JustPaste.it

Armia niezwyciężona

Powiadają, że nie poskromisz napadniętego kraju, dopóki nie pobijesz jego armii. Hm. Prawda jest chyba bardziej złożona...

Powiadają, że nie poskromisz napadniętego kraju, dopóki nie pobijesz jego armii. Hm. Prawda jest chyba bardziej złożona...

 

Alarm! Jotko przeziębił się na świątecznym progu. Czy będzie miał dość szali o norwidowskim kalibrze, by zaryzykować wyprawę po świerk? Nie wiemy. Trzeba ratować. Wbrew zmarszczonym brwiom lekarzy, zwielokrotnione dawki witaminy C czynią organizmowi dobrodziejstwo. Ze swej zaalarmowanej, opatulonej norwidowskimi, a nawet mickiewiczowskimi szalami strony, dokładam naszemu Druhowi jeszcze jedną pigułkę: historię rozprężającą układ umysłowo-nerwowy...

 

Dorothy_0025a-Casualties-of-War-Toy-Soldiers-.jpg

Armia niezwyciężona

...- Cicho teraz. Ani słowa – syknął oficer.
...Zacisnąłem usta posłusznie. Tylko serce, bijące w rosnącym podekscytowaniu, zdawało się być donośnym tarabanem.
   - Idą – mruknął oficer.
   Ostrożnie wysunęliśmy czubki głów z okopu. Tak jest. Gapulowie nadchodzili. Całe tysiące. Z niemniej tysięcznym odwodem, który, choć nieco oddalony, wyłaniał się już z porannych mgieł.
   - Zachować spokój – nakazał oficer. - Niech nikt nie strzela bez rozkazu. Spokój, zimna krew.
   - Spokój, zimna krew – powtarzaliśmy sobie szeptem.
   Napięcie – splatane ze wzruszeniem – rosło niepowstrzymanie. To była moja pierwsza bitwa, odkąd milionowe wojsko Gapulii zaatakowało nasz kraj kilka miesięcy wcześniej.
   Nic stosownego tej inwazji nie poprzedziło. Żadne tam burkliwe wypowiedzenia traktatów, paktów i „pokoju na dwieście lat”. Ani też dające choć cień szansy oferty w rodzaju „korytarz międzymorski odstąpcie”.
   No dobrze, to byłoby żądanie, żadna tam oferta polubowna. Ale szansa na pokój by była.
   Gapulowie chcieli wojny. Pewnie każdy na ich miejscu by chciał.
   Po tym, jak wojsko gapulijskie zmiotło w ciągu roku armie siedmiu królestw, w tym słynącą z przeciwłuczniczych zasieków Balikspansję - czy taki Hurion, którego muszkieterzy od dziesięciolecia zgarniali wszelkie puchary na turniejach i igrzyskach.
   Wszystkie armie Heuropii – kontynentu wolnego od wojny i rebelii od czterdziestu lat – padły niczym kolekcje marionetek na strzelnicy lunaparku.
   Gapulowie miażdżyli. Jeńców likwidowali na miejscu. Strzał z łuku w kolano, a potem do pala i obrzucanie strzałkami wyciętymi z leszczyny lub tarniny. Aż do agonii, którą z rozmysłem przedłużali dzięki polowym mistrzom medycyny. A jeśli poturbowany jeniec wychodził cudownie z konwulsji – co bardzo ich cieszyło - strzał w drugie kolano i znowu strzałki.
   Reputacja Gapulów nie była bez znaczenia. Na przejęte siedem królestw, broniły się tylko pierwsze trzy. Reszta wywiesiła w popłochu tyle białych flag powitania, że pierwsze zagony najeźdźców skonfundowało przekonanie, iż w środku lata zaatakowali kraje zasypane śniegiem.
   Konfuzja czasem idzie w parze z odczuciem upokorzenia, a ten ściąga gniew. Bardzo dużo jeńców zasypały tam strzałki.
   A teraz Gapulia toczyła wojnę z Napalonią.
   I bardzo się zdziwiła. Bardzo! Napalonia nie tylko nie wywiesiła białych flag – ona sprężyła się do obrony bez precedensu i nie przegrała dotąd żadnej bitwy!
   To oszołomiło nie tylko agresorów, ale też wszystkie podbite przez nich narody. Innym – następnym w kolejce – dało to nadzieję.
   Nikt nie lubi padać pod strzałkami.
   Chcę powiedzieć wam, że byłem szczęśliwy i dumny. Każdy z nas był. Przez terytorium naszej niezłomnej ojczyzny przewalało się jedenaście armii gapulijskich. My mieliśmy ich pięć.
   Mimo to nie wygrali ani jednej bitwy; raptem jedną potyczkę.
   A wszystko to – poza oczywistym męstwem i mobilizacją patriotycznego ducha – sprawiła strategia.   
   Tydzień przed wybuchem wojny król Wygasł II zebrał wszystkich generałów, w tym srebrnobrodego, czczonego ołtarzami i ofiarami z turystów Podwinoga. Jako bowiem jedyny oficer walczył on jeszcze w poprzedniej wojnie i odróżniał ranę polową od czoła przypalonego w roztargnieniu żelazkiem.
   - Wojna jest nieuchronna – oświadczył cokolwiek banalnie władca. – Radźcie.
   - Opór. Aż do zwycięstwa – orzekli dumnie generałowie.
   - Bardzo dobrze. Ale jak? Oni przeważają, no i mają rozpęd...
   - Myślę, panie – przemówił generał Podwinóg – że możliwości wiele nie mamy. Z pomocą nie przyjdzie nikt, bo tylko głupi się wystawi. Kapitulacji też nieprzyjaciel nie przyjmie, bo odebrałaby mu frajdę gromienia kolejnych wojsk, a poza tym skończyłoby się to tylko egzekucją masową na 70 000 naszych żołnierzy.
   - Nie mają tyle strzałek – chrząknął król Wygasł.
   - Mają, importują już strzałki z żywicy z Balikspansji i strzałki z porcelany saskiej. Z Sasji.
   - Co zatem radzisz? – zmarszczył brwi król.
   - No cóż – westchnął starzec, wygładzając srebrną brodę – skoro nie mamy morza, to nawet tego korytarza międzymorskiego nie możemy wrogom zaproponować. Wzięliby to za kpinę, co przydałoby więcej ofiar pod strzałkami... Proponuję zatem opór zaciekły, twardy, zacietrzewiony, a przy tym wsparty o mądrą strategię.
   I tak też się stało. Nie atakowaliśmy przeważających liczebnie najeźdźców w otwartym polu. Zaczajaliśmy się na nich w okopach, ziemiankach i bunkrach, maskowanych płaszczami z gałęzi świerkowych, liści paproci i tarniny, obrzuconych dla umocnienia skrytości mchem i krowimi plackami.
   Stamtąd wychylaliśmy nosy i lufy muszkietów. Kusze i karafki z olejem wybuchowym. I zaciśnięte pięści.
   Oczywiście przedwczesny wystrzał zdradziłby nasze ulokowanie i pogrzebał sromotnie. Gapulowie, zamiast maszerować w bezbronnej nieświadomości aż do ostatniej chwili, czym prędzej zasypaliby nasze zdradzone pozycje z łuków, muszkietów i katapult refleksyjnych, które wbrew traktatom zjednoczonej – jakoby – Heuropii, budowali tajnie jako rzekome żurawie portowe.
   I wszyscy zginęlibyśmy.
   Jak ten oddział porucznika Czapulca, który nie dochował zasady zimnej krwi „do ostatniej chwili”. Otóż któryś z muszkieterów – być może ze zmęczenia wielogodzinnym czuwaniem – nacisnął spust i wypalił zbyt wcześnie.
   Grubo zbyt wcześnie. Gapulowie runęli na Napalończyków niczym nawałnica. Połowa obrońców szańca przepadła od samych kul katapultowych. Resztę porąbano toporami i dobito strzałkami. Sam porucznik Czapulec został powieszony.
   Dziwnie wygląda z daleka ciało powieszonego dowódcy, gdy tkwi w nim 60 000 strzałek leszczynowych.
   No i wiecie już wszystko. Służyłem w armii niezwyciężonej. Gapulowie musieli już być bardzo znużeni i sfrustrowani. Stracili cały ten swój rozpęd, który wstrząsnął Heuropią.
   Omal nie zachichotałem, co naraziłoby całą załogę szańca. Aż pot mnie oblał. Dwa tysiące żołnierzy broniących trzech bunkrów i dwóch rozciągniętych na kilometr okopów zginęłoby przeze mnie!
   Wdusiłem twarz w rękaw munduru i wypuściłem powietrze.
   - Uwaga – syknął oficer. – Rozkaz z bunkru dowodzenia od generała Wygogla. – Utrzymać pozycję za wszelką cenę. Zimna krew, milczenie, bezszelestność i zakaz strzału aż do ostatniej chwili. Atak tylko na rozkaz lokalnego oficera.
   Wzruszeni obrońcy wyszeptali bezgłośne słowa umiłowania generała i króla.
   Sam rozkaz nie był oczywiście niczym nowym. Właściwie dziesiątki rozlokowanych w okopach oficerów przypominało o nim co minutę. Ale było to słuszne. Krew obrońcy trudno utrzymać w chłodzie.
   A los porucznika Czapulca i jego żołnierzy trochę nadkruszył już reputację i był pamiętny.
   Czekaliśmy spięci i nieomal poddawani trylobizacji. Zaciskałem spocone ręce na kuszy. Bardzo chciałem zabić przynajmniej stu intruzów. A może dwustu. Miałem osobiste powody.
   Wojna odwlekła mój ślub. Moja narzeczona Wiwidenia była teraz tak daleko... w stolicy... Nie widziałem jej pół roku.
   Ręce chyba trochę mi drżały, bo oficer przydzielony do naszego sektora przysunął się do mnie.
   - A ty który raz w bitwie? – usłyszałem jego szept w ucho.
   - Pierwszy, panie dowódco.
   - Tak myślałem... Będę cię pilnował. Rozkaz słyszałeś?
   - Tak, panie dowódco...
   - I tak powtórzę: utrzymać pozycję za wszelką cenę. Zimna krew, milczenie, bezszelestność i zakaz strzału aż do ostatniej chwili. Atak tylko na rozkaz lokalnego oficera. To ja.
   - Wiem...
   - Cicho, psiakrew... Dwieście metrów – stwierdził, wyglądając przez szczelinę w płaszczu maskującym. - Przygotować broń, chłopcy – rzucił półgłosem na boki.
   Żołnierze wokół byli niczym z kamienia urżnięci, ale wyczuwałem poruszenie, żądzę mordu i napięcie.
   Obrona obroną, ale Gapulowie swą renomę mieli.
   I przewagę liczebną.
   A o kolczastym wisiorku Czapulcu krążyły legendy. Mieszkańcy okolicznych wsi przynosili je obrońcom wraz z żywnością.
   - Sto pięćdziesiąt metrów – szepnął oficer. Po czym znów wrócił do mnie wzrokiem. Chyba niespecjalnie ufał w moją zimną krew, albo też los porucznika Czapulca krążył mu po głowie, bo jeszcze bliżej się przysunął. – Słuchaj, co mówię – syknął.
   - Tak je...
   - MILCZ.
   No to milczałem. A wzruszenie rosło. Strach zresztą też, nie będę ukrywał.
   Mimo to rzuciłbym się i sam na najeźdźców, gdyby wydano mi taki rozkaz.
   Czekaliśmy. Dziwne, że broń miażdżona w rękach chciwych rozprawy nie rozpękła się.
   - Sto metrów.
   Stężałem. Moje serce szalało, raz oblekał je lód – wtedy zapadało się w dół, do żołądka – raz oblewał wrzątek – wtedy wtaczało się w krtań, co odbierało oddech.
   Ale gdy spojrzałem przez zalane potem oczy na boki, dostrzegłem Napalończyków zamienionych w kamień. Więc i ja stałem się kamieniem.
   - Pięćdziesiąt metrów.
   Byłem kamieniem. Opanowałem tę piękną sztukę przyczajenia drapieżcy. Nie masz wspanialszej strategii nad napalońską!...
   - Dwadzieścia metrów.
   Mimo wszystko nie wytrzymałem. Przecież to już sposobny dystans na ostrzał, na salwę z kusz i muszkietów, a zaraz będzie za późno, by karafki wybuchowe cisnąć i... Spojrzałem osłupiały na oficera i wydusiłem przez ściśnięte zęby:
   - Wybacz, panie, ale już czas!... Zaraz będą już na nas i...!
   - CISZA.
   Zdrętwiałem jak stworzenie bezrozumne.
   Obrońcy szańca opuścili wizjery omszone, schylili się w głąb okopu jak do modłów i skulili w dziwnych pozach. Dalekich od szyku uderzenia tak samo jak od parady na urodziny króla.
   Byli jak te trylobity.
   Więc i ja – bezrozumny, ogłuszony – skuliłem się na dnie bastionu.
   Dach zatrząsł się delikatnie, gdy Gapulowie przemaszerowali nad naszymi głowami. Na włosy spadło mi trochę piasku i liści.
   Z wysiłkiem obróciłem twarz do oficera –  trylobita, wciśniętą w glinę niczym osesek w łono matki.
   - Wytrzymaj – poruszył ustami. Jego oczy błyszczały dziwnie.
   Za chwilę znów się zatrzęsło – to przechodziły odwody. Potem zapadła cisza.
   Mimo to byliśmy trylobitami jeszcze godzinę. Dopiero po tym czasie oficer powstał ostrożnie, wyczołgał się pod płaszcz maskujący i wystawił nos w stronę przeciwną do tej, z której nadszedł wróg.
   - Przeszli! – obwieścił głośno i z wyraźnym zadowoleniem. – Widzę, jak w lesie już znikają!
   I naraz zniknęły wszystkie trylobity. Żołnierze poderwali się z widocznym odprężeniem i ulgą; śmiejąc się i radośnie poklepując po ramionach. Wszelką broń odłożyli na dno okopu.
   A ja, wciąż zaciskając skamieniałe dłonie na kuszy, wodziłem po nich wstrząśniętym wzrokiem.
   Oficer wychylił się z okopu i pomachał ręką w kierunku bunkra generała Wygogla. Potem znów obniżył się do nas, szczerząc zęby.
   - Żołnierze! Pan generał gratuluje niezłomności i zaprasza na wino i wiewiórki świeże z kasztanami!
   Zapanował radosny rwetes. Moi rodacy poczęli podskakiwać i z wolna opuszczać okop.
   Patrzyłem na oficera ze ściśniętym gardłem. Chyba wciąż jeszcze byłem trochę trylobitem.
   - Nie atakujemy? – wykrztusiłem.
   Oficer podszedł do mnie z uśmiechem i położył dłoń na ramieniu.
   - Kogo? Gapulów? Przecież nas tu tysiąc, a ich było z osiem razy tyle.
   - Ale obrona... Król...
   - Mój żołnierzu dzielny! Króla już dawno nam powiesili! Dowiedziałem się wczoraj od chłopów. Podobno dwie gałęzie i cztery liny pod nim pękły, taką najeżkę z niego zrobili! – zaśmiał się z odrobiną histerii. – A my musimy opierać się najeźdźcy! Trwać. Dumnymi. Niezłomnymi. Niepokonanymi. Kraj nas potrzebuje.
   Potrząsnąłem głową niczym po uderzeniu toporem.
   - Lecz przecież... Panie, oni poszli przez las prosto na Piekarczyce! Tam szpital, fabryki, pałace... Kobiety...
   Dowódca podrapał się po brodzie, chrząknął, po czym spojrzał na mnie pobłażliwie.
   - Tak. Wszystko to prawda. Ale oni je czwarty raz już przejmą.
   - Czwarty...??
   - Jesteś znajdą z lasu, to nie wiesz. Pół roku błąkałeś się po głuszy, szukając wojska rodzimego, to i nie wiesz, na czym stoi nasze królestwo. Otóż bitwy żadnej myśmy wciąż nie przegrali. To jest prawda. Choć Gapulowie przeszukują województwa po kilka razy. I nic. Znaleźć nas nie mogą. Tak. Pobrali trochę kobiet, spalili fabryki, czasem w pałacu zanocują, a rano mebel czy bibliotekę uwiozą. Lecz cóż z tego? - wzruszył ramionami.
   - Jak to? To myśmy ani strzału nigdy nie oddali... oprócz Czapulca?... NIE BILIŚMY SIĘ WCALE?! Ale kraj zajęty... rabowany... król... kobiety... – bełkotałem.
   Oficer uciszył mnie wysoko uniesioną dłonią. Z dumą popatrzył prosto w oczy.
   - Żołnierzu – rzekł uroczystym głosem. – Fabryki spalone, kobiety wzięte, a król wisi. Lecz dopóki armia niepokonana, kraj NIE UPADŁ. Każdy kronikarz ci to powie.
   I to koniec historii. Jak już wiecie, jestem żołnierzem armii Napalonii. Oficer szybko przekonał mnie do zaszczytu i celu niezwykłej strategii, „której Heuropia nie znała”.
   Owszem – raz jeszcze naszły mnie wątpliwości, bodaj po szesnastej mej „bitwie”. Otóż dostawca prowiantu ze wsi zgadał się ze mną, przy czym wyszło, że zna rodzinę mojej narzeczonej.
   - O, to już będzie trzy lata, jak Wiwidenia pana nie widziała! – ożywił się. – Ale wciąż powtarza, że tęskni i dumna jest z pańskiej służby niezłomnej.
   - Naprawdę? – wzruszyłem się.
   - Tak. I synów panu dwóch urodziła. I córkę. Tydzień temu.
   Tak, jakieś mnie wtedy naszły wątpliwości. Może ze wzruszenia?
   Ale szybko przeszły. Wszak mam powody do dumy, nieprawda? Mam narzeczoną, córkę, dwóch synów, a nade wszystko – służę w armii niezwyciężonej.
   Generałowie powtarzają, że nigdy nas wróg nie pokona, a ja im wierzę.

****