JustPaste.it

"Adam, powiedz co mam napisać?" - Graczyk ujawnia kulisy propagandy GW

- Wchodzi pewien znany publicysta i pyta Michnika bez żenady: "Adam, powiedz co mam napisać?" - mówi dla PCh24.pl dziennikarz i historyk Roman Graczyk...

- Wchodzi pewien znany publicysta i pyta Michnika bez żenady: "Adam, powiedz co mam napisać?" - mówi dla PCh24.pl dziennikarz i historyk Roman Graczyk...

 

c0459bcd6af8a16ce484ceaa922ef025.jpgDziennikarz i historyk Roman Graczyk ujawnia w rozmowie z Krzysztofem Gędłkiem kulisy propagandy antylustracyjnej  i sposoby postępowania z dziennikarzami i publicystami w "Gazety Wyborczej".

Jaki sens ma zaglądanie do esbeckich teczek?

To element pracy historyka. Nikt rozsądny nie powie, że faceci, którzy tworzyli te akta, byli porządnymi ludźmi, bo nie byli. Ale dla każdego badacza historii takie materiały to źródło istotnej wiedzy. Tak traktuje się materiały, które zostały po Stasi czy gestapo. Żaden normalny człowiek w Niemczech nie nawoływałby do ich spalenia. Policja polityczna, zwłaszcza w systemach totalitarnych, widzi system taki, jakim on faktycznie jest. Obraz rzeczywistości kreślony przez służby specjalne jest w zasadzie nieideologiczny. Stąd tworzone przez nie akta są ważnym źródłem, ważniejszym niekiedy niż inne dokumenty.

A u nas są tacy poważni – wydawałoby się - ludzie, którzy nawołują do zabetonowania esbeckich archiwów, a inni niby poważni ludzie z wielką ochotą takie opinie drukują. I dzięki temu opowiadanie się w Polsce za zniszczeniem materiałów wyprodukowanych przez policję polityczną uchodzi za coś normalnego.

„Graczyk z jakąś niezwykłą pasją atakuje moralnie i ideowo Krzysztofa Kozłowskiego, Adama Michnika, mnie i moich dawnych przyjaciół z redakcji TP” – to Marek Skwarnicki; „Graczyk opluwa żywych, a pamięć po martwych bezcześci” i dalej: „Istota książki Graczyka zaś mieści się doskonale w historii podłości w Polsce” – to z kolei Marcin Król; i na koniec Krzysztof Kozłowski, który stwierdził, że w książce SB wobec Tygodnika Powszechnego sformułował Pan sądy „z pozycji małego ptysia, który nie ma pojęcia o więzieniach i represjach stalinowskich” oraz że „wszystko to są kłamstwa historyka – amatora”. To wycinek ataków na pana. Czy w Polsce w ogóle można badać dzisiaj uczciwie historię? Każdy, kto się wychyli, jest mieszany z błotem.

To pokazuje, że jest trudno. Nie jest to niemożliwe, ale trzeba być gotowym na zapłacenie pewnej ceny. Trzeba wiedzieć, że jeśli uczciwie zbadamy czyjąś biografię, poruszymy jakieś tabu, to natychmiast zaatakują ludzie, którzy uważają się za „rozumniejszą część narodu”. Będą usilnie dowodzić, że napisana nie po ich myśli książka jest nierzetelna, a jej autor – jak to było w przypadku Cenckiewicza, Gontarczyka czy Zyzaka – jest wariatem, nie ma żadnych kompetencji, odreagowuje swoje kompleksy i tak dalej.

Droga profesjonalnego historyka w dzisiejszej Polsce jest więc najeżona trudnościami, ale uczciwe badanie historii nie jest niemożliwe. Wymaga po prostu twardej skóry.

Panu było łatwiej przebić ten szklany sufit, bo miał już nazwisko, które funkcjonowało - było znane opinii publicznej. Ciężko było pana zatopić. Ale co z badaczami nieistniejącymi w świadomości publicznej?

Ich sytuacja jest jeszcze trudniejsza. Wystarczy przypomnieć sprawę Zyzaka, który napisał biografię polityczną Lecha Wałęsy pod kierunkiem prof. Andrzeja Nowaka. Rozpętała się burza, bo była ona nie po myśli wpływowych środowisk. Przedstawiciele rządu zapowiadali wtedy kontrole na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie powstała praca Zyzaka. To pokazuje, jak trudno jest dzisiaj uczciwie zajmować się najnowszą historią Polski.

Przez kilka lat pracował Pan w „Gazecie Wyborczej”. Mógł więc oglądać Pan całą antylustracyjną kuchnię propagandową. Jak to wyglądało od środka? Pojawia się na kolegium redakcyjnym jakiś lustracyjny temat, a siedzący przy stole Adam Michnik, paląc papierosa poucza, że trzeba o tym napisać tak i tak?

Nie uczestniczyłem w tych kolegiach. Wprawdzie pisałem przez wiele lat teksty do działu „Opinie”, ale - podobnie jak dzisiaj – mieszkałem wtedy w Krakowie, więc w tych decyzyjnych gremiach nie uczestniczyłem.

Z Adamem natomiast rozmawiałem wiele razy, w niewielkim gronie osób. Wtedy omawiałem między innymi swoje teksty. Jeśli więc chodzi o kolegia, to – znając naczelnego „Gazety Wyborczej” i jej kierunek ideologiczny – mogę sobie jedynie wyobrażać jak omawianie spraw lustracyjnych mogło wyglądać.

A więc jak?

Promowano tam przede wszystkim osoby nadskakujące, posłuszne tym, którzy kierowali gazetą. Pamiętam taką sytuację: siedzę u Adama i omawiamy jakieś istotne sprawy. W pewnym momencie wchodzi pewien młody, ale już znany dziennikarz polityczny, piszący również publicystykę. I zupełnie bez żenady zwraca się do Michnika: „Adam” - tam jest taki zwyczaj, że wszyscy mówią sobie po imieniu – „powiedz, co mam napisać?”. Podkreślam: kompletny brak żenady!

Chodziło o tekst do działu „Opinie”?

Tak, do działu „Opinie”. Takich przypadków znam zresztą wiele. Dziennikarze byli spolegliwi, a wielu z tych, którzy próbowali się postawić w jakiejś sprawie, prędzej czy później i tak dokonywało samogwałtu na swoim sumieniu. Były dziennikarki, które wychodziły z płaczem od naczelnego, po czym, przemyślawszy sprawę, zgadzały się zrobić tak, jak im polecił Michnik.

To był pierwszy mechanizm, który opierał się na autorytecie naczelnego…

… autorytecie czy może przymusie? Michnik nie straszył na przykład zwolnieniem z pracy?

Nie. Główną rolę grał jego autorytet. W końcu Michnik to człowiek z bogatą, rzekłbym: budzącą szacunek, biografią. Za figury uchodzili też jego zastępcy, namaszczeni przecież przez naczelnego. Tak powstała piramida oparta na autorytecie naczelnego. Z tym, że tu mieliśmy do czynienia z pewnym nadużyciem, z przeniesieniem tego ogólnego autorytetu na dowolną szczegółową dziedzinę: jeśli on tak uważa, to przecież nie może się mylić.

A drugi mechanizm?

Drugi mechanizm został uruchomiony wtedy, gdy „Gazeta Wyborcza” weszła na giełdę. Przydzielano wówczas pracownikom pewną liczbę akcji na zasadach preferencyjnych, niekiedy bardzo dużą. W przypadku ludzi wysoko postawionych w firmie to były wręcz fortuny.

Był jednak pewien haczyk. Część z tych akcji można było sprzedać natychmiast, a część była uruchamiana dopiero po jakimś czasie, powiedzmy, że w ciągu roku, dwóch lub nawet trzech lat. I- żeby trzymać się już grupy publicystów – proszę sobie wyobrazić: jest grupka piszących do działu „Opinie”, czołowe pióra „Gazety Wyborczej”. Przeważnie mają 30, może 40 lat… przeważnie są na dorobku… przeważnie mają żony… przeważnie mają też dzieci… i – powiedzmy – część z tych osób ma spory kredyt hipoteczny do spłacenia… Rozumie Pan?

???

Swoje kredyty będą mogli spłacać, jeśli ich akcje zostaną uwolnione. To się jednak stanie za kilka lat. A jeśli wcześniej zostaną wyrzuceni z pracy, to o żadnych akcjach nie ma nawet mowy. A wtedy? Może licytacja domu, na który publicysta wziął kredyt, a na pewno zagrożenie bytu materialnego rodziny.

Klasyczny nacisk finansowy.

Duże pieniądze generują konformizm. Nie każdy musi ulec, ale po to taki mechanizm wytworzono, żeby ten konformizm generować. Myślę, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć było to skuteczne. Ludzie po prostu kładli uszy po sobie i pisali tak, jak trzeba było.

Oczywiście taki mechanizm nie jest typowy tylko dla „Gazety Wyborczej”. To rzecz powszechnie stosowana w korporacjach. Szczególny problem pojawia się jednak w momencie, gdy taki mechanizm dotyczy korporacji medialnej, która ma charakter opiniotwórczy.

Michnik oddziaływał więc za pomocą swego autorytetu i stosował nacisk finansowy?

Nie. Adam nigdy używał argumentu finansowego. W ogóle o tym nie trzeba było mówić wprost. To było dla wszystkich oczywiste. Raz na jakiś czas sporządzano oceny wszystkich pracowników „Gazety Wyborczej”. I było jasne, że konsekwencją otrzymania niskiej oceny było to, że kierownictwo mogło nie wyrazić zgody na to, by uwolnić akcje pracownikowi. Była więc taka świadomość wśród dziennikarzy, że pracują na swoją końcową ocenę i mogą nie otrzymać określonej puli akcji, jeśli będą się stawiać. To siedziało z tyłu głowy i nie było potrzeby, by to podkreślać.

Tym bardziej takiego argumentu nie stosował Michnik. Jego argumentacja była moralistyczna.

Jakiś przykład?

No dobrze, powiem panu, bo warto zrobić wiwisekcję, żeby opisać ten mechanizm jakiegoś – nazwijmy to – uzależnienia psychologicznego.

Trzymajmy się tego, w jaki sposób w „Gazecie Wyborczej” kształtowano antylustracyjną linię. W 1992 roku, gdy doszło do wielkiego politycznego zamieszania wokół lustracji Antoniego Macierewicza, ja niespecjalnie interesowałem się sprawą teczek. Przyjmowałem za dobrą monetę to, co mówiło się w moim ówczesnym środowisku. Nie analizowałem całego problemu lustracji. Słynny wiersz Szymborskiej Nienawiść używany przez „Gazetę Wyborczą” do walki z lustracją wydawał mi się zupełnie adekwatny do sytuacji.

Sprawa lustracji nie skończyła się jednak w 1992 roku. Pojawiały się różne projekty ustaw, wyciekały informacje o agenturalnej przeszłości różnych osób, które wcześniej wydawały się czyste.

Ja tego głęboko nie analizowałem, ale z czasem doszedłem do wniosku, że problem agentury w najnowszej historii Polski jest problemem realnym.

Oczywiście nie dopuszczałem myśli, że to może dotyczyć bardzo ważnych ludzi ze środowisk opiniotwórczych. Sądziłem, że zasługi patriotyczne pewnych ludzi są automatyczną gwarancją, że oni nie współpracowali ze Służbą Bezpieczeństwa. Ale w końcu uznałem, że – ogólnie - problem lustracji jednak istnieje. I poruszyłem go w jakiejś rozmowie z Adamem Michnikiem...

Cały wywiad dostępny jest na portalu PCh24.pl.

 

Źródło: Krzysztof Gędłek