JustPaste.it

Jezus Maria to jest Peszek!

Czy kwintesencją dobrego artysty jest jego emocjonalność i zaangażowanie w przekazywaniu swojej twórczości odbiorcom? Myślę, że tak. Miałam ostatnio okazję być na koncercie Marii Peszek, promującym jej nową płytę „Jezus Maria Peszek”.

Wszyscy dobrze wiemy, że Maria jest artystką kontrowersyjną i niepowtarzalną. Powiedziałabym nawet, że tworzy nieco niszową muzykę. Jednak na jej najnowszej płycie, w porównaniu do poprzednich, nie pojawia się ani jeden wulgaryzm, nie ma bezpośredniego zwrotu dotyczącego seksu. „Jezus Maria Peszek” jest osobistą, emocjonalną, bardzo intymną płytą i najczęściej bezpośrednio oddającą istotę stanów w jakich znajdowała się artystka. Nie musimy wsłuchiwać się w porównania homeryckie, bardzo rozbudowane zdania i trudne, mądre wyrazy. Marysia bardzo wyraźnie przekazuje nam swoje emocje. Śpiewa prosto, używa normalnych, potocznych wyrażeń, sloganów („nie ogarniam”), być może to jest powodem tego, że wielu jej fanów, w tym ja, potrafią znaleźć siebie w jej piosenkach i w jakiś sposób się z nimi utożsamiać.

Na krążku znajdziemy nie tylko piosenki opowiadające o depresji czy bólu. „Padam” utrzymane jest w radosnej, skocznej konwencji, powiedziałabym, że opowiada o miłości. Zwróciłam szczególną uwagę na „Sorry Polsko” i „Szarą flagę”, w pierwszej piosence wokalistka wręcz rapuje i porusza tematykę szarej, polskiej rzeczywistości, a także nawiązuje do historycznych wydarzeń. Natomiast w „Szarej fladze” jest (po raz kolejny użyję tego epitetu) bezpośrednie nawiązanie do polskiej, absurdalnej sceny politycznej ostatnich lat.
„Pan nie jest moim pasterzem” jest parafrazą psalmu biblijnego, nie jest to pierwsze raz wykorzystania biblii przez Peszkową. Na jej pierwszej płycie „Miasto mania” tekst piosenki „Miły mój” kompozycyjnie bardzo przypomina modlitwę „Aniele boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój...”.

Miałam pisać o koncercie, który odbył się 8 grudnia w MegaClubie w Katowicach, a rozpisuję się na temat płyty. Już się poprawiam i przenosimy się w czasie i przestrzeni do Katowic, do MegaClubu, do dnia 8 grudnia 2012r, do godziny 20:30, gdy na scenie pojawiła się Maria.

Scenę na początku oświetlał jeden punktowiec. Widzieliśmy tylko cienie ludzi przechodzących z backstage'u do swoich stanowisk. Wokalistka wyszła jako ostatnia. Stanęła z rękami wyciągniętymi pewnie w górę. Przypominała mi żołnierza, którzy walczy o swoje życie. Kiwnęła głową do klawiszowca i poszły pierwsze nuty. W godzinę wyśpiewała całą najnowszą płytę. Zaczynając od „Ludzie psy”, a kończąc, jeśli się nie mylę, na „Zejściu awaryjnym”.

Każdą piosenkę artystka przeżywała od początku do końca, każdą w inny, indywidualny sposób, ale każdą kończyła z uśmiechem na ustach. Robiła show, a właściwie nazwałbym to inaczej – biorąc pod uwagę jej aktorskie wykształcenie – każdy jej utwór był swego rodzaju mini spektaklem teatralnym.

Jej ruchy na scenie, tańce i cała choreografia, na pewno w pewnym stopniu spontaniczna, oddziaływały na publiczność w bardzo dużym stopniu. Można było poczuć emocje, które Marysia chce przez nie przekazać i jej autentyczność.

Podczas śpiewania piosenki „Szara flaga”, w której pojawiają się słowa „męczy mnie Polska, wisi mi krzyż”. „Ukrzyżowała” się w ten sposób*. Gdy pod koniec utworu skończył się wokal i jeszcze przez kilkadziesiąt sekund grały instrumenty. Maria pozostała w tej samej pozycji, patrząc gdzieś w przestrzeń, bez cienia uśmiechu. Dopiero gdy utwór się skończył kobieta się uśmiechnęła.

Podczas śpiewania „Nie wiem czy chcę” i „Zejścia awaryjnego” wydawało mi się, że widzę w jej oczach łzy.

Na każdej piosence z krążka „Jezus Maria Peszek” przechodziły mnie dreszcze, nie wiem czy przeżyłam katharsis, ale patrząc na to jak autentycznie swoje utwory przeżywa artystka czułam jak współdzielę z nią każdy smutek, każdą radość i ból. Wydaję mi się, że na pewno wiele osób przeżywało muzykę, czuło ją, ale najbardziej ze wszystkich osób tam zgromadzonych, odczuwała ją Maria. Była prawdziwa, autentyczna, naturalna. Widać było, że nie gra tego koncertu dla pieniędzy, ale dlatego, że chce się podzielić swoimi emocjami, uczuciami, stanami z innymi ludźmi, ze swoimi fanami.

Oczywiście nie obyło się bez kontrowersji. Po wyśpiewaniu najnowszej płyty, artystka zeszła ze sceny po to by po chwili na nią wrócić z płomieniami nad dłońmi i coverem piosenki Depeche Mode „Personal Jesus”. Następnie zaśpiewała w nowej aranżacji między innymi „Marznę bez ciebie”, „Ciało”. Podczas śpiewania „Ciała” artystka podciągnęła bluzkę i bezwstydnie pokazał piersi zakryte przeźroczystym biustonoszem. Po starych kawałach Maria zagrały bisy w tym „Sorry Polsko” i „Pan nie jest moim pasterzem”. Nie śpiewała tych utworów już tak emocjonalnie jak za pierwszym razem, bardziej bawiła się swoimi tekstami i muzyką. Po ostatnim bisie pożegnała publiczność parafrazą słów „Piosenki dla Edka”: „Dobranoc, kurwa mać, idziemy już spać!”

Po zakończonym koncercie nie czułam niedosytu. Byłam wręcz przepełniona emocjami, tymi pozytywnymi.

Idąc na koncert, nie wiedziałam, czego mam się spodziewać, na co się przygotować. To jednak nie było ważne, bo myślę, że idąc na koncert takiej artystki jak Maria Peszek trzeba spodziewać się niespodziewanego.

Na koniec powiem jeszcze słów własnych kilka, że za mało w tej Polsce artystów takich jak Maria. Autentycznych, bezpośrednich, kontrowersyjnych, bez parcia na kasę i szczerych do bólu. Oby więcej takich artystów!

Każdy fan Marii, który nie mógł być na jej koncercie – niech żałuje, bo jest czego!