JustPaste.it

Z archiwum polskich skandali: Rok 1993

Afery w polskim futbolu to chleb powszedni. Skandale z ustawianiem meczów, alkoholowe libacje, dziwki w hotelach, czego to nasza piłka już nie widziała.

Afery w polskim futbolu to chleb powszedni. Skandale z ustawianiem meczów, alkoholowe libacje, dziwki w hotelach, czego to nasza piłka już nie widziała.

 

Zacząć należy od tego, że sezon 1992/93 był wyśmienity w wykonaniu Legii Warszawa i Łódzkiego KS. Obie ekipy ramię w ramię maszerowały po mistrzostwo Polski z uporem godnym prawdziwego zwycięzcy. Obrońca tytułu – Lech Poznań – stracił dystans i w końcówce sezonu oglądał plecy dwójki liderów. O ostatecznym rozstrzygnięciu miał zadecydować korespondencyjny pojedynek pomiędzy Legią Warszawa i ŁKS. Tabela ułożyła się tak, że wysokie zwycięstwo łodzian nad Olimpią Poznań przy nikłej wygranej Legii z Wisłą w Krakowie dawała mistrzostwo właśnie „ełkaesiakom”. Marzący o drugim mistrzostwie w historii ŁKS musiał strzelić trzy bramki więcej niż Legia.

W owych czasach informacje z meczów na żywo przekazywało polskie radio. Popularna audycja s-13, w której barwy głosu Tomasza Zimocha czy Andrzeja Janisza przekazywały ligowe emocje, przyciągała słuchaczy przed odbiorniki na długie godziny. Tak też było 20 czerwca 1993 roku, tyle że kibice przykładając ucho do głośnika nie spodziewali się, co ich czeka.

Radio to potęga, takie tytuły obiegły gazety po zakończonej kolejce. Jakimś dziwnym trafem, kiedy s-13 przełączało się na stadion w Łodzi lub Krakowie padały bramki. Zaczęło się od trafienia Kowalczyka dla Legii w 8. minucie. Potem trochę spokoju i gol Ambrożeja w Łodzi. S-13 łączy się z Krakowem a tam właśnie bramkę zdobywa Kowalczyk, po czym przeskakuje na stadion ŁKS, gdzie sprawozdawca na żywo opisuje bramkową akcję Tomasza Cebuli. Samobójczy gol Szymkowiaka pod koniec pierwszej połowy był jakby wyrwany z innej rzeczywistości. W drugiej połowie przedstawienie zaczęło się na nowo. 49. minuta – Łódź – gol Wieszczyckiego, 55. minuta – Kraków – gol Czykiera,61. minuta – Łódź – bramka Cebuli, 62. minuta – Kraków – trafienie Śliwowskiego. Potem łodzianie nie wytrzymali tempa, a może po prostu dali sobie spokój widząc, że przedstawienie robi się żałosne. Legia nie rezygnowała i w ciągu kilku kolejnych minut Śliwowski dorzucił kolejne dwie bramki. 6:0! ŁKS dał sobie strzelić bramkę, po czym odpowiedział dwoma trafieniami. 7:1!

Chodziły pogłoski, że ówczesny szkoleniowiec Legii, Janusz Wójcik, kontaktował się przez telefon komórkowy o kształcie cegły ze specjalnym obserwatorem zasiadającym na stadionie przy alei Unii. Dzięki temu miał być na bieżąco. Nie musiał jednak tego robić, bo niektórzy fani weszli na stadion z radioodbiornikiem i na bieżąco informowali o wyniku w równolegle rozgrywanym spotkaniu, właśnie dzięki s-13. Po końcowym gwizdku sędziego warszawscy kibice mogli w końcu unieść ręce w górę (do końca bali się, czy ŁKS nie strzeli 10 bramek i nie przechyli szali mistrzostwa na swoją korzyść w ostatnich minutach), Legia była mistrzem! Czyżby? Jak się okazało mecz z Wisłą się zakończył, ale korespondencyjny pojedynek między Legią i ŁKS trwał nadal.

Legia wygrała, ile trzeba, ŁKS również do tego dążył. Postawa rywali budziła wątpliwości. Ustawione mecze? Może. Do końca niewiadomo, bo dowodów na to nie było. Fani Wisły oskarżyli piłkarzy, że ci wzięli w łapę. W Olimpii afera przeszła bez echa, ale tam rządził wówczas Bolesław Krzyżostaniak, który był wyjątkowo barwną postacią. Tak więc dowodów nie było, ale smród szybko rozchodził się po piłkarskim środowisku.

PZPN wyraźnie chciał napiętnować to wydarzenie. Początkowo „obdarował” całą czwórkę karą w wysokości 0,5 miliarda złotych (stawki sprzed denominacji) i zagroził Legii walkowerem. Tyle że walkower nie miał dotyczyć meczu z Wisłą a z… Widzewem. Po tym spotkaniu (1:1) próbka A wykazała obecność niedozwolonych środków w organizmie Romana Zuba. Wynik na próbkę B miał być podany dopiero 24 czerwca. Dlaczego? Najpewniej w wyniku manipulacji, której celem było odebranie Legii tytułu mistrzowskiego. Oskarżenie o korupcję w meczu z Wisłą wobec braku dowodów byłoby totalną kompromitacją, więc wobec Legii zastosowano dywersję.

Legia miała czas, więc wszystko doskonale przygotowała. Na początek porozumiała się z pozostałymi klubami, ustalono jednolitą linię obrony, która miała uniemożliwić odebranie punktów, ale wobec walkoweru z Widzewem Legia pozostała sama na polu walki. Przygotowano więc starannie dokumenty zaświadczające, że Zub nie był na dopingu. Miały one dowodzić, że podwyższony poziom testosteronu u tego piłkarza jest czymś normalnym. Inna sprawa, że dokument zawierał pieczątkę nieistniejącego już ZSRR. Mistrzostwem świata było jednak tłumaczenie samego piłkarza: – W grudniu przebywałem w szpitalu z powodu osłabienia organizmu. Było to w Ługańsku. Pewnego dnia lekarze zdecydowali, że dla poprawy samopoczucia otrzymam zastrzyk z wyciągu z kobiecego łożyska. Tak też się stało, wstrzyknięto mi ten preparat pod łopatkę.  Piłkarz nie jest przekonany czy zastrzyk pomógł. – Zdecydowanej poprawy nie odczułem, jednak powoli odzyskiwałem dyspozycję z wcześniejszego okresu. Dobrze, że sam nie dostał okresu, bo po zastrzyku z wyciągu z kobiecego łożyska można się spodziewać wszystkiego.

Ostateczna decyzja miała zapaść trzy tygodnie po rozegraniu meczu. Legia była pewna siebie, bo oprócz dokumentów, które stały się zbędną alternatywą. Znaleziono taki oto zapis w regulaminie: – ukarać można zespół, u którego stwierdzi się doping u zawodników. Liczba mnoga robi tu wielką różnicę. Legia osłoniła korpus, ale zupełnie nie przygotowała się na cios między nogi, a tam właśnie celował PZPN. Nie ważne, że poniżej pasa, ważne, że skutecznie. Podczas walnego zjazdu sprawa Zuba nie została poruszona. Anulowano natomiast wyniki spotkań ŁKS z Olimpią i Wisły z Legią. To oznaczało, że pierwsze miejsce w tabeli miał zająć nie uczestniczący w aferze Lech Poznań. Działacze Legii nie byli na to przygotowani, albo zabrakło im argumentów albo zostali zakrzyczani przez głośne hasła decydentów. – Całą Polska to widziała. – To ostatni dzwonek by odciąć się od oszustw. – Nie trzeba łapać za rękę, kiedy wszystko widać.

Legia została zgnębiona, choć zapewne też nie była bez winy. Mało tego, ani Legia ani ŁKS nie mogły też zagrać w europejskich pucharach. Grał Lech, który dostał lanie od Spartaka Moskwa. Do dziś nie jest do końca wyjaśnione, czy mecze rozstrzygające o mistrzostwie Polski były stawione, czy nie. Wojciech Kowalczyk na łamach swojej książki pisze, że nic nie wie o rzekomym przekupstwie. – O meczu z Wisłą mówi się do dziś. Czy był kupiony? A w zasadzie za ile? Nie będę ukrywał – nie wiem. Nie wiem, czy był kupiony, bo ja żadnych pieniędzy nie dałem. Nikt mnie o nie nawet nie prosił, co chyba nie jest niczym dziwnym, bo miałem wówczas ledwie 21 lat. Mecz z Wisłą był dla mnie normalnym spotkaniem. Z nikim się nie umawiałem. Robiłem to, co potrafię. Strzelałem gole. I pamiętajmy o jednym – to nie my musieliśmy się martwic. To ŁKS miał do nas trzy bramki straty. A Olimpia miała grać na całego

Kowal obraził się na PZPN i kilka dni po werdykcie zrezygnował z występów w reprezentacji Polski. Był jednak niekonsekwentny, bo kilka miesięcy później wrócił, mówiąc, że sytuacja tego wymaga. Rok później Legia została mistrzem Polski, remisując w decydującym spotkaniu z Górnikiem Zabrze. Okoliczności tego spotkania były co najmniej kontrowersyjne, swąd był podobny jak ten po ostatniej kolejce sezonu 1992/93. Tym razem jednak nikt nie reagował. Znów było normalnie, czyli smród aż kłuł w oczy, lecz ówczesne środowisko chyba taki klimat lubiło.

Artykuł ukazał się na blogu Oddech Futbolu