś hibernował upał. Jak małego owada zamykał w żywicznym kokonie beztroski. Pozwalał zobojętnieć na wszelkie sprawy, na przykład zagrożenia związane z dzielnicą.
Aczkolwiek, muszę to wyznać, przy parapecie stanąłem bez uśmiechu. Miałem ku temu swoje powody.
Zawsze są jakieś powody, dla których człowiek podchodzący do okna gubi uśmiech.
Wsparłem ręce o parapet i przez zmrużone oczy śledziłem nysę wtaczającą się na rozległy parking między trzy zwrócone ku sobie kamienice. Nysa była pomalowana na kremowy kolor, jej naczepa miała tylko jedno okno i tuzin kolorowych,  acz zblakłych naklejek z lodami. Z dachu odstawał przekrzywiony rożek-gigant.
Zasadniczo – sielankowy, uroczy widok.
Zasadniczo.
Z poważną twarzą powiodłem spojrzeniem dookoła.
Południe. Upał.  Pusto. Czas miał pęd ślimaka winniczka. Bardzo lubiłem ten rodzaj czasu i ten rodzaj dnia. Tylko lipiec je rodził.
I tylko lipiec tak wspaniale używał pejcza.
Celebrowałem lipcowe gorączki hibernacyjne nieomal codziennie, zwłaszcza, gdy obecność żony pozwalała mi spuścić z oka Czarka.
Niestety, tym razem to miał być ten gorszy dzień.
Furgon zatrzymał się w ten osobliwy sposób, który – nie wiem czemu – zwracał moją uwagę, odkąd byłem dzieckiem. Kierowca podjechał niemrawo jednym kołem na krawężnik,  po czym przy zatrzymaniu koło z niego spadło. Zawsze mnie to frapowało – sam nie wiem, czemu.
Przez chwilę panowała cisza.
- Lodidi! – usłyszałem za sobą radosny komunikat.
Obejrzałem się na synka – tkwił na środku dywanu z klockami w rękach – i szybko wróciłem spojrzeniem na dziedziniec.
Lodziarz, nie opuszczając auta, przesunął się w środku z szoferki do kasy, wystawiając twarz przez okno.
Natychmiast się jej przyjrzałem.
Nie była to twarz budząca zaufanie i sympatię.
Szkoda. Lodziarze nie są może Świętymi Mikołajami, ale w każdym razie są kimś tylko trochę mniej ważnym na liście marzeń dzieci. Są być może mniej magiczni, a jednak nazwałbym ich oficerami dzieciństwa.
Bardzo ważna sprawa.
Tymczasem ten lodziarz miał pucułowatą, szarą twarz, ręce podobne rozdygotanym mackom, no i oczy… Małe, brązowe coś-tam, jakby kiełki.
Frapująco ruchliwe kiełki, sugerujące, że nawet, gdyby padło ciało, w którym je osadzono, to przecież one wciąż żyłyby, poruszały się, pulsowały, wypuszczały pędy…
No i ten nagi tors. Sam byłem obnażony, lecz do cholery…
Nie tak powinien wyglądać oficer dzieciństwa.
Oficer-lodziarz powinien mieć biały fartuch i stylową czapeczkę.
Ale nie miał. Gruby, spocony, wodził wokół cierpliwym, dziwnym nieco wzrokiem z kiełków.
Raptem znieruchomiał. Jakby spiął się.
Poszedłem za jego spojrzeniem i też znieruchomiałem.
Z kamienicy Pod Lwem Czeskim wyszła mała, naprawdę hobbitowa figurka chłopca.
Biedny, skromny, blady – taki tam syn węglarza z opowiadań Amicisa. Na sam jego widok ręka sama szukała portfela.
Zaś lodziarz oblizał się i zmrużył oczy.
Poczułem chłód w żołądku.
Chłopiec nie przegapił nysy. Jeśli jest na tym świecie kilka rzeczy, które przegapiają ośmioletni chłopcy, to raczej nie należą do nich cyrki, lunaparki, automaty do gier i lodziarki.
Szkoda.
Chłopiec szedł wolnym, ale już ostatecznie nakierowanym krokiem do furgonetki. Lodziarz patrzył na niego wzrokiem, który mi się nie podobał: natrętnie, uporczywie, prawie chciwie.
No i uśmiechnął się, a mnie nigdy uśmiech nie pasował do pucułowatej twarzy, z której kapie pot. Nie wiem, czemu. Po prostu nijak się to ma do siebie.
Chłopiec zrobił kolejne dwa kroki, a ja poczułem jak mój niepokój wypełniający brzuch przybiera postać piłki plażowej.
Silna intuicja może być zbawieniem, ale przysparza zmartwień.
Lodziarz wychylił głowę i z uśmiechem rzekł:
- Chodź, chłopczyku, śmiało, wafelki za darmo…
Chłopiec poszerzył uśmiech. Zacisnąłem palce na parapecie.
- Chodź, chodź… - zachęcał lodziarz. – Nareszcie klient, bo mi tu grobami kosynierów pachniało… Lubisz toffi?
- Lodidi! – krzyknął niecierpliwie Czarek.
Obejrzałem się z nieszczęśliwą miną. Mój smyk wciąż siedział na dywanie, otoczony pierścieniem plastikowych asteroid. Uspokojony tym widokiem wróciłem wzrokiem czym prędzej do lodziarki.
Chłopiec miał już do niej tylko kilka kroków. Piłka lęku w moim brzuchu była zdecydowanie zbyt wielka. Nie czułem już ani upału, jeśli coś chłostało mnie teraz, to tylko napięcie.
Nie podobało mi się to wszystko. Gdybym szybko zbiegł…
- Lodidi… Tata, lodidi…
Znów obejrzałem się na dziecko. Zaczynałem kręcić głową jak bizon ostrzeliwany z indiańskich łuków.
Ale co mogłem zrobić?
- TOFFFFFIIII… - wybulgotał lodziarz.
Ludzie nie mówią, lecz bulgoczą, kiedy upał obleka ich nerwy i mięśnie siecią żywicznego kurzu, albo kiedy… mają złe zamiary.
Nie miałem wątpliwości w tym wypadku.
Chłopiec uśmiechnął się blado i zatrzymał przy oknie lodziarza. W tej samej chwili podjąłem najtrudniejszą decyzję w swoim życiu.
Ciekawe, że zarazem najszybszą.
Ci, którzy mają w domu kilkuletnie berbecie, wiedzą, jak to jest. Dzieci tak małych po prostu nie zostawia się samych.
Nie wolno tego robić.
Nie wolno.
Istnieje potwierdzony strasznymi faktami pogląd, że rodzic, który zostawi małe dziecko nawet na krótką chwilę same, zostanie surowo ukarany. Bardzo baliśmy się tego z żoną i nigdy, przez całe trzy lata, Czarek nie był zostawiany sam sobie. Ani na sekundę.
Mimo to dwa razy spadł z łóżka, wystrzeliwując do jego krawędzi z impetem rakiety. Łomot uderzającej o parkiet główki będzie odbijać się echem w moim sercu do końca moich dni.
Ale nigdy nie został sam. Za bardzo drżeliśmy o jego bezpieczeństwo.
Teraz zaś przyszło mi drżeć o kogoś jeszcze.
Mały, wątły, chyba lżejszy od bociana chłopiec stał pod oknem, a baryłkowaty, mackoramienny lodziarz polewał rożka czekoladą, nie spuszczając z malca oczu. Wyglądał jak humbak uczłowieczony przy tym dziecku, ono zaś jak niziołek skazany na okupacyjne racje żywnościowe.
Tak, podjąłem już decyzję; pozostawała jeszcze kwestia odpowiedniego momentu.
Niełatwo o ten moment, jeśli musi spełnić dwa warunki: mój syn musi pozostać w bezpiecznym obszarze, zaś tam na dole… Tam na dole nie może być za późno…
Ale przydałoby się wsparcie, a nie było nikogo. Jak okiem sięgnąć, nikogo. Zło wysuwa kły, gdy dobro wpełza do śpiwora.
Dobro jest głupie. A przynajmniej haniebnie nieczujne.
Cholerna intuicja. Nawet upał już mnie drażnił. Pewnie sprawił to pot, na którym spływał mój lęk.
Przechyliłem się nad parapetem i względnie swobodnym głosem zawołałem:
- Po ile murzynki?!
Magiczna chwila, w każdym razie tak groteskowa, jak fascynująca… Poczułem ciarki, gdy obaj, lodziarz i wątły „syn węglarza”, obrócili niespiesznie głowy i odszukali mnie spojrzeniami.
Żaden się nie spłoszył. Co to, to nie.
Hobbiciątko zmarszczyło brwi.
Lodziarz uśmiechnął się i oblizał wargi. Jego zaciśnięta na rożku macka wysunęła się z okna i zawisła nad głową chłopca. Który oderwawszy ode mnie wzrok, ostrożnie, z namaszczeniem, odebrał rożka,  jakby tym samym odprawiał sobie nabożeństwo. Po prawdzie to się temu nie dziwiłem.
- LODIDI!!!
Ten krzyk poderwał mnie niczym spłoszonego szczygła; tak, to był ten moment – ostatni możliwy.
Ostatni możliwy.
Zatrzasnąłem okno – tego nie przegapiałem. Dzieci są szybkie i potrafią się wspinać.
Nad zadziwionym Czarkiem przeskoczyłem. Przelatując przez korytarz chwyciłem trzonek naostrzonej miotły – każdy sąsiad miał ją w arsenale – i wpadłem niezdarnie w drzwi.
Zlatywałem ze skrzypiących, drewnianych schodów bardziej jak ptak wojenny niż człowiek, który jeszcze rano odbudował jedenaście zamków disneyowskich, zburzonych przez syna.
Ale i tak martwił mnie upływ czasu. By zbiec z czwartego piętra i dopaść furgonu, potrzebowałem minimum piętnastu sekund.
Za dużo.
To, że mój trzyletni syn miał zostać bez opieki o wiele tych sekund więcej, martwiło mnie nie mniej.
Żona nie mogła, niestety, pomóc mi w niczym. Kwadrans wcześniej wyszła do apteki po syrop homeopatyczny dla naszego smyka.
Ale żona podłoży ogień w tym obszarze swego serca, w który się wprowadziłem pięć lat wcześniej, jeśli tylko coś złego wydarzy się dziecku.
Omal nie zwróciłem w połowie schodów z tą myślą… Sfruwałem jednak w dół z włócznią determinacji, aż w końcu wypadłem na zewnątrz.
I serce ścisnął mi ból zawodu i grozy. Przy nysie nie dojrzałem dziecka, a w oknie lodziarza.
Okno było zasunięte.
Biegłem z warkotem wilczym, choć z przekonaniem, że było już za późno.
I było.
Za późno. Tragicznie za późno.
Rożek leżał rozbity na chodniku.
Susami pantery dopadłem furgonu i nie wypuszczając trzonka, wpiąłem się do okna.
Za późno. Po prostu.
Lodziarz, ten cholerny, nieostrożny humbak, leżał w groteskowym skręceniu-stłoczeniu między maszynami do lodów. Z jego rozerwanej krtani sączył się ciemny strumyk.
Ze ściśniętym gardłem odskoczyłem w tył i gwałtownie rzuciłem się w kierunku klatki. Czy…?
Biegnąc niezdarnie, lecz jeszcze szybciej niż poprzednio, obejrzałem się za siebie, szukając wzrokiem potwora.
Mały syn węglarza, wypłosz i morszczuk, a przecież pomiot zła wcielonego, okrutny, przewrotny niziołek, uciekał pędem po drugiej stronie ulicy. Biegł w stronę nieczynnej zajezdni, gdzie jego rodzina miała gniazdo.
Gniazdo wampirów. Pieprzonych zabójców z najgorszego szczepu: odpornego na słońce i szkolącego oseski w osamotnionych atakach.
Gniazdo w naszej dzielnicy. Taki pech.
Władza przymyka oczy. Jak zwykle.
A my trzymamy te miotły naostrzone.
Ale pech szczególny. Bo upały lipcowe, a lodziarze do nas nie docierają. Miejscowi się nie kwapią, a przyjezdni nie wiedzą o gnieździe i się nie chronią.
Cholerny gówniarz-nosferatu wyssał nam szóstego w tym miesiącu.

 

***