JustPaste.it

Nadwiślańska opowieść wigilijna (część trzecia)

***

 

x-mas4.JPG

Nadwiślańska opowieść wigilijna (część trzecia)

 

Znajomość z Wiktorią trwała kilka tygodni. To był czas, w którym poruszałem się jeszcze po mieście, choć przygnębienie utratą nogi nie minęło. Wymieniałem przelotne spojrzenia z ludźmi i nie cofałem się z drzwi sklepowych tylko dlatego, że w środku byli ludzie. Wtedy jeszcze nie.
Owszem, moja rozpacz przygasła, lecz tkwiłem w przygnębieniu. Jeszcze niedawno byłem młodym, obiecującym maratończykiem. Biegałem po lesie z plecakiem, przeskakiwałem przez skały jak kozica. Kiedy kończyłem bieg na zalesionym wzgórzu, okiem zwycięzcy patrzyłem na doliny polskie i oddawałem się marzeniom na miarę sportowego Aleksandra Wielkiego.
Kiedy sen się urwał, padł cios, ale najwyraźniej coś z pragnień i wiary przez chwilę trzymało się wczepiało się jeszcze we mnie, skoro…
Wiktoria pracowała w sklepie z zabawkami, należącym do jej rodziców. Była delikatną, złotowłosą dziewczyną o smukłych kształtach i oczach, które budziły spokój i ufność w powodzenie spraw.
Kiedy na nią patrzyłem, wokół niej zlatywały się… No tak. Powiedziałem jej to tamtego dnia, kiedy pierwszy raz wszedłem do sklepu, żeby kupić zabawkę dziecku siostry.
Właściwie zrezygnowałem już z kobiet. Po wypadku coś zapadło się we mnie i nawet zdawało mi się, że zdołałem wyłączyć tę cześć mózgu, która odpowiada za dostrzeganie i ocenianie kobiet. Coś jakby półświadome dopasowywanie figury, ruchów i emanacji duchowej z oczu kobiety – do własnych kryteriów. Każdy to robi. A ja uznałem, że mnie nigdy już nie będzie to potrzebne.
Zaczynałem gorzknieć, przygasać.
Spotkanie z Wiktorią było niczym zapalenie pochodni w głębokiej jaskini.
Na chwilę.
Wszedłem do sklepu, spojrzałem na nią… i nagle zapomniałem o tym wszystkim; o nodze i całej rezygnacji. Bez zastanowienia, z nieskrywanym urzeczeniem, powiedziałem:
- Kiedy na panią patrzę, wokół pani zlatują się puzzle z innego świata. Układają się w bajkę, myślę, piękną ruską bajkę o carze i jego ślicznej córce, którą kochają zwierzęta i wojownicy. Te puzzle zlatują się jak kolorowe ptaki i w jednym momencie tworzą za panią baśń, w którą pragnie się wskoczyć, żeby zostać już na zawsze. Razem z panią.
Kiedy to powiedziałem, przez dobre pół minuty patrzyliśmy na siebie w milczeniu, przy czym na naszych twarzach rosły uśmiechy.
- Jeśli bajka buduje się wokół mnie w sklepie z zabawkami – odezwała się wreszcie wesoło – to chyba wszystko jest na swoim właściwym miejscu.
I tak to się zaczęło.
A skończyło trzy tygodnie później. Zadzwoniła do mnie wieczorem.
- Aleksie, co powiesz na randkę nad rzeką? Jutro w południe? To w sumie będzie piknik. Nie znasz tu jeszcze nikogo, ale sprowadzę kilku fajnych znajomych. Pośmiejemy się, objemy sernikiem, upijemy sokiem z jabłek i popływamy, co? Uwielbiam pływać. A Ty?
- Ja też… - wyszeptałem.
- Masz zgrabne nogi? Takie, wiesz – zaśmiała się – jak piłkarze. Lubię zgrabne nogi u mężczyzn. A potem… Potem im uciekniemy. Do lasu. Może nawet pozwolę ci się pocałować. Jeśli, powiedzmy, obronisz mnie przed niedźwiedziem. Co ty na to?
- …
- Aleks?
- Super.
Rozłączyłem się i nigdy więcej nie odebrałem od niej telefonu. Nie przeczytałem żadnej wiadomości. Nie poszedłem na piknik. Ani do sklepu.
Poddałem się.
Nie chciałem litości, sztucznej akceptacji i wymuszeń.
Nie chciałem też zostać odrzucony twarzą w twarz.
Poddałem się ostatecznie.
Do dziś o protezie wiedzieli tylko Artur i moja rodzina.
Prawda była taka, że kiedy wracała myśl o Wiktorii, o tym, co za stratę zadałem sobie, i co za ból zadałem jej… cóż, zdaje się, że był to ten najgłębiej wbijający się w moje serce oszczep. Przed tym oszczepem uciekałem z największą desperacją. Jednak sami to dobrze wiecie… Nie da się uciec. Wszelkie uniki zapewniają jedynie krótkotrwałą ulgę, nie odcinając zresztą cieni, które zaległy we wnętrzu.
A dziś strzelało do mnie nie tylko to zdradzieckie wnętrze. Dziś strzelał do mnie mój przyjaciel i wspólnik. Tej zdrady nie potrafiłem pojąć. Nie umiałem się też bronić.
Byłem tym, kim byłem. Jednonogim człowiekiem o krzemiennym sercu. Marny to typ wojownika w kwestii uników. Marny w każdej.
Byłem więc kimś marnym, ale też kimś, kogo nagle mój przyjaciel usiłował zmienić.
Dlaczego?
Czy było to możliwe?
Czy chciałem tego?
 
*
 
Patrzyłem na niego z twarzą pozbawioną życia.
- Artur… Nie zmuszaj mnie, żebym… Mam wszystko jakoś poukładane.
- Nic – pokręcił głową. – Nic nie masz poukładane.
- Trzymam jakiś kurs, ustalmy.
- To jest dryf. Dryf wiedzie donikąd. Może do wodospadu.
Spuściłem wzrok.
- Dobrze – mruknąłem. – Skoro tak wolisz… to niech będzie tak: straciłem nogę i marzenia. Nie poradziłem sobie z tym i wciąż leżę tam, gdzie upadłem w dniu wypadku. Unieszczęśliwiłem ludzi, którzy mnie wsparli. Unieszczęśliwiłem ludzi, którzy przyszli po wsparcie do mnie.
- Teraz mówisz do rzeczy – ocenił głosem, w którym zabrzmiało nie potępienie, lecz ciepłe uznanie.
- Dlatego nie zasługuję na próby reanimacji. Zostaw mnie z tym wszystkim. Jest tak, jak ma być. Zbieram swoje żniwo.
- Właśnie. Zbierasz swoje żniwo. Nikt cię nie zmusza. Przestań je zbierać. Wstań.
- To śmieszne.
- To proste. Wstań. Jesteś maratończykiem.
- Jeśli maratończycy pełzają…
- Maratończycy prą do przodu w ten czy w inny sposób. Zawsze parłeś.
- Czyżby?
- Co powiedziałem przed chwilą o grzechu i winie? To iluzja. Doświadczyłeś swoich wyborów. Teraz zmień je na inne.
- Kur… Mówisz o tym, jak o układaniu klocków Duplo. To nie jest proste. Nie chcę zresztą, rozumiesz?
- To jest proste. Wierz mi, przyjacielu mój. Chciałeś doświadczyć rozpadliny i doświadczyłeś jej.
- Chciałem doświadczyć uciętej nogi? Po to biegałem po lesie? Czy tak?
- Chciałeś doświadczyć utraty. Dusza jest nieśmiertelna. Wierz mi, że tak, jak spotkanie musi zwieńczyć pożegnanie, tak stratę – zysk.
- Nie na odwrót przypadkiem?
- W rzeczywistości to się przeplata. W nieskończoność.
- Niech cię… Nie chcę brać się z tym za bary, Arturze. Zaakceptuj to i daj mi spokój. Idź już.
- Doświadczysz zysków i słońca, kiedy taki podejmiesz wybór. Podejmij go. Tu i teraz.
Patrzyłem na niego z otwartymi słowami. Był nie do odparcia, mimo że stał w progu i stwarzał złudzenie kogoś, kogo łatwo się pozbyć.
- Podjęcie wyboru zajmuje sekundy. Tu i teraz.
- Tu i teraz?
- Tu i teraz.
- I co to zmieni? – głos mi drżał ze zdenerwowania i strachu. Nie chciało mi się  już kryć żadnych emocji. I tak nie dysponowałem najmniejszymi zasobami energii, by toczyć jakieś gry wymagające maskowania.
- Wszystko. Dlaczego większość ludzi, którzy tu przyszli ze swoimi utworami, dostała od nas kopniaki?
- Bo chcieliśmy doświadczać upokarzania innych?
- Owszem. Ale i oni – ich dusze – chcieli zaznać tych upokorzeń. Odrzucenia.
- Po co, do licha? Czy upokorzenie i udręki to jakaś cholerna przyjemność? Kto chce w tym tkwić?
Uśmiechnął się znacząco.
- I kto to mówi?
Zagryzłem wargi.
- Ale fakt, że gorzkie doświadczenia dopełniają całości i wszyscy ich potrzebujemy. Nie ma jednak co przesadzać, Aleksie. Pora wstać. I pobiec. Pora na ciebie.
- Nie mogę do niej pójść. Nie mogę spojrzeć jej w oczy. Może… może pójdę do rodziców. Ale prezentu twojemu dziecku też nie zaniosę. Nic z tych rzeczy. Pouczasz mnie…
- Nie pouczam. Wspieram.
- Tak, ale to chyba jakieś otwieranie na szlachetność? Takie nawracanie Ebenezera Scrooge’a? Tylko wiesz, nie pasuje do tego fakt, że pchając mnie do konfrontacji z moimi grzechami…
- Doświadczeniami.
- …sam migasz się od tego, żeby spojrzeć w twarz swojemu dziecku i jej matce. Nie sądzisz? Porzuciłeś ich. Zgadza się?
Patrzył na mnie w zamyśleniu.
- Porzuciłeś ich. No, ale być może przekonanie, że ich dusze chciały tego doświadczenia, uwalnia cię od tej powinności, prawda? Wygodne…
- Aleksie.
- No mów, mów, manipulatorze.
- Czegokolwiek chciały nasze dusze, stało się. Ale teraz one chcą doświadczyć słońca. Radości. Oczyszczenia. Wybaczenia. Wolności. Powiedzmy: maratońskiego biegu. Ty tego chcesz, ja, Wiktoria, i nasze rodziny.
- A skąd twoje o tym tak absolutne przekonanie?
- Bo stoję tu przed tobą i mówię ci to wszystko.
Przesunąłem spojrzenie na okna wychodzące na pijacką wiatę Bawarczyków. Były to bezpieczne okna, bo za nimi była ciemność. Żadnych tam obwieszonych lampami choinek.
- Arturze. Przyznam ci – zacząłem ochryple – że poruszyłeś to wszystko we mnie. Widocznie… No cóż, nie dało się tego zabić. Masz pewnie rację z tym wszystkim, o czym mówisz… Ale nie mogę spełnić twoich życzeń. Nie mam na to sił. Przykro mi. Może już po mnie. Po prostu. - Wróciłem do niego wzrokiem i przekonałem się, że nie był specjalnie przejęty. Musiałem uznać, że kiedy pewnych rzeczy nie da się zrozumieć, to trzeba je sobie zostawić. Dziś nie rozumiałem wielu spraw, a ten brak przejęcia u moich rozmówców do nich należał. Postanowiłem to zostawić. – Nie pobiegnę w maratonie. Mam znakomitą protezę, ale nie biegałem od lat. Do reszty zrujnowałem się kiepską dietą. Jeden przysiad mnie położy. Daj spokój z tymi fantazjami… Nie pójdę do Wiktorii, człowieku…  Ona już ma swoją rodzinę, męża, dzieci, stabilne życie. Jestem dla niej cieniem, który się rozwiał.
- Zakochała się w tobie i przeżyła odrzucenie. Odrzucenie wymaga wyjaśnienia, inaczej rezonuje.
- I nie pójdę do mojej rodziny. Nie chcę ich litości. Zresztą raczej zepsułbym im nastrój.
- Pamiętaj, że dusza co prawda jest nieśmiertelna, ale ciało, które ją nosi, nie. Jeśli będziesz się z tym guzdrał, po prostu poczekacie na siebie trochę dłużej.
- Jasne. Do następnego życia.
- Nie popsujesz im nastroju. Wniesiesz im słońce, na które czekają.
- I nie pójdę do twego syna, Artur. To cyniczna, straszna prośba. Obawiam się, że nie mogę spełnić żadnego z tych życzeń.
- Spełnij jedno.
- Jedno?
- Obiecałeś mi.
- Hm – zawahałem się.
- Zrób to dla mnie. Jeden jedyny raz. Proszę cię jako przyjaciel.
- Jedno… Psiakrew, dobrze. Które?
Zapytałem, ale byłem prawie pewien, że będzie chciał widzieć mnie przy stole rodzinnym. Bo to było chyba najważniejsze?
Pomyliłem się jednak.
- Jutro zaniesiesz ten prezent mojemu synowi. Dziękuję ci, Aleksie. Kocham cię.
Ramiona mi opadły w geście rezygnacji.
- Cholera… Czemu właśnie to?
Zaczął się uśmiechać. Szerzej i szerzej.
- Muszę już iść.
Wsparłem łokcie o blat stołu i skryłem twarz w dłoniach.
- Czemu właśnie to?...
Nie uniosłem twarzy, ale usłyszałem jego głos z korytarza.
- Bo wiem, że kiedy zaniesiesz prezent mojemu dziecku, to spełnisz także wszystkie pozostałe życzenia. Pamiętaj jeszcze o jednym: Cokolwiek mnie spotyka, sam to sobie sprawiłem. Cokolwiek. Wesołych świąt, Aleksie.
Kiedy po chwili się wyprostowałem, już go nie było. Połyskujący, zielony prezent leżał na ziemi.
Wstałem i podszedłem do niego. Nie wiem, co kazało mi to zrobić, ale rozpakowałem go.
Nic nie rozumiałem tej nocy. Nie rozumiałem więc także widoku małego, białego jak śnieg pieska, który spał ufnie na dnie pudełka.
 
*
 
Nie zasnąłem już do rana. Powinienem być naturalnie śmiertelnie wyczerpany i półprzytomny, gdy nastał świt, ale jakimś cudem nie byłem.
Bawiłem się z psem i myślałem. Tak minął mi czas do 10.00 rano.
No, było coś jeszcze w międzyczasie. Pies został nakarmiony, nasikał tu i tam, a ja uroniłem kilka łez, które jednak związku z tym sikaniem nie miały.
O 10.00 zaparzyłem sobie kubek herbaty, a potem ubrałem się ciepło, owinąłem kocem psa i zapakowałem do pudełka.
Wyszedłem w świat świąt i zimy, ale nie wywołało to drżenia na moim ciele i duchu.
Nie to.
Poczułem jednak drżenie już chwilę po tym, jak zapukałem do drzwi. Nim się otwarły, rozglądałem się wokół mrugającymi oczami kogoś, kto wyczołgał się z jaskini. Świat był… No cóż. Nie był na pewno koszmarny. Wracał mróz, a nade wszystko słońce, które pozwoliło na jakiś czas odegnać się władcom śniegu. Znajdowałem się w jakimś dziwnym stanie. Moje ciało było wyczerpane do cna, spustoszone, półmartwe, ale mojej duszy jakby to nie obchodziło. Jakby miała pewność, że i tak zaciągnie to umęczone ciało wszędzie tam, gdzie będzie trzeba, choćby dnem Wisły.
W istocie stan ciała nic mnie nie obchodził. W moim umyśle nie było spokoju, muszę to przyznać. Tam wciąż działy się dziwne rzeczy. A jednak, mimo półśmierci ciała i niespójności rozumu, wyruszyłem tam, gdzie wyruszyłem.
Dlaczego? I – najważniejsze pytanie – czy poszedłbym wszędzie tam, gdzie poszedłem, gdybym chwilę później, nad Wisłą, nie przeżył czegoś szczególnego?
W zasadzie nigdy do końca nie udzieliłem sobie odpowiedzi na to właśnie pytanie. Może wyda się to wam dziwne, lecz przyjąłem, że nie wszystko wymaga przebadania, a nawet – pojmowania.
Jeśli zdać się na instynkty, które poprowadzą nas od czasu do czasu zamiast kalkulującego umysłu, to może się okazać, że otrzymamy zarazem dwa spore zyski. Awans i odpoczynek. Sprawy nie do przecenienia.
Jednak to przyszło do mnie później. W chwili, gdy tego poranka mroźnego i słonecznego, stanąłem u drzwi malowanych w zielony kolor, byłem raczej półprzytomny i nie miałem woli i mocy, by uzasadnić sam siebie.
Ale przecież kroczyłem.
Stanąłem u tych drzwi, żeby…
Pani Bawarczyk stanęła w progu i wytrzeszczyła oczy.
- O, Boże!... – Przytknęła dłoń do ust jakby w zawstydzeniu. – Przepraszam, nie spodziewałam się… Coś się stało?
Przełknąłem ślinę.
- Pani… sąsiadko – wymówiłem nie bez wysiłku. - Ja mam prośbę do pani. Jeśli można.
- Prośbę? Oczywiście! Czy coś trzeba ze sklepu?
- Właśnie – odetchnąłem, mimo że skrępowanie, jakie czułem, zdawało się ważyć jakieś dwadzieścia kilogramów. – Tylko kilka rzeczy… Trochę jedzenia. To zajmie kilka minut… Przepraszam – dodałem niewyraźnie.
To ,,przepraszam,, było bardziej za to, że odmówiłem jej i mężowi pomocy poprzedniego dnia, ale wówczas nie potrafiłem tego jasno wyrazić. Nie przepraszałem nikogo od lat.
- Nie ma o czym mówić – zapewniła z entuzjazmem, obniżając wzrok na prezent, który trzymałem pod ręką. – Proszę iść do drzwi, otworzę od środka… Co ja mówię, zresztą! Za mną, proszę!
- Chwileczkę…
- Tak? – zastygła.
 - Czy z mężem już lepiej?
Patrzyła na mnie dużymi, zmęczonymi, ale rozjaśnionymi oczami.
- Tak, dziękuję. Wszystko w porządku.
- Sąsiadko. Chcę powiedzieć, że gdyby cokolwiek… Proszę dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Mam silne auto – chrząknąłem.
- Dziękuję… Zawsze wiedziałam, że pan jest dobrym człowiekiem. To się widzi w oczach.
Zmilczałem. Dobrym człowiekiem… Ja bym powiedział, że moimi żyłami spływała marność. Tak w każdym razie było dotąd. Ale jeśli…
- A może dołączy pan do śniadania świątecznego?
- Nie… dziękuję. Mam kilka spraw. I… spieszę się do rodziny.
Musnęła mnie spojrzeniem i ruszyła przodem. By dojść do zaplecza sklepu, musieliśmy minąć jadalnię. Kilka osób siedzących przy stole zwróciło do mnie twarze.
- O! – wyraził zdziwienie pan Bawarczyk. – Proszę zasiąść do śniadania z nami, nie trujemy!
Rozbrzmiał wesoły śmiech.
- Może jutro! – odkrzyknąłem, szybko zebrawszy się w sobie. – Wesołych świąt!
Córka Bawarczyków odprowadziła mnie wzrokiem.
- Czego nam trzeba? – zapytała sklepikarka, stając przy ladzie i patrząc na mnie wyczekująco.
Zastanowiłem się.
- Dobra. Dwie duże torby. Proszę w nie naładować słodycze. I wędliny. Sery. Soki. Co tylko można. Co tylko… Cokolwiek. A świece pani ma?
- Tak.
- Wszystkie. I zapalniczki. I… nie ma pani ubrań, prawda? – spytałem głupio.
- Nie – rozłożyła ręce. Nie spuszczała ze mnie oszołomionego wzroku.
- Dobra, pani Bawarczykowa, sąsiadko… Proszę mi zapakować torby. Ja wyprowadzę wóz z garażu.
Kiedy po chwili wróciłem do sklepu, pakowanie dobiegało końca.
- Czy nie za dużo? – spytała z niepokojem.
- Zdecydowanie za mało – odparłem posępnie. – Za mało… Do tej torby poproszę jeszcze latarkę i baterie. Ma pani latarkę? A może koc? Jakiś koc?
- Latarkę mam. Koc?... Nie – Przybrała bezradną minę. – Ale… mam w domu. Mogę oddać.
- Może pani? – Cały drżałem.
- Zaraz przyniosę… Sąsiedzie drogi, co się stało?
Spuściłem głowę i nabrałem oddechu.
- To… sąsiadko. To po prostu – zaśmiałem się cicho – cud Bożego Narodzenia… Chyba. Może?...
Jej uśmiech gonił mnie, kiedy wynosiłem torby.
Zamknąłem bagażnik i wyciągnąłem portfel.
Uśmiech pani Bawarczyk na chwilę zamknął mi usta. Mimo znużenia odkrywałem w sobie frapującą spostrzegawczość.
- Nie wiedziałem, że ludzie potrafią się tak uśmiechać – powiedziałem szczerze.
Roześmiała się i rozłożyła ręce.
- Nie wiedziałam, że…
- Że ludzie potrafią się tak zmieniać? – mrugnąłem okiem.
- Pan zawsze był miłym człowiekiem, sąsiedzie.
- Nie byłem. Ale obiecuję poprawę. Nie złożę skargi na tę dobudówkę.
- Nie złoży pan? – powtórzyła z oszołomieniem.
Znowu mrugnąłem.
- Wszyscy potrzebujemy przytulenia.
Omal nie upuściłem prezentu i nie kucnąłem z zamiarem skrycia twarzy w dłoniach. Co ja wygadywałem? Czy uprawiałem nowy rodzaj komizmu? Czy przypadkiem nie robiłem z siebie pajaca bardziej niż kiedykolwiek przedtem?...
Ale to pajacowanie zaczynało być… owszem, upajające. I to coraz bardziej, z każdą minutą.
Dlaczego więc nie miałbym pajacować dalej? Ot, choćby na złość sobie?
Tak, właśnie, na złość sobie, za karę, niech to podetnie drugą nogę…
O dziwo, te myśli jakoś nie budziły we mnie złości ani tego mrocznego rodzaju satysfakcji. Wcale – i nie ogarniałem tego. Te myśli, jakby niecelne, pojedyncze wystrzały z przewracającej się baszty, przebiegły obok mnie i… znikły gdzieś w zaspie.
Bo ja czułem się po prostu… dobrze. Może i trochę zobojętniały na wstrząsy własne, lecz jakoś podekscytowany tymi harcami, w które wdałem się ze światem.
Robiłem w konia ten świat? Albo on mnie?
Nie, nikt nikogo nie robił w konia, Aleksie, ty po prostu… Uciekłem od tej myśli w głośny śmiech, choć nie była ona włócznią. Absolutnie nie włócznią…
Moje ciało było poszatkowane, a rozum – a niech tam, jeśli nawet odjęty – lecz skoro moja dusza harcowała, to jedno było pewne. Ciało nie umrze. I pójdzie tam, gdzie dusza je zaciągnie.
Być może miałem oczy pajaca, być może szaleńca, kiedy patrząc nimi na sąsiadkę, powtórzyłem:
- Wszyscy potrzebujemy przytulenia.
- Wszyscy… Tak, to prawda… To ja przyniosę ten koc. Czy mogę zapytać, dla kogo pan to wszystko kupił? Dla rodziny?
Pokręciłem głową. W odruchu chciałem zignorować to pytanie, zapętlić odpowiedź. Ale dlaczego miałbym to zrobić?
Dlaczego nie miałbym powiedzieć po prostu prawdy?
- Sąsiadko. To specjalne prezenty. Dla pana Fryderyka i pani Aldony. Z miasta.
Krew uciekła z jej twarzy.
- Dla kogo? – wykrztusiła.
- No… No wie pani. Dla tego bezdomnego. Co mieszka w tych skrzynkach pod targowiskiem. I dla pani Aldony. Ona kiedyś… Pani chyba wie?...
Milczała wstrząśnięta.
- Coś nie w porządku? – zaniepokoiłem się. – Wiem, że to tylko drobiazgi. Nie mogę nimi odmienić ich losu… Ale…
Przełamała się.
- Sąsiedzie…
- Tak?
- To pan nie wie?
- Czego? – zdziwiłem się.
Patrzyła mi w oczy ze smutkiem.
- Oni nie żyją.
Nie zrozumiałem.
- Kto?
- Pan nie wie… Mogłam panu powiedzieć wczoraj, ale… pan się zawsze spieszy, nie dziwię się. Jest pan człowiekiem interesu – usprawiedliwiała mnie.
- Kto nie żyje?
- Ten bezdomny. I pani Aldona.
- …
- Stary Fryderyk zamarzł przedwczoraj na śmierć. Znaleźli go strażnicy miejscy pod skrzynkami.
- …
- Zamarzł. Mróz go zabił, biedaka.
- To niemożliwe – wybełkotałem wstrząśnięty. – To niemożliwe… On był…
- Leżał skulony jak dziecko – opowiadała z przygnębieniem. – Ale wie pan, co oni tam znaleźli?
Nie potrafiłem wydobyć głosu.
- On umarł z uśmiechem na twarzy. W rękach, pod kurtką, trzymał małego, białego jak śnieg psa. I uratował go przed zamarznięciem. Piesek przeżył. Tylko potem zaraz gdzieś zniknął strażnikom. Pewnie uciekł… Mam nadzieję, że ktoś go przygarnie szybko. Idą z powrotem silne mrozy…
Nieporuszony jak skała czekałem na dalsze słowa. Ponieważ rozum mi odjęło, nawet nie próbowałem zrozumieć tego, co się działo.
- Biedna pani Aldona… Umarła w kościele. Poszła do kościoła wieczorem. Po raz pierwszy od lat… Siadła w ławce i zaraz umarła. Z uśmiechem na twarzy. I tak znalazł ją proboszcz. Nikt go nie widział jeszcze, żeby płakał, ale podobno płakał, kiedy koło niej usiadł i ją objął. Tak ich rano znaleźli. On ją tulił i płakał, a ona się uśmiechała. – Westchnęła. – To są cuda, drogi sąsiedzie. To są cuda.
Patrzyłem w śnieg u stóp. Przez chwilę złudzenie kazało mi wierzyć, że śnieg ten topi się i że się w nim pogrążam. Przeszły mnie dreszcze.
- Wszystko w porządku? – zaniepokoiła się.
Zbierz się, Aleksie.
Zbierz się? Czy jest w tym wszystkim jakiś porządek? Czy kolejna pułapka?
Moje ciało zesztywniało jak blok lodu.
– Chce pan zwrócić towar?
- Nie – wydusiłem. – Wielu ludzi czeka na prezenty. Pójdę już. – Przełamałem odrętwienie i ruszyłem w stronę ulicy.
- Nie pojedzie pan autem?
- Nie, przejdę się. To czasem… bardzo pomaga.
Zrobiłem kilka kroków, a wtedy usłyszałem:
- Wesołych świąt! Tym biedakom gorzej już nie będzie. Oni świętują u stołu pańskiego.
Zatrzymałem się. Próbowałem mimo wszystko zebrać jakieś myśli. Takie pobliskie, takie najprostsze, które niczym wyciągnięte dłonie pomogą odszukać ścieżkę w zamieci, w którą tak nagle się wpadło.
Fryderyk i Aldona.
Nie żyli, zanim do mnie przyszli. Takie rzeczy się nie dzieją. Nigdy i nigdzie.
Ale przecież zdarzyły się. Rozmawiałem z duchami.
Fryderyk i Aldona weszli w mój dom jak duchy i opuściły go jak duchy.
Miały… mądrość duchów.
Bardzo duchową mądrość.
I życzliwość. Właściwie… emanowały miłością. Do mnie.
Tym razem przeszedł mnie dreszcz nieomal gorący.
 Nabrałem oddechu i pokiwałem głową. To była prawda. Fryderyk i Aldona, duchy, które przebrane za ludzi, odwiedziły mnie w noc wigilijną, świętowały u stołu pańskiego. U tego stołu nigdy nie będzie dane zaznać im chłodu, obojętności i odrzucenia.
Ty już swój prezent otrzymałeś.
Tylko jeszcze o tym nie wiesz. Będziesz wiedział jutro rano.
Obróciłem głowę i nikle uśmiechnąłem się do pani Bawarczykowej.
- Sąsiadko.
- Tak?
- Proszę przekazać ode mnie wiadomość córce.
- Córce? – powiększyła oczy, które natychmiast zalśniły, jakby wpadły do nich światła świąt.
- Pojutrze rano niech zawita do mnie ze swoją książką wypadków kulinarnych. Jakoś wcześniej… nie przejrzałem tego. Ale mam przeczucie, że jest to coś bardzo oryginalnego. Wesołych świąt.
Złożyła ręce. A potem pobiegła do domu jak nastolatka.
Ja zaś ruszyłem dalej, skręcając w stronę rzeki. Albowiem mój dzień przemian świątecznych dopiero się zaczął.
 
Mogłem iść chodnikiem – a raczej pokrywającym go wałem śnieżnym – wzdłuż jezdni aż do mostu i doszedłbym do miasta po jakichś czterdziestu minutach (latem znacznie szybciej). Ale między domem Bawarczyków, a kolejnym, wąska ścieżka stanowiła skrót do Wisły. Nabierał on szczególnego znaczenia zimą, jeżeli rzekę skuł lód, bo wtedy można było zawitać na rynek w niecały kwadrans.
Co prawda rzadko kiedy był to lód prawdziwie bezpieczny, ale w tym roku cały nieomal grudzień mróz Wisłę skuwał i zamieniał w deptak. Dopiero od tygodnia temperatura się podniosła i zaczęło zasypywać świat śniegiem. Do dziś – tego ranka wrócił mróz i złoto słoneczne.
Nie dlatego jednak skręciłem do rzeki, by skrócić sobie drogę. Nie lubiłem ryzyka. Szczególnie od wypadku, który wynikał z mojej nonszalancji. Chciałem przejść brzegiem, by… Czy ja wiem zresztą, dlaczego tam skręciłem? Czy wszystkie impulsy są wytłumaczalne?
Prędzej czy później są. Czy jednak muszą być?
W mojej głowie panował natomiast zamęt i spacer w jakiejś otwartej, jasnej przestrzeni był mi potrzebny, pożądałem tego. Dzień był słoneczny, jak rzekłem, prawdziwie złoty.
Nad brzegiem aż przystanąłem oszołomiony i kurczowo przycisnąłem prezent do piersi. Spowita śniegiem rzeka i oba brzegi były jakoś niezwyczajnie… błękitne. Nigdy nie widziałem świata zimowego w takim odcieniu. Nie w słońcu porannym.
Śnieg był błękitny, niebo granatowe, zaś miasteczko… Aż mi dech zaparło, gdy przesunąłem załzawionymi oczami po ciągu kamieniczek. To był obrazek niczym z klasycznych niemieckich bombonierek świątecznych.
- Cudowne… - wyrzekłem bezgłośnie.
Po chwili ruszyłem z mozołem w stronę mostu.
Wciąż miałem mętlik w umyśle i… wzruszenie w sercu. Ubrałem się ciepło, ale drżałem, jakbym tę noc spędził w zaspie.
Byłem półprzytomny i rozedrgany – czułem każdą jedną komórkę, jakby były nie na swoim miejscu. Jednak w jednym miejscu – tym właściwym – skądś nazbierała się determinacja.
Dlatego szedłem tam, gdzie szedłem.
Owszem, mój umysł był do niczego i nie potrafił dać mi odpowiedzi na pytanie wracające jak bumerang. Jak mój przyjaciel nakłonił dwa DUCHY do odwiedzin i sprawienia mi nauk?
Nie nauk, prawda. Wsparcia.
Jak on to zrobił?
Jak?
Artur nie był buddystą ani joginem trenującym eksterioryzację.
Ani nawet miłosiernym dobrodziejem.
Zwłaszcza nie miłosiernym dobrodziejem.
W każdym razie nie do wczoraj…
Artur był moim przyjacielem, powiedzmy, kimś na taką miarę, okazującym mi wsparcie i pokrzepiający żart, lecz nic budzącego czułości i wzruszenia. Nic, co miałby zrodzić troski nad zabiedzonym otoczeniem. Brzęk monet i śmiech ironii, te dźwięki stanowiły boazerię naszego wydawniczego gabinetu.
A jednak wczoraj mój wspólnik sprawił mi prezent, który czynił z niego dobrodzieja w najmocniejszym tego słowa znaczeniu.
Prezent mistyczny. Z mistycznym skutkiem.
Artur wypchnął mnie w świat, który powoli stawał się obcą, oddalającą się planetą, kiedy ja przysiadłem na asteroidzie.
Nie mogłem tego pojąć. Ani metamorfozy Artura, ani jego mocy sprawczej. Ale czy musiałem? Skoro pojmowanie jest przerastające, należy chyba je zostawić – przynajmniej chwilowo. I czerpać.
I tak pewnie dzieli się życie. Jak na dzień i noc, dzieli się ono na czerpanie i pojmowanie.
Yin-yang.
Lecz na Boga… Duchy?
Czy Bawarczykowa mogła mnie nabrać?
Nie. Była zbyt wiarygodna. Przejęta i szczerze poruszona.
Poza tym… to by nie miało sensu.
Szedłem z dziwną energią, choć nogi łamały mi się w śniegu. Dłuższą chwilę patrzyłem z zahipnotyzowaniem na drugi brzeg.
Potoków.
Piękne miasteczko.
Miasto cudów świątecznych…
Jak on ściągnął te duchy?
JAK…??
Aleksie! Dziś w nocy…
Spojrzałem przed siebie…
…i zatrzymałem się.
Miasto cudów.
Od mostu szła ku mnie wysoka, ubrana w czarną kurtkę kobieta.
Była daleko, ale zawsze rozpoznawałem swoją siostrę z daleka.
Może dlatego, że w ostatnim czasie widziałem ją tylko z daleka.
Przeszły mnie kolejne dreszcze.
Tego ranka przestałem blokować i zwalczać myśli, które wnosiły niepokój, wątpliwości i poczucie winy. To był ciężki bój i nie zawsze był zwycięski. Jednak dziś ustał.
Dlatego myśl, że tęskniłem za Dorotą od dawna, przeszła mnie natychmiast. Poddałem się temu nieomal z ulgą.
Tęskniłem za moją siostrą. Samo zezwolenie na przepełnienie się tą myślą było tak niezwykłe, że odczułem błogie poruszenie i zacząłem się uśmiechać. Nieco dalej, za Dorotą, przy brzegu kręcili się jacyś ludzie, ale ledwie musnąłem ich wzrokiem. Jeszcze ich nie zauważałem, choć nie miało to trwać długo.
Patrzyłem na siostrę, która szła do mnie.
Gdy podeszła, mój uśmiech odpadł z twarzy i zniknął gdzieś w śniegu u stóp.
Jej oczy były załzawione.
- Wiesz już? – spytała cicho.
- Nie – wyszeptałem, odruchowo schodząc spojrzeniem do ludzi przy brzegu. – O czym? Nie wiem…
Ale dobrze wiedziałem.
Zimny kamień wytoczył mi się z piersi.
To była jedyna myśl, którą tego dnia udało mi się odeprzeć przez dłuższą chwilę. Aż do tej pory. W głębi serca musiałem jednak już wcześniej zdawać sobie z tego sprawę.
Dorota obejrzała się za siebie.
Ludzie w pomarańczowych kamizelkach kierowali się do samochodów stojących na poboczu.
- Nic nie wiem – powtórzyłem tępo.
Lecz wiedziałem, oczywiście.
Dobrze wiedziałem, że mój przyjaciel Artur nie mógłby sprowadzić mi dwóch duchów, gdyby sam nie był trzecim.
Gdyby nie umarł.
ALEKSIE! DZIŚ PO PÓŁNOCY ODWIEDZĄ CIĘ TRZY DUCHY!
Umarł.
Zapadałem się w błękitnym śniegu. Czułem go u pasa.
- Szedł do ciebie wczoraj rano…  - Dorota wtuliła się we mnie. – Wpadł pod lód. Nie mogliśmy się dodzwonić... Nikt nie mógł… Znaleźli go przed chwilą.
Martwym spojrzeniem patrzyłem na lód wiślany.
- Przykro mi, Aleksie…
Przez chwilę zastanawiałem się, czy sam nie chcę zamienić się w kawałek lodu. Wolny od strat, odpowiedzialności, decydowania… Żądza wiecznego zlodowacenia rosła we mnie gwałtownie.
Ujrzałem swoje ciało z boku. Więc tak łatwo je porzucić? Wystarczy po prostu się odsunąć? Może wielu ludzi tak umiera? Po prostu odchodzą od ciała,. Kiedy ciężar emocji i konfrontacji jest zbyt wielki?
Mój towarzysz odszedł. A skoro tak, to czy nie odeszła wraz z nim motywacja i rozbudzone pragnienie zmian?
Mój przyjaciel życia by duchem, gdy odwiedził mnie po raz ostatni. Oni wszyscy byli duchami. Jak duchy weszli i jak duchy opuścili mój dom.
Jak duchy przenikali moje myśli.
Żywy był tylko pies, którego ocalił Fryderyk.
Pies, którego Artur przyniósł do mnie w pudełku.
Prezent życia, który miałem wręczyć jego synowi, ponieważ on nigdy już nie będzie mógł wręczyć mu żadnego innego.
Arturze…
Nigdy cię nie opuszczę.
- Arturze…
Dusza jest nieśmiertelna, Aleksie.
- Dlaczego…
Cokolwiek mnie spotyka, sam to sobie sprawiłem.
Stałem na błękitnym śniegu i zamieniałem się w lód.
Uciekałem ostatecznie na swoją asteroidę śmierci zasłużonej.
Ale niezbyt długo.
Dorota wtulała się we mnie, a ja czułem jej ramiona na plecach, co oznaczało, że wciąż tkwiłem w tym oblekanym przez lód rezygnacji ciele.
Lecz odczułem coś jeszcze i to coś szybko roztopiło lód. Gdy tak trwaliśmy objęci i stężali, poczułem nagle ciepłe dłonie na moich barkach. Ciepłe i miękkie, lecz spływające siłą, którą mogą dać tylko dwa źródła wszechświata: miłość i oświecenie.
Mój przyjaciel stanął za mną i znów dał mi swoje wsparcie.
Nigdy cię nie opuszczę, przyjacielu mój.
Nabrałem powietrza mroźnego w płuca i zamrugałem oczami, jakbym budził się z letargu.
- Dorotko…
Odsunęła się i podniosła na mnie zdziwione oczy. Mój ton głosu – a może coś jeszcze – uderzył ją.
Albowiem, oprócz rozczulenia, zaczęło we mnie wkraczać coś więcej. Coś, czego od dawna nie miałem do dyspozycji.
Spokój i pewność co do działań. Wiedziałem, jakie należało podjąć.
Mniej lub bardziej wiedziałem to już wtedy, kiedy robiłem poranne zakupy w sklepie sąsiadki. Teraz jednak wypełniło mnie światło pewności niezachwianej.
- Dorotko.
Na jej twarzy niedowierzanie mieszało się z czułością. Bardzo podobało mi się to połączenie.
- Czy mogę przyjść do was na obiad świąteczny?
- Ależ… Aleks… Wszyscy czekamy na ciebie. Boże… Chodź ze mną od razu, proszę cię… Boże – znów wtuliła się silnie. – Nie możesz być sam…
Śnieg mienił się niebem, a kamieniczki czarem dickensowskim.
- Przyjdę na obiad. Jak tylko załatwię pewne sprawy. Powiedz mamie, że jestem głodny jak ten chłopak, którego pamięta. I że ją kocham.
- Przyjdziesz?...
- Przyjdę. Już zawsze przyjdę. Tylko naprawię coś, co trzeba naprawić.
Ciepłe dłonie zsunęły się z moich ramion. Artur odszedł.
Miałem jednak przekonanie, że nie na zawsze i nie tak naprawdę.
W oczach miałem łzy wycięte z lodu, ale do twarzy przedzierał się uśmiech wprost z serca.
Objęcia zaznane we właściwym czasie wyciągają ludzi z najgłębszych rozpadlin.

[cdn]