JustPaste.it

Wyspa

Tak. Psy potrafią płakać! Płakać naprawdę, a nie na niby, jak ludzie...

Nie ma tam drzew. Tak. Kiedyś były. Graby, jesiony, buki i tysiącletnie dęby. Zostały suche, wyżarte przez robactwo, pnie. Zostały kikuty gałęzi odrąbane czasem i grawitacją.

Korzenie drzew ciągle tkwią w ziemi, ale już nie karmią. Ale gdyby nawet, cudem jakimś, zechciały odżywić pnie i konary, wyczarować nowe odrosty, pąki i przywołać do istnienia liście, to ich wysiłek byłby próżny. Bo ziemia, w której tak bezzensownie uparcie tkwią już nie karmi. Wyjałowiona, zbrylona, skamieniała. Martwa.

I ptaki dawno stąd uciekły. Wygonione z domów, które zakładały w koronach żywych niegdyś drzew. Nie mają domów. Bo dom, z którego o każdym świcie ulatywały w przestworza by żyć, i do którego o każdym zmierzchu powracały by żyć jeszcze bardziej, umarł wraz z domowym drzwem. I z ziemią, która już nie była matką. Nie była nawet kimś bliskim. I choć fizycznie obecna w rzeczywistości nie istniała. Tak jak nie istnieją zmarli.

Wody, które tę wyspę oblewają, niegdyś otulone w poranne mgły, szmaragdowe, zatopione w słońcu, które już nie świeci, seledynowozielone i lazurowe kiedy Helios układał się do snu w sypialni podhoryzontalnej, też były czarne. A czerń ich lśniła stalowo bez względu na porę roku czy doby. Stały się czarnomartwe. I zimne tak, że każdego kto by na nie spojrzał, musiałby przeszyć dreszcz.

A ten kto by w nie wszedł stałby się zlodowaciałą bryłą. I wszystkie uczucia, które wszak są elementem każdej egzystencji, zamarzłyby na zawsze. Bo ten ziąb już nie mija. Zostaje i nie znaleziono jeszcze sposobu, by się go pozbyć.

Na brzegu ciemnej rzeki, a może jeziora? Nie. To było raczej morze, martwe morze, część martwego oceanu, siedział skulony pies. Niegdyś potężny brytan o lśniącej sierści i błyszczących oczach, silnym karku i potężnych łapach. Niegdyś...

Siedział z podkulonym ogonem i martwymi oczami wpatrywał się w horyzont. Śerść wyleniła się a jej resztki były skołtunione i brudne. Nie ruszał się. Tylko węszył. A nieznaczny ruch jego piersi, kiedy wciągał niegdyś czarnym, a dziś sinoróżowym, nosem zimne powietrze, pozbawione tlenu i jodu, był jedyną oznaką, że jeszcze żyje.

Był, żywą istotą na wyspie. Jedynym, żywym bytem. Jedynym, który pamiętał. Który płakał. Tak. Psy potrafią płakać! Płakać naprawdę, a nie na niby, jak ludzie...

Tak wiele pamiętał. Za wiele. A pamięć przeszłości wsączała z każdą sekundą, kroplę po kropli śmierć, która powoli acz nieustannie, z bezwzględną konsekwencją, kradła życie.

Już dawno zawładnęła jego umysłem i ciałem. Już dawno. Ale z sercem nie mogła sobie poradzić. Nie umiała zabić od razu.

Potrzebowała czasu, by stosownie udręczyć.

Psisko jednak wiedziało, że dopóki będzie wpatrywał się w dal, dopóki będzie miał siłę by trwać, tam na wyjałowionej ziemi, na brzegu lodowatych, czarnych wód, pośród kikutów drzew, gdzie nawet wiatr już nie szumi, zamarznięty w swym locie do nikąd, to będzie żył.

Nie wiedział już po co. Nie miał już dla kogo, nie rozumiał sensu bezsensownego trwania.

Ale czy nie jest lepiej nie rozumieć? Czy nie jest lepiej nie widzieć? Czy nie jest lepiej nie czuć?

Siedział i patrzył w dal. Nie opuszczał wzroku i nie oglądał się wstecz. Wydawało mu się, że od zachodu, niebo zaciąga się chmurami. Dobrymi, czarnymi chmurami, które niosą deszcz...