JustPaste.it

Hallodeath

Opowiadań napisałem kilkaset, ale horror chyba tylko jeden... Akurat na dziś. Przygotujcie się na sopel lodu przeszywający serce.

Opowiadań napisałem kilkaset, ale horror chyba tylko jeden... Akurat na dziś. Przygotujcie się na sopel lodu przeszywający serce.

 

Jednym się Halloween podoba, drugim nie. Mnie się podoba. I chyba mam skłonności do mrocznej interpretacji szelestu liści za oknem wieczornym, podłogi skrzypienia, szafy uchylenia...
Publikację dedykuję Youngcontrarianinowi - horror jest raczej specyficznym rodzajem pozdrowienia dla człowieka walczącego z żywiołem, ale w sumie to tylko pretekst, by samo pozdrowienie zabrzęczało w przestrzeni. Amerykę czeka, obawiam się, niejedna jeszcze próba "przyrodnicza", lecz Ty, YT, dasz radę - bo łączysz słowiańską odporność i intuicję z amerykańskim dynamizmem i męstwem.
Wszystkich chętnych grozie zapraszam do lektury.
Póki jeszcze widno.

hallodeath-ok.JPG

....................Hallodeath

Carl stał na środku salonu i patrzył na półkę nad kominkiem. Spoczywał na niej rząd niedużych, wymalowanych na błękitny kolor dyń. Ten kolor sprawiał, że dynie wyglądały jeszcze bardziej upiornie.
Gdy wcześniej wycinał im trójkątne oczy i straszne, krokodyle uśmiechy, też zabiegał o tę upiorność.
Poczuł ciarki na plecach. Wywołała je osobliwa mieszanina grozy i radości.
Podniósł błyszczące oczy wyżej. Nad kominkiem wisiał kiedyś obraz Bitwa pod Gettysburgiem. Dawno temu, w czasach, gdy o atmosferze panującej w salonie decydował jego ojciec.
Tak, tylko że ojciec był już od lat martwy i nie decydował o niczym.
Teraz na ścianie, w miejscu obrazu, tańczył olbrzymi cień nowojorskiego gargulca z tektury, którego kilka godzin wcześniej Carl powiesił pod sufitem. Na gargulcu krzyżowały się ognie tuzina świeczników, tymi zaś huśtał ciepły październikowy wiatr, toteż cień stwora został ożywiony i pomnożony – cienie rozeszły się po całym salonie jak macki.
Acz cień nad kominkiem był największy. Przyciągał i fascynował.
Wiatr był zaskakująco ciepły; Carl pootwierał wszystkie okna i drzwi wychodzące na ogród.
Dzięki temu słyszał dźwięki z ulicy. Zapadł zmierzch i od czasu do czasu słychać było podekscytowane krzyki dzieci, przetrząsających cichą dzielnicę w poszukiwaniu słodyczy, pieniędzy... i pewnie także strachu.
Strach jest prezentem w Halloween.
Carl czekał.
Z zewnątrz dobiegł śmiech i wesoły gwar. W uliczkę weszła kolejna grupka dzieci.
Carl zesztywniał, przekrzywiony niczym przyczajony gargulec. Ten wiszący pod sufitem zdawał się teraz być żywszym, jakby niecierpliwił się brakiem dzwonka u drzwi.
W rzeczywistości niecierpliwił się Carl. Pozornie skamieniały, był pełen życia; ściślej: pełen bardzo niespokojnych tego życia wyrazów. Jego serce trzepotało, stymulowane osobliwymi uszczypnięciami zimna, jego palce zaciskały się i rozwierały podobne szponom konającego stwora, oczy zaś nieomal świeciły, intensywnie wpatrzone w ruchliwy cień gargulca.
Gwar ucichł, dzieci przeszły, nie zatrzymując się pod jego drzwiami. Nie zachęciły ich ani otwarte okna i obfity wylew świateł z wnętrza domu, ani stojący na ganku, szeroko uśmiechnięty Scooby-Doo z gumy.
Gargulec przestał tańczyć, a Carl zwiotczał.
Nie popadł jednak w rezygnację.
Wrócił spojrzeniem do rzędu błękitnych dyń i uśmiechnął się.
Dzieci przyjdą.
Owszem, miał opinię dziwaka, nawet złego czarownika – ale przecież trafią tu w końcu jakieś niezorientowane dzieciaki z dalszych okolic.
Przynajmniej kilkoro.
Tak jak w zeszłym roku.
Wiatr wzmógł się i gargulec zatańczył żwawo. Zza okien dobiegło brzęczenie mosiężnych dzwonków, których prawie dwieście rozwiesił przed laty jego ojciec.
Wisiały wszędzie: nad drzwiami, na słupku z marmurową tabliczką Oak Hole 26, na skrzynce pocztowej, okupowanej przez dziwną roślinność i pająki, na rynnach, konarach dębów, sprawiających wrażenie, że prą na dom w celu zaduszenia, zmiażdżenia... Wszędzie.
Carl czekał.
Gargulec wciąż trzepotał nad kominkiem, gdy z ulicy dobiegł znów wesoły śmiech dziecięcy. Carl poczuł nagle, jak ciepły promień przesuwa mu się od kości ogonowej ku podstawie czaszki. Potem uśmiechnął się do poruszanego na sznurkach gargulca i był to szeroki uśmiech zwycięzcy.
Po prostu wiedział – jakimś tajemniczym podszeptem, być może przybyłym właśnie od gargulca – że tym razem dzieci skierują swe kroki do jego drzwi.
Rozległ się dzwonek. Nie mosiężny – elektryczny.
Carl, nie przestając rozpływać się w uśmiechu, wyszedł z salonu i znalazłszy się w korytarzu, sięgnął dłonią do klamki wyjściowych drzwi.
- Cześć, Scooby! - zawołał dziecięcy głosik.
Carl otworzył drzwi i rozłożył ręce, udając całkowite zaskoczenie i lekki przestrach.
- O Jezu, Jezusku – wymamrotał, łapiąc się za serce. - Wampir!... I Mumia!
Oczy dwóch siedmioletnich chłopców zabłysły radością.
- Cukierek albo psikus! - zawołał groźnie Wampir.
- Ale lepiej cukierek – zaznaczyła piskliwie Mumia.
Carl rozszerzył oczy i zamachał trwożliwie rękami.
- Oczywiście, no pewnie! Poddaję się i oddaję wam wszystkie moje cukierki! Zawsze bałem się mumii i wampirów, często uciekałem przed nimi do szafy i kosza na pranie...
Dzieci spojrzały po sobie z satysfakcją.
- Tylko że – ton Carla brzmiał przepraszająco – wybaczcie, musicie wejść do środka i wziąć je sobie sami, bo – spójrzcie – tam, pod ścianą, stoją dwie wielkie skrzynie po jabłkach. Widzicie?
Nieco zaskoczeni, wyciągnęli twarze skryte w maskach, choć nie było to wcale konieczne. Carl bowiem usunął się ze światła padającego z korytarza, otworzywszy drzwi szerzej. Dzięki temu doskonale widzieli dwie potężne skrzynie, bez wątpienia wypełnione słodyczami.
- Cukierki karmelowe, trufle, dynie z czekolady – wymieniał zachęcająco Carl – batony nadziewane jagodami, marsy lodowe i jajka z masą kokosową... Możecie wziąć tyle, ile tylko zdołacie załadować – wycelował ręką w torby, które niezbyt starannie skrywali za plecami.
Milczenie trwało kilka sekund. W tym czasie Carl znieruchomiał, a do jego kręgów szyjnych wdarło się bolesne napięcie. Gdzieś z tyłu dobiegł szept, a może syk gargulca. Czy one wejdą, czy...?
- Ja biorę marsy – powiedział Wampir i pierwszy przekroczył próg.
Carl skłonił się niczym ujęty wzruszeniem gospodarz, po czym wykonał całym ciałem dość groteskowy ruch zaproszenia, powzięty z epoki renesansu lub baroku.
Wampir przemknął pod jego rozłożonymi ramionami, ale Mumia z wahaniem zerknęła mu w oczy. Oczy błękitne jak dynie, których chłopcy nie mogli zobaczyć.
Jeszcze nie.
- No, a temu, kto uniesie więcej, dam dwadzieścia dolarów – ciepło wymruczał Carl.
Mumia skoczyła susem w przód i do skrzyń dopadła równocześnie z Wampirem.
Carl stał jeszcze sekundę czy dwie w progu, wodząc spojrzeniem zmrużonych oczu po ulicy i oknach pobliskich domów, a następnie po łysych, kołyszących się gałęziach drzew. Tak, te dęby będzie trzeba kiedyś ściąć. Zdecydowanie zbyt blisko podchodzą, co przecież zdradza ich zdradzieckie zamiary...
- Dwadzieścia dolarów – powtórzył głośno Carl. Jego głos nie brzmiał jednak już tak ciepło, podobnie jak ciepło nie brzmiał huk zatrzaskiwanych drzwi.
I zgrzyt przekręcanego w nich klucza.
Pochyleni nad skrzyniami chłopcy odwrócili głowy zaskoczeni. Gdy ruszył niespiesznie w ich stronę, zesztywnieli.
Upuszczony mars stuknął o podłogę.
- Tylko pieniądze wam w głowie – wymruczał z przyganą Carl.
Nie byli w stanie wydusić ani słowa i tylko czekali, gdy zbliżał się krok po kroku.
Nie spieszył się. Ból w szyi minął. Poczuł napływ sił. Przyszły doń z mrocznej strony, lecz odkąd sięgał pamięcią, zawsze przychodziły właśnie stamtąd.
Mijając przymknięte drzwi do salonu, rzucił okiem przez rozświetloną ogniem świec i kominka szparę. Błękitne dynie patrzyły na niego z satysfakcją. Minął drzwi, a one wciąż goniły go wzrokiem wykradającym się z wyciętych oczodołów.
Cień gargulca też go gonił; wymknął się na korytarz i sunął tuż za nim. Czuł go i widział kątem oka.
W końcu nastąpiło nieuniknione. Stanął nad dziećmi wielki, nagle rozrosły, nieomal rozłożysty, jak drzewo z najmroczniejszych kniei. Chłopcy zaś skurczyli się zdławieni strachem.
Od Carla biło przecież coś, co nie pozostawiało miejsca na złudzenia. Coś, co przegapili przy wejściu dlatego, że od samego rana ich rozmarzone oczy widziały tylko worki wypełnione słodyczami i pieniędzmi.
Coś, co przegapili dlatego, że potwór, który otworzył im drzwi, wspiął się na wyżyny, by zmory wypełzające z niego wszelkimi szczelinami ciała i duszy, poskromić na tę jedną, jedyną chwilę.
By udawać człowieka.
Ale teraz był już sobą. Mrocznym i demonicznie szczęśliwym sobą.
- Do piwnicy – rozległ się straszny, paraliżujący charkot gargulca.
Tak, wydał go z siebie gargulec, ten sam, który dawno temu wszedł w ciało Carla i tak się w nim rozepchnął, że prędko wyrzucił ostatnie drobiny człowieczeństwa.
Ostatnie strzępy dziecięcej wrażliwości.
I tak niewiele zostało jej po tym, gdy wziął się za nią jego ojciec.
Gdyby umarł szybciej, być może gargulce nie poruszałby się po domu.
Być może żaden z nich nie wszedłby w jego ciało.
Gdyby tylko ojciec umarł szybciej... po dziesiątym... może po dwudziestym dzwonku mosiężnym...
Ale 197 dzwonków to dużo dzwonków.
- Do piwnicy – powtórzył Carl.
Zło wypełzało z niego niczym skłębiona ciemność, uwolniona z wulkanu.
Chłopcy wyrwali się z odrętwienia i ruszyli niezdarnie ku wskazanym drzwiom. Nie wydali z siebie ani jednego dźwięku, gdy Carl pchnął ich w dół schodów i zamknął drzwi.
- Zaraz wracam – rzekł szeptem.
Był to najstraszniejszy rodzaj szeptu, jaki może usłyszeć ucho ludzkie – przenikającego wszelkie zapory i dystansy. Ten szept przeszedł przez drzwi, spełznął po schodach niczym wąż, odnalazł dzieci skulone w narożniku i objął je paraliżem.
Carl wykrzywił twarz w triumfie diabła i ruszył do salonu.
Gargulec tańczył gwałtownie, jakby coś wsączyło w niego życie.
Miał do niego prawo. Był Halloween, a w domu, który go przyjął, panowało wieloletnie zło.
Carl zdjął koszulę i schylił się po wiadro stojące pod stołem. Uniósł je nad głową i popatrzył na cień gargulca.
Był to bardzo duży i bardzo żywy cień.
Był to cień władcy domu.
Cień Carla, który przez chwilę wsłuchiwał się w 197 dzwonków, a potem przymknął załzawione przez obłęd oczy i wymruczał:
- Kość za kość, kręg za kręg, gdyż schodząc w głąb nabieram światła...
Wiadro przechyliło się, a obfity strumień błękitnej farby spłynął na głowę i tors Carla.
- ...by wyjść i dać twym dzieciom lekcję, Panie Much.
Odrzucone wiadro potoczyło się z brzękiem w kąt. Carl otworzył oczy i spojrzał na półkę nad kominkiem. Wypełniał ją rząd jedenastu dyń ociekających błękitną farbą.
Każda z nich przypominała o Halloweenie z poprzednich lat.
Każda kryła małą, pękniętą czaszkę.
Carl odwrócił się, wyszedł na korytarz i skierował ku drzwiom do piwnicy.
- Do światła wynoszę dzieci twoje, Panie Much.
Gdy rozległ się dzwonek, zamarł w pół kroku jak porażony. Trwało dłuższą chwilę, nim zdołał przywrócić względną przytomność umysłu zatopionego w mroczności.
Natomiast zupełnie nie pamiętał o farbie spływającej z jego twarzy i torsu, gdy otwierał drzwi.
Przypomniały o tym wielkie z przerażenia, piękne oczy pięcioletniej dziewczynki.
Dziewczynki, która miała na sobie przebranie Śmierci, choć bardziej pasowałby jej teraz kostium Złamanego Kwiatu.
Którym się stała, gdy natychmiast pojęła, co mieszka w domu, do którego przyszła.
Gdy pojęła, co mieszka w błękitnym ciele, które wyrosło nad nią i wciągnęło do środka.
Carl ujrzał wstrząs tego zrozumienia w jej oczach i znów poczuł napływ mocy.
- Do piwnicy! - syknął, rozglądając się
Odebrał dziewczynce kosę i odrzucił ją w głąb ogrodu. Później ją znajdzie i spali. Później.
Teraz Pan Much dzieli się światłem...
Było to czarne światło, lecz czy jest coś bardziej trwałego niż ciemność?
Jeśli chcesz objąć władzę nieskończoną, musisz wejść w ciemność i przyjąć jej prawa.
- Do światła wynoszę dzieci twoje, Panie Much...
Carl ni to kroczył, ni sunął korytarzem, popychając przed sobą małą dziewczynkę. Jej czarne przebranie, z kapturem i białym obliczem czaszki, kojarzyło się z władzą najwyższą, z czymś niepokojącym, a przecież była taka słaba i bezradna... Taka mała... Potrzebowała ciemnego światła, i on jej takie da. Ciemność przyjmie wszystkich, których jej przyprowadzi.
Zawsze przyjmuje.
- Do światła...
Dzwonek zabrzmiał jakoś głośniej i Carl aż podskoczył wystraszony. Wepchnął dziewczynkę do piwnicy – w popłochu zbyt mocno – usłyszał jak z łomotem toczy się po stopniach.
Klnąc tak w gniewie, jak w strachu, ruszył z powrotem ku drzwiom.
Czy nic nie przegapił? Czy ona na pewno przyszła sama?
Czy taka mała dziewczynka może przyjść sama?
Czy...?
Stanął w otwartych drzwiach i zamarł zdezorientowany. Nikogo bowiem nie ujrzał.
Przez chwilę rozglądał się bezrozumnym wzrokiem zagubionego zwierzęcia.
Na ulicy panowały spokój i ciemność, gdzieniegdzie rozproszona pojedynczymi światłami z okien i latarni. Gdzieś dalej usłyszał stłumiony śmiech dzieci, jakieś wesołe wołanie... co zaraz ucichło.
Stał w progu, kręcąc głową, a gdy uświadomił sobie, że jest obnażony i wymalowany do obrzędu, i że tak mógł ujrzeć go sąsiad lub policjant, zatrząsł się i poczuł falę gorąca.
Kto dzwonił?...
Wiatr wzmógł się; czarne gałęzie wydłużyły się ku niemu, trzęsąc niczym w żądzy pochwycenia, a spiżowe dzwonki zabrzęczały znacznie głośniej. Głośniej niż zwykle – słyszał każdy z nich.
Każdy jeden.
Wybełkotał coś cicho i gwałtownie zatrzasnął drzwi. Teraz ociekał już nie tylko farbą. Obrócił się i ruszył szybkim krokiem przez korytarz.
W połowie odległości do piwnicznych drzwi stwierdził rzecz przerażającą.
Dzwonki wciąż były głośne, jakby przenikały przez drzwi i szły za nim wprost w ciemność, na której stał dom.
W którą dom się zapadał.
Przyspieszył kroku.
- Panie Much... Do światła...
Szarpnął drzwi od piwnicy i rozwarł je bliski paniki. I wtedy stało się coś, co tę panikę rzeczywiście ściągnęło.
Dzwonki ucichły. Nagle, jakby cały ich ton ścięła demoniczna kosa.
Panowała cisza.
Co więcej, uchylone drzwi piwniczne wessały natychmiast całe ciepło, które ogień z kominka roznosił dotąd po całym domu.
Zrobiło się zimno.
A przecież na dworze wiał ciepły, wyjątkowo ciepły jesienny wiatr.
Carl stał na progu schodów z oczami rozszerzonymi przerażeniem.
Coś poruszyło się w dole.
Zaczął schodzić, mimo że światło z lamp korytarza kończyło się w połowie stopni. Dalej panował mrok – w piwnicy nie było lamp.
Pan Much nie życzył sobie lamp w swoim gnieździe.
Carl stanął na dole i znieruchomiał. Do środka padały strzępy srebrnego światła z ulicy i dobrze wiedział, że po krótkiej chwili oczy przyzwyczają się i będą widziały tyle, ile trzeba.
I tak się też stało.
Carl zmrużył oczy. Jeszcze bardziej.
A potem znów gwałtownie je rozszerzył.
Okienko piwniczne było otwarte. Strzegące go kraty wyłamane.
Okienko było zbyt małe, by dwóch siedmioletnich chłopców i nieco mniejsza dziewczynka mogli przejść przez nie i uniknąć losu, który im przeznaczył... Ale tak się przecież stało. Uciekli.
Zniknęli.
Pod ścianą leżała porzucona maska Mumii.
Carl chwycił się za pierś i zaskrzeczał.
A potem usłyszał szelest z boku i zwrócił tam spozierające spod farby oczy szaleńca.
Mała dziewczynka stała w kącie nieruchomo, ze spuszczoną głową.
Wciąż ją miał.
Była zbyt mała, zbyt słaba, by uciec.
A może to Pan Much zatrzymał ją sobie.
Upodobani będą żyć wiecznie w świetle ciemności.
Wola Pana jest świętą. To on przegonił chłopców, i to on sprowadził chłód, by pokazać swoją władzę. Domagał się obrzędu.
Co roku się go domagał. Kiedyś od jego ojca, teraz od niego.
- Kość za kość, kręg za kręg... – wycharczał Carl, ruszając ku dziecku.
Wyciągnął przed siebie ramiona, które niczym teraz nie różniły się od gałęzi dębowych, szarpanych wiatrem i znikających w mroku.
- Gdyż schodząc w głąb nabieram światła...
Dziewczynka podniosła twarz i srebrny blask wpadł prosto w oczodoły maski Śmierci.
Carl skamieniał. Skamieniał i znów spłynął. Tym razem nie była to ani farba, ani pot.
W oczodołach maski panowała ciemność.
Mrok bez dna.
Nie było tam niebieskich oczu dziecka, któremu otworzył drzwi.
Żadnego dziecka nie było zresztą już w piwnicy.
- UWALNIAM CIĘ, CARL – przemówiła Śmierć.
Głos Śmierci uczynił straszną rzecz. Cała klatka piersiowa Carla oblekła się lodem.
Od środka.
Kiedyś lód oblekł ją z zewnątrz – wtedy, gdy miał osiem lat, a ojciec wrzucił go do rzeki pełnej kry, by nauczył się pływać jak mężczyzna.
Ale ten lód był inny. Wypełnił jego płuca w jedną sekundę; zamknął je w ciężkiej bryle, porażając mrozem, ciężarem i bólem zmiażdżenia. To był lód wieczny.
Lód, który rozpełzał się błyskawicznie na wszystkie partie ciała, chciwie prąc ku krtani, by utorować sobie drogę do mózgu.
Nim to się stało, Carl zdołał uczynić dwie rzeczy.
Po pierwsze: zrozumiał, że został oszukany. Że Pan Much porzucił go, pozwalając, by Śmierć przebrana za dziewczynkę weszła do jego domu.
Po drugie: mimo że w jego krtani pęczniała sunąca wyżej i wyżej włócznia z lodu, zdołał wykrztusić ostatnie słowa żałosnego protestu:
- Śmierć nie może być... taka mała...
Z oczu w masce wychodziła ciemność, by zabrać go tam, gdzie wcześniej zabrała jego ojca.
Z czarnych ust po raz ostatni wytoczył się głos:
- ŚMIERĆ NIE ZNA ROZMIARU, CARL.

***