JustPaste.it

Wspominienie o Adamie Wiśniewskim Snergu

Na zamówienie Nowej Fantastyki.

Na zamówienie Nowej Fantastyki.

 

Janusz Cegieła:

Kiedyś pewna bardzo bliska osoba zadała Adamowi pytanie o pochodzenie jego literackiego nazwiska; co to jest Snerg? To proste, SnErg to suma energii, tak się to oznacza w fizyce.

W ,,Limes inferior'' Zajdel przemianował Snerga na Sneera, co w angielskim oznacza szyderstwo lub szyderczy uśmiech. W dużej mierze temu uśmiechowi zawdzięczam szkołę logicznego myślenia, indukcji, redukcji i dedukcji; często bywał aż nadto uzasadniony. Adam z upodobaniem rujnował moje ulubione przesądy, które dzieliłem z resztą ludzkości. Miał nie zrealizowany instynkt ojcowski, a także prawdziwy talent pedagogiczny, pozwalający mu nieźle żyć w czasach literackiej posuchy. Miało to ten zły skutek, że po ojcowsku potrafił wkurzyć, ale i ten dobry, że bez obaw można było liczyć na jego pomoc w najtrudniejszych sprawach. Potrafił poświęcić całą masę swojej przyjemności dla kogoś, kogo decydował się nazwać przyjacielem, dopuścić na długie rozmowy. Kiedyś kosztowało go to utratę bardzo obiecującej znajomości. Bawiąc na wakacjach, gdzieś na południu Europy, poznał i polubił niezwykle urodziwą i inteligentną dziewczynę. Po krótkim, burzliwym romansie musiał jednak wracać. Umówili się więc za miesiąc w Warszawie - przedtem jednak przybrzeżny wopista, spotkany nocą na plaży, udzielił im... ślubu.

Termin spotkania ustalono niedaleki, toteż po powrocie Adam bezzwłocznie i z zapałem zabrał się do przygotowania wspólnego gniazdka. Dom zaś jego w owym czasie przedstawiał, szczególnie od wewnątrz, widok tyleż przykry dla oka kobiety, co zastanawiający. Pełen malowniczych zacieków i nalotów, nastrojowych pajęczyn, idealnie wprost nadawał się na tło rodzimego dreszczowca. 

Kto jak kto, ale Adam nie pozostawiał spraw własnemu biegowi. Decyzja remontu zapadła, cel - przeobrażenie samotni w gniazdko beztroskiej szczęśliwości. Środki zostały zgromadzone i Adam wziął się do pracy, to znaczy ustawił na środku krzesło, zabezpieczył świeżą paczkę papierosów (pozostałe z poprzedniego dnia papierosy Adam przeznaczał dla gości, w ten sposób kontrolował dzienny przepał) i zaparzył pierwszą kawę. Posiedział, podumał i zaparzył drugą kawę. Odsuwanie mebli nie wydawało się możliwe do uniknięcia. Po następnej kawie i w połowie kolejnej paczki również przyniesienie drabiny okazało się niezbędne. Trzeba wiedzieć, że jedną z rzeczy najbardziej przez Adama znienawidzonych była praca fizyczna jako coś, co twórczego człowieka w szczególny sposób poniża i wykoślawia.

Teraz jednak chodziło, jak twierdził, o perspektywę wspólnej przyszłości. Zdecydowanie i po męsku ruszył więc do pracy. Zaparzenie dwóch następnych kaw do popicia proszków uspokajających nie stanowiło już problemu, jako że miał Adam w kuchni aż dwie turystyczne grzałki i trzecią do robienia kąpieli, o rozmiarach małego akceleratora. Perspektywa odsuwania mebli przyprawiała go o atak żołądka, ale zrobił to i nie próżnując obrócił w popiół jeszcze pół paczki. Mycie ścian w ogóle od początku nie wchodziło w grę. Przez jakiś niewytłumaczalny kaprys natury zrobił się wieczór. Zastał Adama na krześle, zadumanego nad urokiem odległych planet i podmorskich pejzaży, widocznych na ścianie. Wstał więc, zapalił światło i do północy pokrył pięknie ściany pastelową emulsją.

Rano obudził go dziwny szelest - to spadała farba ze ścian. Nie zewsząd jednak; tam, gdzie nie odpadła, przyjęła walor poprzednich pejzaży.

Adam nie był jednak człowiekiem, którego zniechęciłaby byle przeszkoda. Z pędzlem i suszarką do włosów ruszył ponownie do natarcia. Pod wieczór sprawa została ostatecznie zakończona. Nieliczne pozostałości starych treści prezentowały się w nowej, odświeżonej formie. Pozostawało tylko czekać na umówiony dzień.

Czekać? Tego słowa nie było w słowniku Adama. Wziął się więc do pisania: począł konstruować ni mniej ni więcej tylko... teorię estetyczno-malarską - nie, to nie żart - na prośbę jednego z przyjaciół. Praca szła dobrze i umówiony dzień zastał go pochylonego nad stołem, w trudzie składania słów w taki sposób, aby ani jedno nie powtórzyło się na stronie - do tego służyły mu specjalnie ułożone tabelki. Unikał też wszelkich ą ę ć ż itd., jakoby z miłości do wolnego od nich języka włoskiego. Tabelki owe, pełne synonimów oglądałem na własne oczy, jednak koronna trudność - unikanie ogonków - było czymś, co przekraczało moją wyobraźnię. Dosłownie zaniemówiłem na dobrą chwilę.

Adam nakazał sobie pisać jedną stronę dziennie, kończyć ją i bez poprawek odkładać ,,na zawsze'' grzbietem do góry. Nie wracał już do niej aż do końca pracy. Na randkę nie poszedł. Nie chciał przerywać sobie pracy. Odchorował to. Nie zawiódł za to przyjaciela i miał... odnowione mieszkanie.

Kobiety stanowiły istotny motyw życia tego metafizycznego fizyka, intelektualisty w pełnym sensie tego słowa, genialnego samouka, o dyscyplinie umysłu tak żelaznej, że wielu mogłoby się od niego uczyć.

W każdej jego powieści czy opowiadaniu zawarta była próba rozwiązania albo - jak mawiał - ujawnienia jednej z tajemnic świata, co jak wiadomo, zakończyło się sprowadzeniem ich wszystkich do jednej, wyrażonej w ,,Jednolitej teorii czasoprzestrzeni''. Druga i ostatnia tajemnica jego życia dotyczyła walki z kobietami i o kobiety; teorii dopełnień człowieka. Jedyną - mówił - nierozwiązaną, nieprzeniknioną zagadką jest tajemnica każdego człowieka, tajemnica ludzkiej duszy.

Do każdej zagadki, do każdej miłości dobierał się Adam właściwym sobie sposobem; uporczywie, lecz z namysłem, metodycznie. Jedna z nich, nie wiem czy jedyna, zakończyła się klasycznym mordobiciem. W przewidywaniu nieuniknionego finału Adam zaczął trenować. Elementem treningu boksera jest, jak wiadomo, obserwacja mistrza. W tym celu wybrał się na film instruktażowy ,,Wejście Smoka''. Po wyjściu z kina niezwłocznie przystąpił do prób. Nadarzył się po drodze nisko wiszący konar, z którego zwisał liść. Precyzja uderzenia to też atut, więc Adam bez namysłu - bach! w ten liść z całej siły. Liść zachwiał się i... powrócił do stanu równowagi, natomiast Adam przeleżał dwa tygodnie z wyrwanym barkiem.

Nie lubił wojska. Trafił tam między świrów i degeneratów i spędził wśród nich kilkanaście upiornych dni i nocy. Potem dał za wygraną i... zesztywniał. W tym błogim stanie postanowił przetrwać do jakiegokolwiek rozwiązania. Starszy kapral i kilku szeregowych chwycili sparaliżowanego za kończyny i ponieśli do kozy. Nigdy tam jednak nie dotarli, gdyż na przeszkodzie stanął dowódca jednostki we własnej osobie. ,,Co to za skurwiel?'' - zapytał ciekawie, na co odpowiedzią była wymyślna fuga przekleństw. Domyślił się więc stary wiarus, w czym rzecz: nie chce chodzić. Niech więc siedzi - zadecydował. Było w jednostce czołgowisko, wielki plac ogrodzony siatką, z dziurawym barakiem, wyposażonym w piec do grzania i krzesło. Trochę padało do środka, szczególnie zimą, ale nikt się nie kręcił - o to właśnie Adamowi chodziło. Czas ten przyszły pisarz uwiecznił serią wspaniałych lektur, z którymi nie rozstał się do końca: ,,Martin Eden'', którego uważał za swe alter ego, ,,Najdziksze serca'', ,,Księga dżungli'', ,,Don Kichot'' czy wreszcie ,,Zamek'', czytany przez niego na okrągło i wielbiony jako esencja ludzkiego losu.

Był mistrzem realizowania zachcianek pozornie zupełnie nierealnych. Był tak wytrwały w realizowaniu pragnień, że można się było tego przestraszyć.

Kiedyś zaplanowaliśmy wyjazd do Wenecji, którą Adam znał i szczególnie z pierwszego pobytu wspominał jako synonim raju. Rozpatrzyliśmy koszty - to były już najnowsze, ,,chude'' czasy - i wyszło nam czarno na białym: albo dojazd, albo pobyt. Pozostawał jeszcze autostop lub... rower. Adam wybrał rower i oczywiście nie mógł czekać, umówiliśmy się na miejscu. Powiedział, że wyrusza wkrótce. Pewnego dnia zobaczyłem tylko z okna, jak wychodzi z domu z torbą przewieszoną przez ramię i rowerem. W torbie wielkości średniej reklamówki miał dżinsy, sweter i wiatrówkę. Namiot, własnoręcznie sklejony z dwu kawałków folii i wzmocniony na brzegach plastrem z otworami na szpilki, osłaniał przed deszczem zwinięty na bagażniku śpiwór. Do rozpinania namiotu służył dokładnie wymierzony sznurek zakończony metalowymi kółkami od zasłon i dwa sześćdziesięciocentymetrowe pręty zrobione z anteny telewizyjnej, z jednego końca zaostrzone, na drugim wyposażone w plastykowe nasadki z korków od lekarstw. Torba zawierała jeszcze najmniejszy dostępny palnik spirytusowy, aluminiową chochlę do zupy zastępującą zarazem kubek i menażkę - długi uchwyt pozwalał trzymać ją nad ogniem - oraz stalową łyżkę. W jakiejś knajpie po drodze zamienił ją na aluminiową, lżejszą. Zanim zdążyłem pozałatwiać wszystkie sprawy przed wyjazdem, dostałem kartkę od Adama. Z Wenecji.

Po drodze spał w lesie i na skwerku w mieście, o mało nie potrąciła go ciężarówka, gdy na autostradzie chciał nagle zawrócić, poszczuto go psem i przesłuchiwała go policja. Cały czas dokuczał mu żołądek, trapiła zła pogoda. Na potwornie zatłoczonym placu św. Marka, gdzie z powodu zakazu jazdy dotarł z rowerem pod pachą, zostawił torbę ze wszystkimi dokumentami. Oddała mu ją później jakaś Japonka, która goniła go z nią ponad pół kilometra. Przenocował gdzieś pod Lido i następnego dnia kompletnie zdezelowany wrócił pociągiem do Wiednia, oczywiście także z przygodami i dalej rowerem do domu. Spalony słońcem i wychudzony do ostatnich niemal granic stanął w progu mojego domu po kilkunastu dniach podróży. Właśnie wróciłem, no i wpadłem zobaczyć co słychać - powiedział.

Cały czas mam wrażenie, że za chwilę usłyszę pukanie do drzwi albo sam pójdę pokazać mu tekst.

Za odpowiedź musi mi wystarczyć to, co powiedział w lipcu ubiegłego roku: Widzisz, mając dość danych, rozumu i wytrwałości możesz pomóc każdemu. Tylko nie sobie. Bowiem siła, z jaką na siebie oddziaływasz - wszystko jedno perswazją, sugestią, różnymi metodami - RÓWNA jest co do wartości sile twojego przed nimi oporu. To w końcu ta sama siła, twoja własna, tyle że przeciwnie skierowana.