Była moją matką,
nazywała się Maria.
Gotowała mi zupę i czekała,
ogrzewając ją po stokroć.
Echo jej głosu umierało we mnie
tysiąc razy…
Kiedy odeszła -
wyciągałem ręce dziecka
i obejmowałem tylko
chybotliwe cienie.
Wracałem do Jej domu
przerażony pustką
ścian pobielonych,
już zimnych.
Rozumiałem, że po kres
będę biegł do Niej.
Prawie pionowo, niematerialnie,
według miłości irracjonalnej
obłędnego algorytmu.
Szlakiem gdzie powietrze
nie stawia oporu,
a myśl zaklęta
w paradoksie czasu
pozwoli mi raz jeszcze
osłonić dłońmi płomień.
I zobaczyć Ją ... oszukując Boga...
fot własna
Siwy