JustPaste.it

Androidy na start, czyli pułapki polskiego systemu edukacji

                  Postanowiłem pozbierać moje wcześniejsze teksty na temat polskiej szkoły i "zrobić" jeden większy artykuł. Mam nadzieję, że dla czytelnika będzie on bardziej koherentny, a diagnoza i propozycje bardziej przejrzyste.


              Dramat polskiego systemu oświaty polega na tym, że twórcy zmian w swoim reformatorskim zapale zapomnieli o fundamentalnym pytaniu – co jest istotą edukacji? Czytając bądź słuchając wypowiedzi polityków i tzw. znawców, odnoszę wrażenie całkowitego pomieszania materii. Eksponowane są sprawy błahe, natomiast to co najważniejsze schodzi na plan dalszy lub w ogóle nie istnieje w dyskursie publicznym.

            Na szkolnictwie, podobnie jak na sporcie i zdrowiu, znają się wszyscy. Można bezkarnie wypowiedzieć każdą niedorzeczność, bo jej weryfikowalność jest o wiele trudniejsza niż w przypadku innych dziedzin życia. Kolejni ministrowie mogli wdrażać swoje najbardziej szalone pomysły, ponieważ w przypadku oświaty skutki – pozytywne lub negatywne – ujawniają się po kilku, a nawet po kilkunastu latach. I tak oto kumulują się fatalne decyzje wszystkich rządów III Rzeczpospolitej.

 

***

 

            Zasadnym staje się postawienie pytania, co wyznacza najgłębszy sens edukacji? Co stanowi jej nieredukowalny rdzeń? Otóż wydaje się, że jest nim chęć poszukiwania i docierania do prawdy w  oparciu o relację mistrz – uczeń. Tylko ta relacja jest prawdziwie podmiotowa, bo każdy młody człowiek jest niepowtarzalny, każdy stanowi odrębny mikrokosmos. Mistrz pomaga odnaleźć uczniowi swoją własną drogę bez narzucania czegokolwiek, otwierając go w różnych obszarach i delikatnie stymulując proces samopoznania. Mistrz powinien być nie ze swoim uczniem, ale przy swoim uczniu, stosując się do zasady, by przede wszystkim nie przeszkadzać. Podmiotowość adepta winna być szanowana na każdym etapie jego kształcenia. Jest ona wartością podstawową, fundamentem całego procesu, ponieważ u jej podstawy leży przekonanie, że człowiek jest istotą wolną. Wolność jest ma charakter totalny. Obejmuje całość osoby albo nie ma jej wcale. Jeśli na tym gruncie spotkają się ze sobą mistrz i uczeń, to można być pewnym dobrych efektów.

            Jak to wygląda w polskiej szkole? Nie zamierzam nawet udowadniać, że jest inaczej, bo to oczywistość, której wszyscy doświadczamy na co dzień. Pracujemy w zespołach klasowych liczących nieraz powyżej 30 osób. Czy można podmiotowo – uwzględniając pełne znaczenie tego słowa – traktować ucznia, działając w takich warunkach?

Nawet nasz największy wysiłek idzie na marne, jeśli na szali położymy koszty i rezultaty. Męczą się uczniowie, którzy, bardziej instynktownie w większości, odczuwają bezsens systemowych rozwiązań, a pobyt w szkole traktują jako stratę czasu. A oni czasu tracić nie chcą. Męczą się nauczyciele, którzy bezpośrednio doświadczają frustracji młodych ludzi, a równocześnie muszą sprostać wciąż rosnącej skali wymagań. Podlegają kontroli ze strony dyrektora, wizytatorów, rodziców, uczniów i dziennikarzy. Dodatkowo uporać się muszą z zagrożeniami dla ich zdrowia. Z roku na rok zwiększają się obciążenia, którym nauczyciel musi sprostać, a zabiera się mu i tak nieliczne narzędzia. Frustracja rośnie jednocześnie po obu stronach klasowego biurka. To niesłychanie niebezpieczny proces, bo może doprowadzić do niekontrolowanego wybuchu.

            Polska oświata to kraina absurdu. Płaci się nauczycielowi za lekcje z tzw. siatki godzin, których efektywność jest niska z powodów wyżej wspomnianych, a nie ma pieniędzy na kółka zainteresowań, których efektywność jest wysoka. Dla najbardziej uzdolnionych uczniów udział w takich zajęciach może być jedyną racją ich pobytu w szkole. Gdy tych zajęć zabraknie, zniknie w zasadzie jedyna motywacja „chodzenia do szkoły”. Starostwa, czyli organy prowadzące publiczne szkoły ponadgimnazjalne, liczą kasę, traktując poziom nauczania jako sprawę wtórną. Mamy tu do czynienia z klasycznym konfliktem interesów, kwadraturą koła. Szkoła nie jest w stanie przedstawić młodym ludziom atrakcyjnej oferty spędzania wolnego czasu lub pracy samokształceniowej! Cóż, priorytety są inne.

Czy może zatem dziwić fakt, że tegorocznej matury nie zdało dwadzieścia procent abiturientów, choć stopień trudności nowej matury jest o wiele niższy od wcześniejszego egzaminu dojrzałości?  Dziwić nie może i nie powinien. Tegoroczną klęskę maturalną traktować należy jako wykładnik obecnego stanu polskiej oświaty. Dopóki państwo nie weźmie na siebie odpowiedzialności za edukację, zrzucając ją na powiaty i gminy, dopóki kuratoria nie będą traktowały swej podstawowej funkcji (kontrolnej) jak przykrego obowiązku, oświata pozostanie obszarem cywilizacyjnego zacofania.

 

***

 

             Dramat polskiej szkoły polega na tym, że system nie tylko nie ułatwia pracy dobremu nauczycielowi, ale – przeciwnie – utrudnia ją do tego stopnia, że osiągane efekty, mimo wielkiego nieraz wysiłku, są coraz bardziej mizerne. Ci, którzy nie przyjmują bezkrytycznie każdego   absurdu wymyślonego w budynku ministerstwa, próbują tworzyć własne obszary sensu. Prócz rozwiązywania ogłupiających i zupełnie wyjaławiających umysł testów, próbują jeszcze bawić się w teatr albo zorganizować  wycieczkę naukową, próbują pracować indywidualnie z uczniami najzdolniejszymi, by chociaż im umożliwić osiągnięcie sukcesu. Próbują wyjść z tej systemowej strefy szarości, choć płacą za to ogromną cenę. I to oni właśnie tworzą fundament, na którym stoi budynek zwany edukacją. Nie politycy, nie kuratoria, nie urzędnicy gminni i powiatowi, wreszcie nie dyrektorzy szkół, ale oni - wykonujący pracę u podstaw.

            Rolą każdej władzy jest takich ludzi wspierać, pomagać im, póki jeszcze do cna nie zgorzknieją lub nie wyjadą z kraju.



***



To, co się niewinnie nazywa "nową podstawą programową", jest w istocie bardzo niebezpiecznym procesem, który, niestety, po raz kolejny przyniesie niepożądane następstwa. Ministerstwo zakłada bowiem, że nauka w liceum czy technikum będzie kontynuacją działań edukacyjnych prowadzonych w gimnazjum. Założenie to jest błędne! Mojego przekonania nie generuje żadna, taka czy inna, teoria, ale ponaddwudziestoletnia praktyka. Wiedza i umiejętności, z jakimi przychodzili do szkoły średniej młodzi ludzie po ośmioklasowej szkole podstawowej, były nieporównywalnie większe niż wiedza i umiejętności absolwentów gimnazjów. Nie wiem, jakie są przyczyny takiego stanu rzeczy; potrzebne byłoby gruntowne przebadanie problemu. Faktem jest jednak, że nauka trwa jeden rok dłużej, zanim uczniowie trafią do szkół średnich, a efekty edukacyjne gorsze.

Kolejne rządy i kolejni ministrowie oświaty albo nie dostrzegają problemu, albo udają, że go nie widzą. Trwa ciągłe "naprawianie" czegoś, co od początku było patologią, a poprawianie patologii prowadzić może tylko do potęgowania nonsensu. Absurdem jest zatem w tym momencie cały system. Trudno oprzeć się wrażeniu, że kolejne tzw. etapy reform generuje lobby wydawnicze, bo przecież trzeba wydrukować nowe podręczniki, a to wszak gratka nie lada. Książkę można kupić, można jej nie kupić – dla każdego wydawnictwa to zawsze ryzyko, zwłaszcza w dobie kryzysu. Podręcznik kupić trzeba i ani uczniowie, ani rodzice nie mają nic do gadania. Tym bardziej nauczyciele! Armie edukatorów także muszą mieć zajęcie!

              Szkoła niczego tak bardzo nie potrzebuje jak stabilizacji. Tymczasem od piętnastu lat funkcjonujemy w stanie ciągłej turbulencji. To, co się stało przez ostatnie dziesięć lat z polską szkołą jest albo niewyobrażalną indolencją kolejnych rządzących ekip, albo sabotażem. Nie wiadomo co gorsze!



Matura – test dla przeciętnych?



                      Poprawiam prace maturalne z języka polskiego i jestem autentycznie przerażony. Młodzi ludzie po dwunastu latach edukacji umieją naprawdę niewiele. "Lalka" i "Ludzie bezdomni" to powieści z okresu pozytywizmu, "Lalka" to dramat romantyczny, „Joasia Podborska cały czas pracuje i ma dobre serce, poświęca się dla innych i ciągle pracuje.”

                       Żałosny poziom argumentacji, brak umiejętności interpretacyjnych i analitycznych, styl na poziomie piątej klasy szkoły podstawowej, a kompetencje językowe graniczące wręcz z analfabetyzmem.

                     Matura nie jest egzaminem dojrzałości! Powtórzę to raz jeszcze. Poziom wymagań, przynajmniej z języka polskiego, jest żenujący i obraża młodych ludzi. Nie protestują, bo tak im jest wygodniej - łatwiej zdać. A przecież relacja jest w tym wypadku oczywista. Im mniejsze wymagania, tym mniejsza motywacja i niższy poziom kształcenia. Nie można za to winić młodzieży - ona dostosowała się do sytuacji. Wina za ten stan rzeczy spada na rządzących. To niekończące się majstrowanie przy oświacie spowodowało, że tracimy całe pokolenie.

Ostatnio podnoszą się lamenty z różnych stron, również pracodawców. Prezes PZU skarży się "Gazecie Wyborczej", że nie ma kogo zatrudniać, bowiem absolwenci szkół wyższych niczego nie potrafią i niczego nie umieją - na przykład selekcjonować i analizować informacji. Sama diagnoza jest prawdziwa. Od lat obserwuję nasilającą się tendencję wśród uczniów, aby szybko wyszukać w Internecie potrzebne na lekcję informacje bez zadawania sobie trudu ich hierarchizowania i logicznego łączenia. Znaleźć, wydrukować i przeczytać na lekcji. Bez nabycia tych umiejętności wszystko jest równie ważne, ale też wszystko tak samo nieważne. Przecież to tylko na lekcję. Czego natomiast się uczą? Rozwiązywania standaryzowanych testów, ogłupiających, stępiających wrażliwość i wyobraźnię. Uczniowie powinni zajmować się projektami, które uruchomią ich myślenie, nauczą pracować w zespole, zmuszą do niekonwencjonalnych rozwiązań, uprzytomnią jak się uczyć i co, w kontekście realizowanego projektu, jest najważniejsze, co ważne, a co pominąć można bez uszczerbku dla jego merytorycznej wartości. Tylko wówczas Internet stanie się funkcjonalnym narzędziem twórczej pracy. Tylko wówczas będzie można rozpoznać, która informacja posiada wartość aplikacyjną.

Co się jeszcze musi stać, jakiego dna musi sięgnąć polska szkoła, żebyśmy zaczęli bić na alarm. Co się musi wydarzyć, by rodzice wreszcie zrozumieli, że posyłanie dzieci na sześć, siedem, osiem godzin do tak działającej instytucji jest karygodną lekkomyślnością? Jaki procent maturzystów musi nie zdać egzaminu, żeby władze otrząsnęły się ze stanu inercji? Jaki dramat musi się wydarzyć, żeby rządzący przestali zamykać oczy na rzeczywistość?

            Kiedy ostatnio odbyła się w sejmie debata na temat stanu polskiego szkolnictwa? Gdzie są autorytety, znawcy przedmiotu, którzy powinni bić na alarm? Skąd ta zmowa milczenia i udawanie, że wszystko jest w absolutnym porządku? Co robi pani minister Szumilas? Dlaczego kolejne zmiany prowadzą do jeszcze większej zapaści? I wreszcie dlaczego ja, zwykły nauczyciel prowincjonalny, muszę pisać listy do kolejnych premierów i ministrów, diagnozując istniejący, dramatyczny stan rzeczy?


***

 

Fałszywa jest teza jakoby najważniejszym problemem polskiej edukacji były pensje nauczycieli. Głównym problemem jest stworzenie takiego modelu funkcjonowania systemu, żeby pedagodzy, pracując nawet za marne grosze, widzieli sens swojej roboty. Jak mają widzieć, jeśli coraz bardziej przygniata się ich nikomu niepotrzebną biurokracją?

Inna bolączka. Proszę porównać PRL-owskie podręczniki do języka polskiego czy historii z tymi, z których młodzież uczy się teraz. Pomijając aspekt ideologiczny, okazuje się, że te dzisiejsze nie wytrzymują próby. W podręczniku do historii na poziomie rozszerzonym nie ma nawet jednej trzeciej tych treści, które były w starszych (oczywiście na poziomie podstawowym, bo innego nie było). Ile jest w dzisiaj wydawanych podręcznikach kolorowych obrazków, a ile merytorycznej treści? Jeżeli infantylizacja oświaty przybiera takie rozmiary, to czego mamy oczekiwać od uczniów? To „upupianie” musi się skończyć, inaczej za kilkanaście lat będziemy społeczeństwem tępych idiotów.

Przyznaję się do poczucia bezradności. Wiem także, że nie jest rzeczą sensowną tkwić w systemie, który coraz bardziej przeradza się w patologię. Młodzi ludzie, wspinając się na kolejne poziomy edukacji, mają określone oczekiwania. Przekraczając najpierw progi gimnazjum, potem liceum (technikum), następnie wybranej uczelni, głęboko wierzą, że będzie to szansa dla ich rozwoju, droga samorealizacji i kariery. Entuzjazm jednak szybko gaśnie, kiedy okazuje się, że wymaga się od nich zaliczenia kolejnych testów, że naprawdę są tylko numerami w dzienniku, że nie mogą rozwijać swoich zainteresowań, bo najwięcej czasu poświęcają na przygotowanie się do zajęć z tych przedmiotów, które sprawiają im największe trudności (tak dzieje się w gimnazjach i liceach).

Polska szkoła jest bardzo jednostronna. Sprawdza jedynie intelektualną sprawność i to na dodatek tylko w zakresie umiejętności radzenia sobie z wypełnianiem testów. Tymczasem szkoła powinna być miejscem rozwijania talentów względnie ich odkrywania. Przypuśćmy, że młody człowiek posiada ukryty talent sceniczny. Ale on nie ujawni się nigdy, jeżeli nie będzie miał okazji zagrać w spektaklu, poczuć magii teatralnych desek. Nie ujawni swoich talentów pisarskich, jeśli w szkole nie będzie zespołu redakcyjnego wydającego np. gazetkę szkolną. Opowiem jedną historię. Nie dla próżnej chwały, ale jako egzemplifikację pewnej tezy. Kilka lat temu jedna z moich uczennic zajęła drugie miejsce w ogólnopolskim konkursie na reportaż ("Mistrz reportażu"). W dniu, w którym odbierała dyplom starosty, otrzymała od miejscowej lokalnej gazety propozycję stażu. Była wówczas w drugiej klasie. Pytam, kto by ją zauważył, gdyby nie napisała konkursowego reportażu? Może do końca swej szkolnej edukacji "stukałaby" kolejne wypracowania (pewnie dobre) i nic, absolutnie nic by z tego nie wynikało. A tak, młoda dziewczyna nie tylko miała okazję się sprawdzić, ale uwierzyła też, że jest dobra. Uwierzyć w siebie, to początek pięknej drogi.

Zastanówmy się, ile marnujemy rok w rok takich talentów. Ile w codziennych, rutynowych działaniach (tak, tak, ja także publicznie biję się tutaj w piersi) zabijamy pasji, entuzjazmu, wiary w siebie. Ile podeptanych karier, ile zaprzepaszczonych szans. A przecież tak niewiele trzeba, żeby nie dopuścić do takiego marnotrawstwa. Wystarczyłoby zmodyfikować system w taki sposób, żeby uczniowie ponadprzeciętnie zdolni mieli możliwość wyjścia poza lekcyjny schemat. Dzisiaj jest tak, że nauczyciel dostosowuje poziom nauczania do tzw. średniej zespołu klasowego. Którzy uczniowie cierpią na tym najbardziej? Ci najlepsi! I tak oto siłą bezwładności trwa system promujący przeciętność, ponieważ cała energia edukacyjna skierowana jest w stronę uczniów dostatecznych (proszę zwrócić uwaga na to, że nawet matura jest do ich poziomu dostosowana). W ostatnich latach zajęto się trochę bardziej młodzieżą z problemami edukacyjnymi. I dobrze, i brawo - bo to ważna kwestia. Jednak ja nadal czekam na to, by w ramach modelu, stworzyć atrakcyjną ofertę dla najbardziej zdolnych.

Tutaj trzeba odpowiedzieć sobie na podstawowe pytanie. Czy Polska, na tym etapie rozwoju społecznego i ekonomicznego, a także w kontekście procesu globalizacji i wszelkich jego konsekwencji,  bardziej potrzebuje przeciętnie wykształconych mas, czy też świetnie wykształconych elit? Jeżeli pozytywnie odpowiemy na to pierwsze pytanie, zostaniemy skazani na bycie pariasami rozwijającego się świata. Obecnie jesteśmy na jednym z ostatnich miejsc w Europie, jeśli idzie o budżetowe kwoty wydawane na projekty badawcze. A pani minister szkolnictwa wyższego mówi w programie telewizyjnym, że powstały organizacyjne ramy funkcjonowania polskich uczelni. Ramy – brawo, pani minister!



 

Uważaj na geniusza

               



1. Mniej nauczania, więcej uczenia się.

W polskiej szkole nadal pokutuje stara metoda tłoczenia wiedzy czy to za pomocą wykładu, czy przyswojenia rozdziału z podręcznika. Dziś wiedzy nie trzeba "zdobywać", ponieważ jest ona na wyciągnięcie ręki. Do każdej informacji można dotrzeć w parę sekund. Informacyjna rewolucja spowodowała konieczność przemodelowania systemu edukacyjnego. Skoro nie jest już problemem sama informacja, należy skupić się na tym, w jaki sposób ja mogę tę informację wykorzystać. W jaki system kwantyfikacji mogę ją wpasować. Samo zapamiętanie informacji: "Jan Kochanowski urodził się w 1530 roku" jest ważne, ale jeszcze ważniejsza (dla mnie najważniejsza) jest realizacja zadania np.: "Jak być szczęśliwym? Stoickie inspiracje w twórczości Jana z Czarnolasu". Po pierwsze, samodzielne poszukiwanie wiedzy, zdobywanie informacji, selekcjonowanie jej i hierarchizowanie jest o wiele skuteczniejsze. Uczeń uczestniczący w realizacji takiego zadania przestanie być przedmiotem nauczania, stanie się natomiast podmiotem uczenia się. Na co może liczyć, jeśli podejdzie do tego zamierzenia poważnie? Na satysfakcję płynącą z odkrywania, poszerzania horyzontów badawczych. Po drugie, samodzielna praca dowartościowuje. Nauczyciel, który pełni rolę raczej konsultanta niż wszystkowiedzącego bożka systemu, zaczyna (a dzieje się to niemal automatycznie) traktować podopiecznego jak partnera w projekcie badawczym. Rośnie samoocena jednego i drugiego, potęguje się także poczucie sensu w przestrzeni zaprojektowanego zadania. Po trzecie, nie trzeba już dokonywać weryfikacji wiedzy i umiejętności w tradycyjny sposób (odpytywanie przy tablicy, nieśmiertelna kartkówka czy coraz bardziej popularny test). Podejrzewam wręcz, że byłoby to uwłaczające dla wszystkich uczestników projektu. Jak zatem należałoby weryfikować? Toż już samo ukończenie projektu jest dostatecznym sprawdzianem wiedzy i umiejętności. Zamiast omawiać "Króla Edypa" na lekcji, można go przedstawić na scenie. Można z uczniami pracować jak w prawdziwym teatrze. Wreszcie, po czwarte, samodzielne uczenie się generuje kreatywność, rozwija krytycyzm i autokrytycyzm.



2. Uczeń nie jest moim wrogiem. Nie muszę wkładać pancerza, idąc na lekcję.



Wszyscy mamy jeszcze w pamięci niedawne wydarzenia w polskich szkołach, które miały dowodzić faktu, że młodzi ludzie zachowują się na lekcji jak przestępcy, a nauczyciele są ich ofiarami. Bo to albo kosz ze śmieciami wyląduje na głowie, albo w stronę nauczycielki poleci epitet.

Tymczasem wystarczałoby spełnienie kilku elementarnych warunków, żeby takich sytuacji uniknąć. Po pierwsze, działamy zawsze w przestrzeni prawdy. Dobrze jest na początku powiedzieć, że funkcjonujemy razem w takim, a nie innym systemie, któremu, mówiąc najdelikatniej, sporo brakuje do doskonałości. Zawieramy więc porozumienie - "zróbmy razem tyle, ile się da". Pracujmy tak, żebyśmy czerpali przynajmniej minimalną satysfakcję z tego, co razem robimy. Po drugie, należy zawsze uważnie wysłuchać propozycji uczniów, ich oczekiwań i ofert. I nawet, jeśli na początku, nie potraktują owego "kontraktu" zbyt poważnie (bo przecież są przyzwyczajeni przez lata tresury edukacyjnej do tego, że lepiej się nie wychylać) i podejdą do tego z dystansem, trzeba wykazać cierpliwość. Jeżeli uczniowie zauważą, że nauczyciel wypełnia kontrakt, to wcześniej czy później uznają go za wiarygodnego i dostroją własne zachowania do przyjętego porozumienia. Zniechęcenie się już na początku to zarodek klęski. Z moich doświadczeń wynika, że ci najbardziej niepokorni i pyskaci okazują się później najbardziej wartościowymi jednostkami, bo to właśnie oni najwcześniej pojęli absurdy systemu.

Po trzecie, jeżeli lubisz swoich uczniów i traktujesz ich poważnie, kosz nigdy nie wyląduje na twojej głowie. Tu działa prosty mechanizm psychologiczny: nie lubisz, nie będziesz lubiany, nie traktujesz kogoś poważnie, nie będziesz poważnie przez niego traktowany, obrażasz, i ciebie obrażą.



Uważaj, bo możesz mieć kontakt z geniuszem.



               System oświatowy (nie tylko w Polsce zresztą) jest tak skonstruowany, że bierze geniusza za idiotę. Nie jest bowiem przypadkiem, że Albert Einstein miał w szkole problemy. Szkoła to fabryka, która wypuszcza na rynek równo ociosane cegiełki. Celem jest unifikacja paradygmatu myślenia, sposobu postrzegania rzeczywistości i społecznych zachowań. Jasnym jest, że do celu musi prowadzić odpowiednio dobrany pedagog, najlepiej posłuszny, niezadający pytań, ślepo realizujący program nauczania. Najgorszy jest ten, który wprowadza twórczy ferment, bo burzy on w ten sposób jałowy spokój i ciepełko bezmyślnego funkcjonowania. System manipulacji i zniewolenia zaczyna się w szkole i jest fundamentem, na którym buduje się społeczeństwo androidów.

              Trzeba zatem pracować z najzdolniejszymi, z tymi, którzy nie mieszczą się w przeciętnej systemowej, którzy nie radzą sobie z zadaniami maturalnymi, bo te są dostosowane do poziomu półanalfabetów. Zapytacie, jak to możliwe, iż zdolni nie radzą sobie z zadaniami, które wykonują przeciętni? Ano, odpowiedź jest prosta. Zdolny czy wybitny uczeń nie będzie pisał o tym, co mu się wyda oczywistością, nie uzyska więc punktów z modelu.



Systemowi macherzy świadomości



Czasami nie sposób zrozumieć, dlaczego ludzie inteligentni, ludzie radzący sobie w życiu, umiejący dokonać podstawowych dystynkcji, nie potrafią odnaleźć żadnej ochrony przed manipulacją. Jaki elementarny defekt ludzkiego myślenia sprawia, że system tak bezkarnie może oszukiwać miliony, tak łatwo wymusić pożądane zachowania społeczne? Jakie czynniki związane z mechaniką mentalną powodują, że nie buntujemy się wobec tego, co nam szkodzi lub utrudnia życie, względnie dlaczego nie wymuszamy na systemie zmian, które nareszcie zaczęłyby służyć nam, a nie jemu? Więcej, dlaczego bez szemrania przyjmujemy za dobro to, co jest złem i odwrotnie? Co decyduje o skuteczności tumanienia mas, jaką wiedzą dysponują macherzy od systemu, którzy bez większego wysiłku zniewalają nasze umysły, emocje i wyobraźnię?

              Nie są to, oczywiście, nowe pytania. Wielokrotnie je stawiano i próbowano udzielać odpowiedzi. Niejednokrotnie były to wysublimowane analizy socjologiczne, psychologiczne i filozoficzne. A system jak działał, tak działa! Nie potrzebujemy więc nowego naukowego opracowania, coraz bardziej szczegółowych rozważań, w których autorzy będą doprecyzowali kolejne pojęcia i terminy. Dziś potrzeba nam podstawowej wiedzy o tym, jak mamy się bronić przed coraz bardziej powszechną i obezwładniającą manipulacją.

              Kłamstwo systemu operuje w taki sposób, by mogło uchodzić za prawdę. Na kłamstwo całościowe składają się konkretne kłamstwa rozpowszechniane przez media, zwłaszcza te, które nazywa się ostatnio mainstreamowymi. Kształtują one pewną wizję świata, która oderwana jest (mniej lub bardziej) od rzeczywistości, jednak kształtują ją tak sugestywnie, że medialna rzeczywistość staje się bardziej realna niż ta za oknem.

              Funkcjonujemy w świecie, w którym dominuje "ja" identyfikowane, natomiast "ja" tożsamościowe traci kontury, rozmywa się, aż wreszcie zanika.
            Zobaczmy, jak w tym kontekście wygląda system oświatowy! W paszczę tego systemu ładujemy dzieciątka, które żyją w świecie marzeń, wolnej wyobraźni; żyją na tych płaszczyznach ducha, z których my, dorośli, już dawno się wyautowaliśmy. I co? Szkoła szybko pozbawia ich tego świata. Wszyscy mają być jednakowi, wszyscy mają spełniać określone standardy określone przez ....., wszystkich bardzo prędko pozbawia się wszelkich kantów osobowości, piętnuje się niepożądane zachowania, krytykuje indywidualny stosunek do rzeczywistości. Wszyscy mentalnie mają wejść w gorset paradygmatu naukowego, jedynie słusznego i niepodlegającego żadnej krytyce. 
          Okrucieństwo tej instytucji polega na tym, że bruka czystą i nieskalaną, prawdziwą więź między częścią (jednostką) a całością (światem). System skutecznie uczy, jak oszukiwać, jak fikcję uczynić prawdą, słowem - jak przetrwać. Najgorsi są ci, którzy są najlepsi, którzy nie godzą się na odebranie im siebie samych, z ich zaletami, wadami, słabościami, talentami, z ich niepowtarzalnością. System na to nie pozwoli, by wypuszczać ludzi myślących, twórczych, krytycznie nastawionych do zastanej rzeczywistości. 
              I tak oto fabryka zwana szkołą wypuszcza co rok na rynek kolejną partię androidów, które się nie zbuntują, będą wierne przywódcy i pracowite. 

               Odnoszę wrażenie, że wszyscy wiedzą i widzą, jak bardzo niewydolny jest system, jak paczy psychikę młodych ludzi, jak bardzo drenuje kieszenie rodziców. Nikt z decydentów nie ma jednak pomysłu na rozwiązanie tego problemu. Może najwyższy czas, by to pole zaorać, zamknąć szkoły i pozwolić, żeby rynek w prawdziwie wolny sposób sam ukształtował nowy model. Niech rodzice sami decydują o tym, w jaki sposób kształcić swoje pociechy. Może należałoby zlikwidować ministerstwo, kuratoria (które notabene nie mają dzisiaj wiele do roboty), listę lektur, podstawę programową i wszystkie inne pseudorozwiązania, które niczemu dobremu nie służą. Wiem, że to niemożliwe, ale może takie radykalne cięcie, choć bolesne, przyniosłoby ozdrowieńcze rezultaty.
              System oświatowy (pewnie nie tylko w Polsce) jest tak ustawiony, by kształcić lewą półkulę mózgu. Wtedy człowiek jest bardziej podatny na różnej maści manipulacje i indoktrynacje. Można go lepić, można nim kierować, można mu wmówić, że ważniejsza od matki, ojca, żony, męża jest korporacja i to jej należy poświęcić cały wolny czas i wszystkie siły żywotne. Macherzy od systemów zarządzania ludźmi wiedzą doskonale, że rozwijanie prawej półkuli mózgowej, odpowiedzialnej (między innymi) za twórcze myślenie, samodzielność, krytycyzm nie jest wskazane. Trudniej takim "elementem" zarządzać. 
           


Rady szkoły – szansa na demokratyzację



              Młodzi ludzie muszą się czuć w swojej szkole podmiotem. Chcą mieć wpływ na swoje miejsce pracy i mają do tego święte         prawo. Nie chodzi jednak o to, że chcą szkołą rządzić (z takimi niemądrymi argumentami też się spotkałem), postulują jedynie, aby mogli współdecydować o sprawach, które ich bezpośrednio dotyczą. Taką możliwość dają rady szkoły, których istnienie dopuszcza Ustawa o Systemie Oświaty z roku 1992. One wcześniej czy później powstaną, a wówczas łatwiej będzie placówkami szkolnymi zarządzać.
                Oczywiście wcale nie twierdzę, że rady szkoły są uniwersalnym lekarstwem na wszystkie bolączki polskiej szkoły. Jednak warto sobie uświadomić, iż stały partnerski kontakt pomiędzy nauczycielami, rodzicami i uczniami tworzy zupełnie nową jakość.
               Struktura rady szkoły jest wyjątkowo przejrzysta, zapewniająca demokratyczny charakter tego organu. W jej skład wchodzą w równej liczbie: nauczyciele wybrani przez ogół nauczycieli, rodzice wybrani przez ogół rodziców i uczniowie wybrani przez ogół uczniów. W posiedzeniach rady może brać udział dyrektor placówki, ale jedynie z głosem doradczym.
Na terenie powiatu żywieckiego, gdzie kilka lat temu przeprowadzałem badania, tylko w nielicznych szkołach funkcjonowały rady. Dlaczego? Odpowiedź wydaje się prosta. Nie ma rad szkół, ponieważ nie chcą ich dyrektorzy. Ustawa o oświacie daje jednak możliwości, które pozwalają (mimo niechętnej lub nawet wrogiej postawy dyrektora) na powołanie rady. W jednej ze szkół średnich z ideą powołania rady wystąpił samorząd uczniowski. Młodzież zebrała podpisy, zredagowała również oświadczenie, pod którym złożyli autografy rodzice, przyłączając się w ten sposób - jako drugi podmiot - do inicjatywy powołania rady. Nie udało się! Najbardziej skutecznym zatem, jak widać, sposobem powołania do życia rad szkół jest inicjatywa dyrektora.
Z badań, jakie przeprowadziłem, jasno wynika, że w szkołach, w których działają rady, łatwiej można dostosować się do turbulentnych zmian otoczenia działających przecież także w obszarze edukacji. Jest ona elementem innowacyjnym, a jako taki ułatwia dywersyfikację celów i zadań w oświacie. Im szybciej się ten proces rozpocznie, tym szybciej i skuteczniej dostosuje się szkoła do wyzwań współczesnego świata. Jeszcze jest czas żeby zamortyzować "świadomościowy szok", który z całą pewnością nas czeka. My - pedagodzy - przeczuwamy go, ale chyba boimy się otwarcie artykułować zagrożenie. Młodzi ludzie mentalnie i "sprawnościowo" należą już do świata gospodarki globalnej, do świata szybkiej i powszechnej informacji zdobywanej w domowym zaciszu. Łatwiej przyswajają pewne nawyki demokracji, od najmłodszych lat uczą się brać udział w wyścigu do pieniędzy, władzy i sukcesu.
             Jeżeli tych przesłanek nie weźmiemy pod uwagę - przegramy. Rada jest szansą i dla uczniów, i dla rodziców, i dla pedagogów. Uczymy się wspólnie działać w nowych warunkach społecznych, politycznych, gospodarczych i technologicznych. Z moich badań i obserwacji wynika, że tam gdzie rady powstały, zmieniły się także relacje pomiędzy nauczycielami a uczniami - stały się bardziej partnerskie, ludzkie. O wiele łatwiej w obszarze takich relacji realizować podstawowe cele i działania. O wiele łatwiej realizować cele i zadania - powtórzmy to raz jeszcze - które zostały wspólnie opracowane i uzgodnione. Młodzi ludzie - wbrew panującym opiniom - są odpowiedzialni i zrobią wszystko, by wykonać zadanie i osiągnąć cel. I odwrotnie, jeśli coś narzuca się im z góry, wówczas - nawet jeżeli jest to słuszne - nie będą tego akceptować.
              Jest tu jeszcze jeden problem o fundamentalnym znaczeniu. Przedstawiciele samorządu uczniowskiego wchodzący w skład organu, będącego najwyższą władzą w szkole, uczą się podejmować decyzje. Dominująca wcześniej postawa roszczeniowa przekształca się w postawę współodpowiedzialności. W szkołach z radami młodzież doskonale wie, jakie szkoła posiada możliwości finansowe, a czasem wręcz aktywnie poszukuje sponsora.
              Młodzież chce się uczyć w dobrej szkole, jest coraz bardziej świadoma swoich praw. My pedagodzy - z kolei - jesteśmy coraz bardziej świadomi ograniczeń, które stawia przed nami rzeczywistość. Śmiem zatem przypuszczać, że rady, choć przecież nie są lekarstwem na całe zło, pozwolą przezwyciężyć rutynę, utrwalone stereotypy, przesądy i fałszywe wyobrażenia.



***

 

Jak zatem widać, polska oświata wymaga gruntownego przemodelowania. Potrzebna jest publiczna debata, która nie ograniczy się (mam nadzieję) do zdiagnozowania istniejącego stanu rzeczy, ale będzie też próbą wypracowania alternatywnych propozycji, lepiej dostosowanych do wyzwań współczesności.

 

autor - Jan Stasica