JustPaste.it

Wioska ludzi dobrej pamięci

To, co 24 marca 1944 roku wydarzyło się w Markowej na Podkarpaciu, wstrząsnęło nie tylko jej mieszkańcami, ale i całym regionem.

To, co 24 marca 1944 roku wydarzyło się w Markowej na Podkarpaciu, wstrząsnęło nie tylko jej mieszkańcami, ale i całym regionem.

 

Siedemnaście osób — w tym ośmioro dzieci — zginęło tylko dlatego, że byli Żydami lub Polakami, którzy odważyli się Żydom udzielić zakazanej pomocy. Mimo upływu lat nie ma we wsi osoby, która nie miałaby tej historii utrwalonej w pamięci jak amen w pacierzu.

Zbrodnia

Jedną z rodzin, które podjęły bohaterską decyzję ukrycia Żydów, byli Józef i Wiktoria Ulmowie. Małżeństwo było dobrze dobrane i darzyło się miłością. W ciągu siedmiu lat urodziło się im sześcioro dzieci. Józef znany był doskonale w całej wsi. Wszechstronnie utalentowany; jako pierwszy w Markowej prowadził szkółkę drzew owocowych i propagował nierozpowszechnione jeszcze wówczas uprawy warzyw i owoców. Angażował się również w Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży, później działał w Związku Młodzieży Wiejskiej „Wici”, w którym był bibliotekarzem i fotografem.

Wczesnym rankiem żandarmi dotarli do zabudowań gospodarstwa Ulmów, położonych na krańcu wsi. Pozostawiwszy na uboczu furmanów z końmi, udali się pod dom wraz z obstawą złożoną z granatowych policjantów. Wśród nich był Włodzimierz Leś, posterunkowy granatowej policji w Łańcucie, który Ulmów wydał. Wkrótce rozległo się kilka strzałów. Jako pierwsi zginęli Żydzi — pięciu mężczyzn z Łańcuta o nazwisku Szall (ojciec z synami) oraz bliscy sąsiedzi domu rodzinnego Józefa — Gołda i Layka Goldman, ta ostatnia z małą córką. Jeden z furmanów, Edward Nawojski, podaje, iż widział, jak wyprowadzono z domu Józefa i Wiktorię Ulmów i rozstrzelano. „Na miejscu egzekucji słychać było straszne krzyki, lament ludzi, dzieci wołały rodziców, a rodzice już byli rozstrzelani. Wszystko to robiło wstrząsający widok”. Następnie wśród krzyków żandarmi zaczęli się zastanawiać, co zrobić z dziećmi. Po naradzie zadecydowali, że należy je również zabić. Nawojski widział, jak trójkę lub czwórkę dzieci własnoręcznie rozstrzelał Joseph Kokott, jeden z żandarmów. Jego słowa wypowiedziane po polsku do furmanów wryły się im głęboko w pamięć: „Patrzcie, jak giną polskie świnie, które przechowują Żydów”. Zginęli: Stasia, Basia, Władzio, Franuś, Antoś i Marysia. Po zamordowaniu ostatniego dziecka na posesję Ulmów przybył wezwany sołtys Teofil Kielar, przyprowadzając na rozkaz Niemców kilka osób do zakopania ciał. Zapytał porucznika Eilerta Diekena, dowódcę, dlaczego zastrzelono także dzieci. Ten odpowiedział mu cynicznie: „Żeby gromada nie miała z nimi kłopotu”. Potem Niemcy przystąpili do rabunku. Po zakopaniu zwłok Kokott zgromadził Polaków i oświadczył: „Nikt nie śmie wiedzieć, ile osób zostało zastrzelonych, tylko wiecie wy i ja!”. Mimo surowego zakazu w ciągu tygodnia pod osłoną nocy pięciu mężczyzn odkopało grób Ulmów i pochowało ich w tym samym miejscu, ale w trumnach. Jeden z nich podaje: „Kładąc do trumny zwłoki Wiktorii Ulmy stwierdziłem, że była ona w ciąży. Twierdzenie to opieram na tym, że z jej narządów rodnych było widać główkę i piersi dziecka”[1].

Cieśla Jan

W okresie międzywojennym Markowa była jedną z największych wsi w Polsce. W 1931 roku liczyła 4442 mieszkańców. Wśród nich olbrzymią większość stanowili katolicy. W Markowej żyło także około 120 żydów (blisko 30 rodzin). Inną liczącą się społecznością wierzących byli adwentyści dnia siódmego, święcący biblijny szabat. Wszyscy żyli w zgodzie, udzielając sobie wzajemnie sąsiedzkiej pomocy. Adwentyści nie odczuwali specjalnej niechęci ze strony swych katolickich czy żydowskich sąsiadów, choć idee adwentystyczne zyskiwały coraz więcej zwolenników. Nawet w okolicznych wioskach, a potem i w miastach, zaczęły powstawać nowe zbory adwentystyczne gorliwie nawołujące, by „żyć i wierzyć jak Jezus”.

Jan Kud był małym chłopcem, gdy po raz pierwszy usłyszał nauki Biblii, które głosił przybyły z Francji sąsiad. Był pod takim wrażeniem jego słów, że nie chciał już ugiąć się pod presją matki, by klękać przed przechodzącą procesją. „To, co adwentyści opowiadali, tak mi zapadło w pamięć, że już nie dałem rady chodzić do kościoła. Pomyślałem, że albo pęknę, albo coś z tym muszę zrobić” — wspomina. W wieku dwudziestu sześciu lat przyjął biblijny chrzest przez zanurzenie. W jego ślady poszło kilku mieszkańców wsi. Jan zawsze lubił rozmawiać z ludźmi, dzielić się swą wiarą. A sami markowianie — zarówno starsi, jak i młodsi — są chętni do rozmów na tematy religijne. Niedawno zadziwiła go córka sąsiadów, której opowiadał biblijne historie, gdy była jeszcze małym dzieckiem. Teraz ta podrośnięta gimnazjalistka wyznała mu, że dawno usłyszane nauki Pisma Świętego od lat ją nurtują, zmuszają do zadawania sobie istotnych, duchowych pytań. Inny przypadek też jest ciekawym dowodem na siłę biblijnego przekazu. Jakiś czas temu do zboru adwentystycznego przyłączyło się dwóch mieszkańców Markowej. Przez pięćdziesiąt lat nosili w sercu ten zamiar, a zdążyli przyjąć chrzest przed... samą śmiercią. Jan sądzi, że we wsi jest jeszcze wielu takich „Nikodemów”[2]. Bo tak powiedział sam Bóg: „Tak jest z moim słowem, które wychodzi z moich ust: Nie wraca do mnie puste, lecz wykonuje moją wolę i spełnia pomyślnie to, z czym je wysłałem”[3].

Dziś w tym samym domu, w którym po raz pierwszy w 1933 roku otwierano przed zaproszonymi gośćmi Pismo Święte i z którego nauki adwentowe rozeszły się na całe Podkarpacie, pod wyrytą na stropowej belce dacie „AD 1900” mieszka córka Jana z mężem, liderem miejscowego zboru. Jan pomagał przy remoncie tego domu. Pracował także przy budowie kaplicy adwentystycznej, skansenu oraz kilku innych budynków we wsi. Jest jednym z ostatnich przedstawicieli ginącego zawodu cieśli. Mimo zaawansowanego wieku nie opuszcza go dobry nastrój i chęć do działania. Twierdzi, że dzisiaj tak samo jak przed wojną markowianie żyją ze sobą w zgodzie. Są tolerancyjni względem swych mniej licznych braci w wierze. Gdy zapraszają adwentystów na wesela, to przygotowują im osobne potrawy, szanując w ten sposób ich zwyczaje żywieniowe. Sami pamiętają, że w piątek wieczorem zbliża się szabat i dlatego nie ma co ich angażować do pracy czy wspólnych interesów.

Jan ma wciąż dobrą pamięć i może długo opowiadać. O tym, jak adwentyści przeżyli noc trwogi po śmierci Ulmów. Bali się, że będą następni po Żydach. Ale nikt z nich nie padł ofiarą terroru. O tym, jak to nie tylko we wsi, ale i w okolicy chowano po strychach i piwnicach starozakonnych sąsiadów. Były i takie osoby, co za tę przysługę płaciły najwyższą cenę. Jan nosi również w sercu nazwiska i twarze tych sąsiadów, co to w zorganizowanych grupach chodzili po domach, dźgając siano kosami. Szukali poukrywanych Szallów, Goldmanów, Riesenbachów, Weltzów, Lorbenfeldów, Segalów... Jego ojciec też ich przechowywał. I musiał znosić z udawanym spokojem prowokacyjne pytania rzucane zza płota: „A co wam tak szybko te ziemniaki z pola ubywają?”.

Strażnicy przeszłości

Dużo więcej szczęścia mieli inni Żydzi z Markowej i przechowujące ich rodziny. Mimo okrutnych wieści o rodzinie Ulmów przetrwali do końca okupacji. Przeżyło łącznie co najmniej siedemnaście osób. Ulmowie, a także rodzina Szylarów i Barów, zostali uhonorowani medalami Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata. Społeczność Markowej uczciła pamięć rodziny Ulmów 24 marca 2004 r. uroczystą mszą i odsłonięciem pomnika[4]. Pewien mężczyzna uratowany jako dziecko z pogromu przyjechał na tę uroczystość. I w swej mowie dziękczynnej powiedział: „Jednego człowieka uratować to jakby cały naród uratować”. Nie każdy był jednak aż tak wdzięczny. Pewna Żydówka, którą własny ojciec uchronił od śmierci, rzucając się na strzelających do niej oprawców, po latach przybyła do wsi, by zabrać swój dobytek. Podobno przeszła na katolicyzm. Nie chciała rozmawiać o przeszłości ani dzielić się wspomnieniami. 

W Markowej jest wiele inicjatyw, które podejmują sami mieszkańcy w celu zachowania pamięci o przeszłości, kulturze przodków i dawnych zawodach. Działają tu wikliniarze, dekarze od słomianych dachów czy zielarze. Prócz grobu rodziny Ulmów na miejscowym cmentarzu jest jeszcze szkoła ich imienia oraz pamiątkowa wystawa na terenie istniejącego od dwudziestu lat niewielkiego, ale dobrze utrzymanego skansenu. Założyło go i prowadzi nadal Towarzystwo Przyjaciół Markowej. Jego najnowszą atrakcją jest zabytkowa olejarnia (odnawiana przy pomocy Jana Kuda), w której wytłacza się starymi metodami olej lniany. W 2012 roku z inicjatywy Mateusza Szpytmy, pochodzącego z Markowej absolwenta historii na Uniwersytecie Jagiellońskim, pracownika IPN-u i krewnego Ulmów, wybito pamiątkową monetę dla uczczenia 68 rocznicy śmierci bohaterskiej rodziny.

Są jednak we wsi ludzie, jakby niechętni pielęgnowaniu tej dobrej, zbiorowej pamięci. Gdy Jan nazywa to, co się we wiosce podczas wojny działo, drugim Jedwabnem, oni marszczą czoła i ściszając głos, mówią — nie wiadomo, czy z troską, czy z nadzieją w głosie: „Jeszcze tylko jedno pokolenie minie i nikt już o tym nie będzie pamiętał...”

Małgorzata Woźniak

 

[1] Zob. http://mtrojnar.rzeszow.opoka.org.pl/swieci/ulmowie/oddali.htm [dostęp: 1.8.1012]. [2] Zob. J 3,1-21. [3] Iz 55,11. [4] Zob. http://mtrojnar.rzeszow.opoka.org.pl/swieci/ulmowie/oddali.htm [dostęp: 1.8.1012].

 

[Artykuł został opublikowany w miesięczniku „Znaki Czasu”  9/2012].

 

 

 

 

Autor: Małgorzata Woźniak