JustPaste.it

Nikodem

„Trudna to mowa, któż jej słuchać może?”

„Trudna to mowa, któż jej słuchać może?”

 

Był faryzeuszem. Członkiem Sanhendrynu, uczonym w Piśmie nauczycielem. Był zatopinonym w żydowskiej tradycji rabinistycznej, dostojnikiem. Nauczał, doradzał, ferował wyroki. Był liczącą się personą, słuchano go i wykonywano jego polecenia.

0468d6aeab5cdd83fedb43c622d9477f.jpg

Był kimś.

Miał ugruntowaną, wysoką pozycję społeczną a ta zawsze wymaga odpowiednich znajomych, odpowiednich koneksji, odpowiednich zachowań. Sprzeniewierzenie się tym i zapewne wielu innym normom było i jest zawsze groźne. I zawsze narażało na ostracyzm, odrzucenie, śmiech, szyderstwo.

Zawsze.

Nikodem musiał to wiedzieć. Musiał rozumieć, że już samo podejrzenie o przychylność w stosunku do osoby siejącej ferment, burzącej poukładaną rzeczywistość, łamiącej kulturowy paradygmat, nie jest ani pożądane, ani bezpieczne.

Ani „mądre”...

Dlaczego więc przyszedł do Jezusa? Prawdopodobnie, bo wszak nie wiemy tego napewno, przyszedł bo wieści jakie do niego docierały, zapewne za sprawą usłużnych donosicieli, zaintrygowały go, zaciekawiły, być może poruszyły. I nie mogła to być, jak sądzę, jakaś jedna informacja. Musiało być ich więcej. Przecież fakt, że żydowski dostojnik sam przychodzi do syna cieśli, był już złamaniem norm obowiązujących w zwyczaju, zatopionym w kulturze.

Nikodem złamał zasady.

Przyszedł do Niego nocą, przyszedł w tajemnicy bo jego otwarty umysł był zaciekawiony, zaintrygowany a chęć dowiedzenia się czegoś więcej była silniejsza od kulturowych i społecznych zakazów.

Wiele ryzykował.

A kiedy już doszło do spotkania i nadzieja Nikodema zdawała się spełniać. Kiedy wszystko wskazywało na to, że wreszcie dowie się czegoś bezpośrednio a nie za sprawą zauszników, kiedy już, pokonawszy lęk wynikający ze znajomości możliwych konsekwencji, stanął twarzą w twarz z Jezusem... Spotkał go zawód.

Nie dość, że Jezus okazał się być nieczułym na nazwanie go, przez Nikodema, Nauczycielem, co samo w sobie było oznaką wielkiego szacunku i uznania, to Chrystus potraktował go zdumiewająco.

Do żadnej rozmowy, wymiany zdań i myśli nie doszło. I nawet jasne przyznanie przez tego faryzeusza, że Bóg może zstąpić między ludzi i, że syn cieśli wydaje mu się mieć Boga po swojej stronie, nie skłoniło go do uznania, zadowolenia, życzliwego uśmiechu. Nie wywołało żadnej, spodziewanej, reakcji.

Padły za to słowa absurdalne. Nikodem dowiedział się, że nikt kto się na nowo nie narodzi, nie ujrzy Królestwa Bożego. Faryzeusz zgłupiał do szczętu. Tak, że na paradoksalną tezę wypowiedzianą przez Chrystusa odpowiedział infantylnym pytaniem. Zdurniał do szczętu.

Nie wiemy ile trwał stan zacukania Nikodema. Nie wiemy jak pokaźny był wytrzeszcz jego oczu. Ale zdziwienie musiało być ogromne. I nie było, tej nocy, jedynym... Bo wyjaśnienie Jezusa czym jest nowe narodzenie niczego Nikodemowi nie wyjaśniło. Ale dało mu wielkie pole do myślenia. Bo Chrystus wyraźnie oddzielił narodziny z ciała od narodzin z ducha co samo w sobie musiało doprowadzić rabina do pomieszania zmysłów i poważnego iskrzenia na stykach synaps.

Ale z tym problemem Nikodem musiał poradzić sobie sam. Musiał po pierwsze zrozumieć a, po drugie, świadomie i samodzielnie, przyjąć.

Lub odrzucić.

I do dziś nic się nie zmieniło. Chrześcijaństwo jest zasze świadomym i dobrowolnym wyborem człowieka.

Jeżeli nie jest, nie jest chrześcijaństwem. Jest jego karykaturą. Dziś zatopioną i zakorzenioną w tradycji z przemożną siłą kształtującą samoświadomość tak wielu z nas.