JustPaste.it

Pompon czasu

Wehikuł czasu. Kto nie marzy? Przeczącym nie uwierzę. Wychodzi więc na 100% potykających się na błędach i ułudzie Resetu Ziemian. Ale jeśli już... Jakie mogą być skutki? Wszelkie!

Wehikuł czasu. Kto nie marzy? Przeczącym nie uwierzę. Wychodzi więc na 100% potykających się na błędach i ułudzie Resetu Ziemian. Ale jeśli już... Jakie mogą być skutki? Wszelkie!

 

Publikacja przeznaczona jest dla patriotów i fantastów.
I dla handlarzy organami, jeśli sobie życzą.
Ale dedykuję Januszowi Dąbrowskiemu, za wielki, otwarty i serdeczny umysł, i za poczucie humoru, rangi cesarskiej.
Niekoniecznie do Nerona tu piję.
Niech żyje Rzeczpospolita!
Do szabel!
Nie ma szabel? Nie szkodzi. Do szklanic! - te zawsze są u Lacha na stanie, nawet jeśli pobity w polu - i miłej lektury życzę.

 

01d0f09c9f3d935ec87ebb3ad2fc09fd.jpg

 

 

Pompon czasu

 


    Profesor Chór-Brzozowski był moim wieloletnim przyjacielem. Zawdzięczałem tę wspaniałą więź ojcu, który poznał profesora Chóra- na płaskowyżu Nazca w Peru. Profesor, badał słynne geoglify pięć lat, po czym ogłosił, że nie są one dziełem żadnych kosmitów, lecz rodzajem tarczy odstraszającej przeciw najeźdźcom europejskim. Rysunki na postrach konkwistadorom-rabusiom złota wykonali Indianie po zapoznaniu się z przepowiedniami Majów. Niestety, fatalna interpretacja sprawiła, że tarczę umiejscowiono w zupełnie innym obszarze, a co najgorsze: spodziewano się inwazji z powietrza, ze sterowców i balonów. Gdy tymczasem, jak wszyscy wiemy, Kolumb i podobni mu ingerenci nie wyskoczyli z ze sterowca, lecz wysiedli sobie z okrętu. 
    Żaden konkwistador nigdy nie ujrzał Rysunków z Nazca. Efekty znamy.     
    Teorię profesora Chóra-Brzozowskiego serdecznie wyśmiano tak w Ameryce Łacińskiej jak każdej innej. Nie był jednak skłonny się tym przejmować jako niepowstrzymany badacz i optymista. Dwa lata po wydaniu zakazu wstępu dla profesora do Peru, Grecji, Norwegii i Iranu, wybrał się on wraz z moim ojcem,  zapalonym jak i on historykiem-wędrowcem, do Egiptu. Profesor Chór- zamierzał wejść na trzy tygodnie do piramidy Cheopsa, by ustalić, co „Chryste panie, wystraszyło Napoleona w roku 1798 w jej wnętrzu tak bardzo, że zmarnotrawił nam najlepszych ułanów”. Badania nigdy nie zostały ukończone. Profesor wszedł do Wielkiej Piramidy z moim ojcem, ale wyszedł już sam, i to po tygodniu. Co prawda o winie jego nie mogło być mowy – ojciec zwyczajnie umarł ze starości. A że w piramidzie? Ot, figiel losu. Niektórzy umierają w kiosku przysypani magazynami wędkarskimi, inni w piramidzie.
    Ten unikalny incydent oraz zła sława (bardzo niezasłużona) ciągnąca się za naukowcem sprawiły, że Egipcjanie natychmiast wydali dlań zakaz wstępu, a co ciekawe, w ciągu doby poszły w ich histeryczne ślady Tunezja, Maroko i Czechy.   
    Od piramidalnej śmierci ojca więzi z sędziwym, acz niezmiennie energetycznym profesorem historii zacieśniły się i niejednokrotnie byliśmy sobie nawzajem gośćmi. Naukowiec zapraszał mnie zazwyczaj w celu zaprezentowania swej najnowszej teorii – zawsze stojącej opancerzonym, rogatym okoniem wobec oficjalnych podręczników – albo wynalazku, bo i tym się z zamiłowaniem parał. Ja byłem biologiem, ale ani profesorem, ani wynalazcą. Nie mając się za bardzo czym popisać, regularnie zapraszałem starego druha na tosty z brokułami. Pokochał je!
    Szczyciłem się tym, że jako pierwszy – a często jako jedyny – oglądałem wynalazki profesora. A potrafił stworzyć rzeczy niebezpieczne. Bursztynowo-smardzowy eliksir na dozgonną miłość kobiety zniszczył nazajutrz po jego uzyskaniu. Przyznaję, że ręka mi wtedy drgnęła, by go powstrzymać. Co gorsza, drgnęła mi ona osiem razy z rzędu, a zaraz po tym zaczęły drgać obie stopy, naprędce więc zerwałem się z fotela i wykonałem taniec dla kamuflażu.
    - Czy ty się dobrze czujesz, Eryku? - zmarszczył brwi zaniepokojony naukowiec. - Powietrze u mnie morowe, bo odtwarzałem ostatnio wirusy średniowieczne na podstawie rycin wykradzionych z bibliotek.
    - Czuję się wybornie – zapewniłem pospiesznie, trochę zmieszany brakiem kontroli nad ciałem... i umysłem. - To tylko radość życia mnie rozpiera, jak zawsze, gdy goszczę u pana, profesorze kochany!
    Towarzystwo profesora Chóra-Brzozowskiego było mi jedną z tych kilku zaledwie esencji, które sprawiają, że życie chwyta się głębokimi haustami entuzjazmu. Jedną z kilku; miałem przecież i swoją własną pasję: biologię.
    Przede wszystkim miałem jednak żonę. Taka esencja przebija wszystkie inne. Nawet jeśli podsuwają szanse na eliksir bursztynowo-smardzowy.
    Co prawda zdarzają się zawirowania. Na miarę śmierci w piramidzie.
    Dżdżystego 14 października wieczór miałem już zaplanowany. Obchodziliśmy z żoną trzecią rocznicę ślubu i zamierzaliśmy pójść na dyskotekę z muzyką z lat 80. Niektórzy celebrują swoje małe święta przemowami, które pasowałyby bardziej do generała artylerii opłakującego śmierć stu kanonierów. My uznaliśmy, że lepiej celebrować tak, by nie stronić przy tym od uciech i swawoli.
    I prawie się udało z tym celebrowaniem. Prawie. Udałoby się, gdyby profesor zadzwonił dziesięć minut wcześniej lub dziesięć minut później.
    - Oo, to pan, kochany profesorze! - zawołałem uradowany do słuchawki.
    - Eryku, co robisz? - zapytał gorączkowo naukowiec. - Czy jesteś bardzo zajęty?
    - Noo, niby mocno nie – odrzekłem trochę zaskoczony i zmieszany, bo wiedziałem już, że stary przyjaciel zechce wyciągnąć mnie z domu. - Jednakowoż... mamy rocznicę ślubu. Mieliśmy iść na kolację do restauracji Stepowej, prowadzonej ponoć przez prawdziwych Mangudai, no, a potem potańczyć...
    - A gdzie jest Alicja? - spytał niespokojnie profesor.
    - Kąpie się.
    - No to uciekaj.
    - Tak po prostu? - zdziwiłem się.
    - Jasne. Zwiewaj, synu. Czekam na ciebie w laboratorium.
    Laboratorium profesora nie do końca zasługiwało na tę pompatyczną nazwę. Na pierwszy rzut oka, a nawet, niestety, drugi i trzeci, przypominało bardziej piwnicę, której nie sprzątnięto po bombardowaniu powstańczej Warszawy. Zawsze miałem tam odruch rozglądania się za niewypałami.
    I powstańcami-maruderami.
    - No nie wiem – zawahałem się. - Chciałbym szczerze wpaść, ale to jednak rocznica.... Obiecałem Ali...
    - Eryku!! - nie wytrzymał mój druh. - Wynalazłem Pompon Czasu!
    - Już pędzę, profesorze! - rzuciłem słuchawkę z łoskotem.
    Wyszedłem na chwilę w sprawie pomponu – napisałem w pośpiechu na kartce i wybiegłem z domu.
    Dynamicznie wybiegłem – bo tak jak kocham w mojej żonie czułość i namiętność, tak panicznie boję się jej wybuchów gniewu.
    Oczy naukowca błyszczały jak rozświetlone w wodzie parzydełkowce.
    - Udało się! - huknął na mój widok. - Możemy podróżować w czasie, mój chłopcze. Chcesz świeżych kartofli z koperkiem?
    - Może nie – machnąłem ręką. - Gdzie ów Pompon?
    - Ha! Chodź za mną w me podziemne progi.
    Żwawym truchtem udaliśmy się do jednego z licznych loszków, które mój historyk nie do końca legalnie wybudował pod willą dzieloną z dwiema rodzinami. Laboratorium osiągnęliśmy w osiem sekund, co okazało się rekordem.  Rekord ten profesor Chór-Brzozowski bezzwłocznie odnotował na ścianie przy pomocy rylca.  
    Aparaturę i gabloty z kilkoma niezniszczonymi wynalazkami tradycyjnie rozświetlały dwie lampy jarzeniowe i sześćdziesiąt kaganków, w których oliwę uzupełniała z ujmującą cierpliwością służąca profesora, Albertyna. Pompon Czasu spoczywał nieruchomo na posadzce. W gruncie rzeczy nie wzbudził mego zaufania, jeśli miał być wehikułem czasu odpornym na pociski z Messerschmitta Bf 109 czy choćby włócznie łowców amazońskich. Okazał się być wielką na pół furgonu kulą o świecącej jasnym fioletem, przejrzystej powłoce. W środku dostrzegłem dwa karłowate krzesełka i niewielki pulpit wyposażony w...
    - ...cekiny?  - uniosłem brwi.
    - I owszem – zaśmiał się radośnie profesor Chór-Brzozowski. - Trzeba tylko umiejętnie za nie pociągnąć!...
    - I wtedy? - wstrzymałem oddech.
    - I wtedy Pompon pofrunie wraz z nami na dwór Bolesława Chrobrego...albo w każde inne miejsce! Możemy na przykład zawitać przed kolegiatę świętego Jana w Warszawie w dniu 15 listopada 1620 roku...
    - Na modły? - wszedłem naukowcowi w słowo. Nie było to grzeczne, zważywszy, że serce rwało mi się do podróży w przeszłość, jednak msza święta, nawet historyczna, królewska, nie była moim priorytetowym marzeniem.    
    - Ależ tam, Eryku drogi! - uniósł dłonie profesor. - 15 listopada 1620 szlachcic kalwinista Piekarski zaatakował króla Zygmunta III Wazę czekanem! Planuję kurs badawczy, by ostatecznie ustalić, czy był Piekarski wariatem, czy też go z wyrafinowaniem wrobiono, co od dziewięciu lat podejrzewam.
    - To... niewiarygodne!! Czy możemy zmienić historię?
    - Absolutnie nie – spoważniał historyk. - Pompon nie będzie widoczny dla ludzi z przeszłości. A gdybyśmy z niego wysiedli, powiedzmy, w roku 996, pękłby z hukiem jak papierowa torebka po landrynkach, ot, basta!
    W kieszeni profesora zadźwięczał telefon. Poczułem w sercu zimne ostrze uczynionej zdrady i pozyskanego w zamian strachu i wyrzutów.
    - Tak? O, dobry wieczór, Alicjo – zawołał wesoło stary druh, po czym zmarszczył brwi. - Nie, nie wiem, gdzie jest błękitna gąbka w kształcie kormorana... Tak, daję Eryka.
    Sięgnąłem po słuchawkę niczym po detonator.
    Którym sam siebie miałem wysadzić.
    - Przecież my nie mamy gąbki w kształcie kormorana – wymamrotałem.
    Głos Alicji nie był głosem. Był koncerzem, zmyślną i okrutną bronią husarza w potrzebie eliminacji. Koncerz ten wbił się w moją głowę, zachodząc przez krtań aż do płuc.
    - Żywię nadzieję, że gdy raczysz już wrócić do domu, to nie wejdziesz przypadkiem do mojego łóżka. Zresztą mógłbyś zostać wypchnięty przez Frytkina.
    Frytkin był potworem. Dwumetrową, czarną maskotką, którą przywiozłem Alicji z Mazur kilka lat temu. W trudnych naszego pożycia chwilach Frytkin stawał się moim rywalem. Zawsze stawał po stronie mojej żony. Czy może raczej: był stawiany. Możecie sobie chyba wyobrazić, co czułem, gdy po odświeżającym,  stymulującym nastrój konkwisty prysznicu,  wbiegałem do sypialni, po czym stawałem jak wryty na widok Frytkina, który w tej konkwiście mnie ubiegł. W łóżku, w które wciągnięto Frytkina, przestrzeni dla mnie w istocie już brakowało. Alicja zazwyczaj zajmowała lewą stronę, obojętnie zaczytana w górniczym bądź hydrologicznym magazynie, pluszowa zaś kreatura stronę prawą. Frytkin nie mógł naturalnie robić nic innego niż spoczywać nieruchomo, sam jednak fakt, że zawładnął moim terytorium i unicestwił plany konkwisty, był dostatecznie bolesny. Toteż jego wyłupiaste, pomarańczowe oczy oraz wyszczerzone kły wydawały mi się w takich chwilach klęski wyjątkowo szydercze, co nasilało uczucie upokorzenia i złości.
    Tak, mężczyzna odcięty od konkwisty będzie zawsze mężczyzną złym...
    Zamiast taką czynić, żegnałem smętnym spojrzeniem znacząco odsłonięte ciało żony, po czym uchodziłem w sromotnym odwrocie do salonu. Na całą telewizyjną noc.
    A ponieważ wieczorem dżdżystego 14 października stanąłem przy Pomponie Czasu, zaś niebacząca na ograniczenia telefonii Alicja przebiła mi czaszkę koncerzem, jasnym się stało, że konkwistadorem znów będzie cholerny zdrajca Frytkin.
    Zdrajca – wszak opłaciłem mu bilet, by emigrował z Mazur do Ziemi Lubuskiej.
    Zaraz po tym, gdy uniosłem go z nysy rozbitej w rowie pod Ełkiem.
    Zdrajca.
    - Kochanie, to coś diabelnie ważnego – wybełkotałem. - To przełom... Nie uwierzysz.
    - Z pewnością – wycedziła Alicja. - I nie zaprzątajmy sobie głowy jakimiś tam rocznicami.
    - Ależ...
    - Ależ dobranoc, pyszczku.
    - Skarbie i koteczku, wieczór jeszcze nie skończony, właściwie ledwie się zaczął, a zatem...
    - Eryku – przerwał mi profesor łagodnie. - Ala chyba zawsze odkłada słuchawkę po „Dobranoc, pyszczku”?
    - To by się zgadzało – przyznałem. I też odłożyłem słuchawkę.
    Kłopotliwe milczenie przerwało brzęczenie cekinów z Pomponu.
    - Oho, ładują się – profesor Chór-Brzozowski zatarł ręce w ekscytacji. - Żałuję, mój drogi, że zdradziłem Alusi twoją obecność tutaj, lecz sam wiesz, jak brzydzę się fałszem – usprawiedliwiał się. - Gdybyż jeszcze chodziło o dobro Korony...
    - Nie ma sprawy – uspokoiłem go słabym uśmiechem. - Frytkin godnie mnie zastąpi. Czy udamy się na przejażdżkę?
    - I to bez zbędnej zwłoki. Nie zamierzam nawet wołać Albertyny o jakieś kanapki z ogórkiem czy syfon na drogę. Do ciebie należy wybór miejsca i daty. Z Piekarskim mi się nie spieszy, w gruncie rzeczy mam już listę 117 pozycji, które pachną mi zafałszowaniem historycznym, co muszę osobiście zweryfikować... Czy wiesz, że dziś dzwonił do mnie ambasador Kanady? Zabronili mi wjazdu z ziemi, wody i powietrza przez najbliższe dwadzieścia lat, a wszystko to przez artykuł o sasqutchach, które podejrzewam o utajniony pakt z władzami Saskatchewan i w rezultacie tegoż eksperymenty na obywatelach francuskojęzycznych, którzy napływają z Quebecu... No dobrze, nie marnujmy już czasu. - Uczynił krok w kierunku Pomponu. - Niestety, tym Pomponem w przyszłość nurka jeszcze nie damy. Ale nil desperandum*, kochany chłopcze...
    Nie zastanawiałem się zbyt długo. Miałem ogromną słabość do kawalerii, a jej kwintesencją planetarnej rangi była przecież rodzima husaria; niepowtarzalne połączenie szyku, snobizmu, kunsztu i mocy bojowej.
    - Wciąż nie mogę pojąć tego fenomenu zwycięstw husarii – wymruczałem. - Rozumiem: wyborowe konie, pasja, trening, pancerze, skrzydła na postrach i duchowe upokorzenie wroga.... Ale jak można wygrywać bitwy w stosunku liczebnym 1:3 czy wręcz 1:5?! Czy to po prostu ten polski duch wojownika i polot kawalerzysty, których to uzdolnień inni mogą nam zazdrościć?
    - Ci, co strzelają z haubic, może nie zazdroszczą aż tak bardzo – uśmiechnął się pobłażliwie naukowiec. - Mówiąc szczerze, znakomity wybór, synu. Sam dotąd husarzy nie widziałem na żywo.
    - Trzeba na żywo – nieomal podskoczyłem w podnieceniu. - Filmy tylko piękno husarii oddają, zaś technik i siły gromiącej właściwie wcale. Takie Ogniem i mieczem nie pokazało nic, co oddałoby klasę i unikalne techniki szarży. Tylko baty sromotne zobaczył świat, jakby husaria była zbieraniną gajowych, a nie wykwintnych jeźdźców – pożaliłem się. - Ostatnio jakiś profesor Zdubar ogłosił, że skrzydła husarskie to mit i choroba zadufania polskiego...
    - Kiedy nowy historyk, archeolog albo taki urolog szuka rozgłosu, często obala teorie poprzedników. To najszybszy sposób na wtargnięcie w lobby upajające się odszukiwaniem swego nazwiska w mediach i międzynarodowych periodykach. - Osądził naukowiec, który wszak sam obalał skrzętnie większość obowiązujących teorii, a nawet faktów historycznych. - Wkrótce kolejny narybek będzie gryzł Zdubara, a stosowanie polowe skrzydeł na przerażenie nieprzyjaciela potwierdza przecież listem oficjalnym sam król Batory... - To mówiąc sięgnął na półkę i wyciągnął stamtąd książkę, z której zbiegł tuzin pająków południowoamerykańskich.
    - Radosław Sikora, Fenomen husarii** – odczytałem wzruszonym głosem.
    Profesor Chór-Brzozowski uśmiechnął się tajemniczo.
    - Udamy się zatem pod Kircholm – zdecydował. - Lecz to, co zobaczysz, zachowaj dla siebie. Inaczej możesz otrzymać zakaz wjazdu do Inflant – zachichotał, bardziej jak sowa niż człowiek. - Jedynie psychiatrzy mogliby okazać tobie atencję podczas odczytów.
    - To pan wie, profesorze?... Pan już wie, co tam zobaczymy?
    - Od dawna. Będzie lat siedemnaście. Pompony Pomponami, a na dojrzałe lata wypada czasem odrobina jasnowidzenia. Czy nazwisko Edgar Cayce coś ci mówi, paniczu?
    - Czy to ten irlandzki kucharz z programu Gudgeons on the pan?
    - A toś mnie ubawił, mój chłopcze! - pokiwał głową profesor. - Widzę, że sfera ezoteryczna jest tobie tak samo obca jak mi sfera sztuki pozłotnictwa w epoce brązu... Czy może się mylę? Czy wiesz, czym jest, na przykład, taka eksterioryzacja?
    - Hmm... czy może strategią ekspansji terytorialnej królów pruskich? - strzeliłem cokolwiek bezradnie.
    Naukowiec uniósł brew, patrząc na mnie z namysłem.
    - Zjesz kartofle przed lotem? - zapytał.
    - Nie sądzę. Jestem zbyt ożywiony, aby coś konsumować, profesorze.
    - No to siup! - Naukowiec wskoczył zwinnie do zachęcająco bzyczącej kuli i zgrabnym ruchem wstrzelił się w fotelik. Pomponem zatrzęsło, a cekiny rozdzwoniły się kolędowo.
    - Profesorze, pan jest atletycznie ujmujący! - wyraziłem podziw.
    - Ho, ho, synku, ja jeszcze biegałem z Kusocińskim... Za mną, crusaders!
    Wskoczyłem więc za mym druhem, z ulgą odkrywając, że pozbawione materii, świetliste dno zachowuje stabilność.
    - Dieu le veit*** – oświadczył Chór-Brzozowski nie bez wzruszenia.
    Rozejrzałem się po wnętrzu nieco nieufnie.
    - Czy to jest bezpieczne? - zapytałem niepotrzebnie.
    - Niekoniecznie – przyznał profesor beztrosko.
    Przez głowę przemknęła mi myśl o dyskotece z muzyką z lat 80. Czy tam groziłyby mi jakieś niebezpieczeństwa? Wyobraźnia nie podpowiedziała mi żadnych.
    - Coś się może zepsuć? Chwilowa awaria datownika? Utrata przyspieszenia?
    - Skądże! - wynalazca machnął ręką uspokajająco. - Co najwyżej wybuchniemy wraz z Pomponem i opadniemy na jakąś kartę w postaci wiórków kokosowych.
    Znieruchomiałem cokolwiek skonfundowany.
    - Ależ, profesorze, mógłby pan cokolwiek oszczędzić mi...
    - Brzydzę się fałszem – przypomniał historyk. - O ile nie ma on znaczenia dla interesu Korony. Zresztą jeżeli nas rozniesie... Spójrz na to filozoficznie, Eryku. Każda ścieżka życia kiedyś się kończy.
    Taktownie przemilczałem, że ścieżka profesora była o dobre czterdzieści lat dłuższa od mojej. A ponieważ i tak nie zrezygnowałbym z okazji ujrzenia ukochanej husarii na własne oczy, zamilkłem i wygodnie rozparłem się w niewygodnym foteliku.
    - Fotele są niedopracowane – wymruczał Chór- skupiony na cekinach. - Wykradłem je z huśtawek z ochronki, którą zamknięto w zeszłym roku z powodu wyrżnięcia zakonnic przez mleczarza-szaleńca.
    Z rosnącym urzeczeniem wpatrywałem się w cekiny, pociągane wprawnie i z przyjemnym dla ucha brzękiem przez mojego sędziwego przyjaciela.
    Pompon Czasu zachybotał łagodnie, po czym obraz otoczenia rozmył się i przepadł. Nagle dostrzegłem daleko w dole wielką toń złocącej się wody.
    - Czy to Biebrza? - zażartowałem radośnie.
    - Daugawa! - Profesor zwrócił do mnie twarz, która przejawiała ekscytację nieustępującą mojej. - Jesteśmy nad Inflantami, a konkretnie, paniczu drogi, nad rzeką Daugawą. Obniżam lot, by cel osiągnąć. Zauważ desant szwedzki pod miastem. Karol IX popełnia właśnie śmiertelny błąd, wysyłając żołnierzy w pościg za jazdą Dąbrowy, który jedynie plan pułapki realizuje... Czy wiesz, jaką mamy właśnie datę?
    - Wiem, bo jestem umiłowany w bitwach kawaleryjskich – pochwaliłem się. - 27 września 1605!
    - Nie inaczej, synu, nie inaczej!...
    Oczarowani i szczęśliwi obserwowaliśmy starcie. Widzieć je z wysokości piętnastu metrów, słyszeć krzyk, i szczęk, chłonąć unikalną energię tej wiktorii – doznanie, którego z niczym nie mogłem porównać.
    Już nie myślałem o dyskotece.
    Co nie znaczy, że koncerz wbity przez Alicję zniknął tak do końca.
    Chłonąłem jednak widok, który nie miał sobie równych. Sceny oglądane dotąd w kinie stały się nagle marną, bezbarwną, nieznośnie sztuczną namiastką widowiska, które umożliwił wynalazek Chóra-Brzozowskiego.
    Dowódcy polscy okazywali niepodważalny kunszt polowej strategii, a ich żołnierze dyscyplinę i werwę, co sprawiało, że zrywałem się w gorączce z fotelika. Wciąż jednak nie uzasadniało to aż tak bardzo gromienia przeważających sił wroga. Gdzie tkwiła siła husarii?
    - Decydujący moment, Eryku! - zawołał nagle profesor żywo. - Hetman Chodkiewicz rzuca właśnie husarzy rotmistrza Lackiego... Patrz!
    Pewnie, że patrzyłem. Rozpłomienionym wzrokiem patrzyłem i na ten moment zapomniałem o koncerzu, o Frytkinie, o nocach w salonie... może nawet zapomniałem o żonie... co wszak należy zrozumieć.
    Podniosłością chwili.
    A nade wszystko wstrząsem, którego przyczyn spodziewać się nie mogłem.
    - Patrz, synku, patrz!! - krzyczał mój stary druh, to obniżając, to wznosząc Pompon.
    Kiedy twarze husarzy ujrzałem z bliska, żadna nie zdradziła strachu czy choćby zrozumiałego stresu. Wszystkie emanowały poczuciem mocy i rodowej, a przy tym kawaleryjskiej rangi. Co więcej: zdawały się zdradzać pychę nieuniknionych zwycięzców. Wcale mnie to nie raziło u rodzimych wojowników, bynajmniej.
    Huknęły bezładnie raczej oddane strzały z rozchwianych linii szwedzkich. Husaria pędziła na nie z hukiem obiecującym zmiażdżenie. Co było na tyle jasne, że wielu najeźdźców, zwłaszcza piechurów, zmykało już zajęczymi susami w stronę morza.
    I wtedy właśnie nadszedł wspomniany wstrząs. Stało się coś nieprawdopodobnego... Przechodzący w cwał husarze poczęli wznosić się na swych koniach w powietrze!... Niczym latający herosi z amerykańskich komiksów, Polacy wznieśli się ponad przerażonych przeciwników, by uderzyć kopiami z góry, pod kątem 45°. Ani pikinierzy, ani rajtarzy Gustawa IX nie mieli najmniejszych szans odparcia takiej szarży. Dziesiątki zginęły natychmiast, nie popisując się oporem większym, niż objawiłyby na ich miejscu jenoty chronione kolczugami z żołędzi. Większość ocalałych rzuciło się do chaotycznej, zdobionej bezrozumnym wrzaskiem ucieczki.
    - Profesorze... - wykrztusiłem oszołomiony. - Ja... nie wierzę! To niemożliwe!!
    - Widzisz fakty – rzekł naukowiec spokojnie. Owszem, jego twarz zdradzała euforię, ale na pewno nie zdziwienie.
    - No przecież... Oni fruwają! Jak jacyś... batmani.
    - Jak husarze – sprostował łagodnie, lecz stanowczo historyk.
    Niewielu Szwedów dotarło do łodzi. Zwłaszcza piechurów los był marny, bardzo marny. Tych, którzy mieli fart wymknąć się kawalerii i piechocie polskiej, dopadli wściekli za gwałty i rabunki chłopi łotewscy, zadając barbarzyńskie rany barbarzyńską bronią, a potem czyniąc na zwłokach rytuały, które upiększenia nie przyniosły.
    Husarze, najwyraźniej dobrze się bawiąc, podfruwali co i rusz do upatrzonej ofiary i cięli ją szablą niczym porcję baraniny zdjętą z rusztu. Tylko kilkunastu Szwedów miało dość sił psychicznych – lub było na tyle oszalałych – by oddać strzały do latających wrogów. Nie mieli oczywiście żadnych szans na sprostanie takiej konfrontacji. Słowiańskie smoki zgotowały im straszną śmierć.
    - Nie mam aparatu – pożaliłem się dziecięcym głosem.
    - Wrócimy tu innego 27 września 1605 – obiecał profesor -Brzozowski wesoło. Pociągnął za cekiny, po czym Pompon Czasu zadrżał i cicho zakwilił, a po sekundzie znowu znajdowaliśmy się laboratorium.
    - Żałuję, że nie możemy wprosić się na ucztę zwycięską do Chodkiewicza – westchnął profesor, wyskoczywszy zgrabnie z Pomponu. - Jest pewnym, że na stole znalazłoby się coś więcej niż gruszki i esencja z trzciny cukrowej!
    - Cukrowej? - wygramoliłem się za nim na drżących nogach, co niezwykłe przeżycie sprawiło nie mniej od fotelików sposobnych na narzędzia tortur.
    Na przykład dla Piekarskiego.
    - To było niezwykłe, niesamowite i... brak słów, by oddać sprawę – oświadczyłem z wdzięcznością. - Chyba jednak zjadłbym trochę tych kartofli.
    - Ani chybi – zgodził się Chór- skwapliwie.
    W jadalni na górze Albertyna przygotowała suto zastawiony stół, na którym nie dostrzegłem gruszek i wyciągu z trzciny. Były tam natomiast liczne półmiski i patery srebrno-złote z kartoflami, pierogami, kartaczami, roladami śląskimi i porcją dziczyzny akuratną na całą chorągiew rotmistrza Lackiego. Służąca doniosła też sześć różnych sosów.
    - Husarski, spieszony, le charge, koncerski, kapiszonowy, kolubrynowo-brygantynowy – zachęcała z uśmiechem.
    Polałem mięso i kartofle kolubrynowo-brygantynowym.
    - Wyborny – przyznałem. Następnie zwróciłem się z namysłem do Chóra-Brzozowskiego: - Hm, profesorze drogi, nie widziałem dotąd tych naczyń wykwintnych u pana...
    Albertyna wywróciła oczami, a naukowiec chrząknął.
    - To pamiątka z lotu próbnego, który odbyłem przed twoim przyjściem.
    - Rozumiem – pokiwałem głową.
    Być może Szwedów z okresu Potopu obwinia się o grabieże w zawyżonym rachunku.
    Co pomogłoby ustalić przeszukanie lochów profesora Chóra-Brzozowskiego.
    - Nie rozumiem tylko – mruknąłem po uporaniu się z porcją, której niekoniecznie sprostałoby trzech husarzy -  jak taka powietrzna jazda pancerna mogła dostać baty pod Żółtymi Wodami i w innych bitwach?
    - Historycy mówią o błędach dowodzenia, co mnie śmieszy i każe felczera wzywać. Prawda jest inna, nie do przyjęcia w czasach usztywnień i tak zwanego racjonalizmu. Otóż zawiódł system energo-mechaniczny, opracowany dla husarii przez polskiego alchemika Michała Sędziwoja. Niewykluczone, że pomógł mu tym sam John Dee, okultysta Elżbiety I. Akurat i jego zamierzam sprawdzić, bo jeśli faktycznie otruł nam Batorego, Brytyjczykom nie popuszczę! - Profesor pogroził Brytyjczykom palcem, a ja pomyślałem, że policzone są już dni, kiedy może on podróżować do Anglii, Walii, Szkocji i Irlandii Północnej. - Owszem, system był świetny – Chór-Brzozowski z łomotem przebił widelcem ziemniaka. - To hetmani zaczęli ignorować zalecenia Sędziwoja dotyczące medytacji i wchłaniania energii kosmicznej w tak zwanym kręgu husarskim. Odrzucili też istotne energetycznie kompozyty z miedzi, gdyż złoto czyniło ich karaceny bardziej pysznymi. Upojeni łatwymi zwycięstwami hetmani poczęli zawierzać tylko technice szarży i kondycji wysmakowanych koni... Nawiasem mówiąc podobne błędy czynią ludzie i w naszej epoce, czyż nie, Eryku?
    - Niezaprzeczalnie – wyciągnąłem rękę po dzban z maślanką. - To straszne, co za możliwości zmarnowano! Kręg husarski, energia z kosmosu... Cała wiedza przepadła, jak się domyślam.
    - Niestety. Nie pierwszy raz i nie ostatni. Zdajesz sobie sprawę, że oficjalna nauka musiała pogrzebać tajemnicę husarii. Watykan.... Albertyno, sos le charge uznaję za wyborowy i ogłaszam zwycięzcą wieczerzy.
    Służąca, która stała nieopodal w gotowości kulinarnej, wyszczerzyła zęby, ja zaś z namaszczeniem przyjrzałem się jej czepcowi.
    - Profesorze – chrząknąłem. - Azali ten czepiec nie jest zbytnio strzelisty?
    - To czepiec-lewitant, mój synu.
    - Lewitant?
    - Tak. Albertyna źle znosi kontakt ze szczurami i diabłami tasmańskimi, których nie brak w lochach. Dzięki temu czepcowi czyni samoobronne uskoki lewitacyjne nad gryzoniami. Czepiec jest spory, ale mechanizm zabrał nieco przestrzeni – rozłożył ręce historyk.
    - Rozumiem. Oczywiście podziwiam czepiec.
    - Dziękuję. Jest niczym wobec karmnika czasoprzestrzennego, nad którym zaczynam jutro pracę.
    - Karmnika czasoprzestrzennego? - zaciekawiłem się.
    - Tak jest! - zamrugał oczami profesor. - To karmnik dla argusów malajskich, bażantów tajwańskich, dzioborożców filipińskich i frankolinów indyjskich. Wyposażenie karmnika: trapez - sztuk jeden, kostka słoniny – sztuk jeden. Każdy ptak wchodzący za kostką słoniny dzięki zakrzywieniu czasoprzestrzeni wejdzie do środka zawsze o minutę wcześniej od poprzednika. W ten sposób kostką słoniny wykarmię milion ptaków jednej zimy.
    - Ale czy mamy w Polsce argusy malajskie i frankoliny indyjskie? - zmarszczyłem brwi zafrapowany.
    - To zagadnienie poboczne. Nic mnie nie zatrzyma. – Chór-Brzozowski uniósł dłonie w górę i zacisnął je w pięści niczym Rocky Balboa. - Albertyno, przepyszna uczta! Hetmańska!
    - Ależ, panie profesorze! - zaśmiała się radośnie kobieta. - Ot, pyrki ze dwie i klopsik na ząbek!... A rogale z jagodami czarnymi jak krzyże teutońskie moje pany hetmany zjedzą?
    - Ale potem chyba! - krzyknął nagle naukowiec i zerwał się tak gwałtownie, że przewrócił sosjerkę i sos kapiszonowy został zmarnowany. - Eryku! Czy pogramy trochę w piłę?
    - W piłę? - znieruchomiałem z roladą nabitą na srebrny widelec, który nieznana siła zrabowała może i samemu hetmanowi Chodkiewiczowi. - Owszem, chętnie, no ale... Trochę później, profesorze. Najlepiej jutro. Szkoda tej mocy husarskiej – powtórzyłem.
    Chór- opadł zwiotczały na krzesło. Z odległego loszku dobiegł pisk szczurów przekomarzających się z diabłami tasmańskimi.
    - A mogliśmy mieć nawet Bornholm – mruknął smętnie. - I Karl-Marx-Stadt. I Madagaskar. O Haiti nie wspominając. I Antarktydę, bo ponoć hetman Żółkiewski przeglądał słynną mapę Piri Reisa, lecz za herezję uznał i Turczyna przegnał...
    - Profesorze kochany! - zawołałem wesoło. - Istniejemy! Silni i niezależni. Przetrwaliśmy te wszystkie cięgi!
    Albertyna podała rogale i wynalazca rozchmurzył się.
    - Rzeczywiście, martwić się nie trzeba. Ale i ty, paniczu, oczy masz coś markotne?
    - Bo jednak trochę szkoda – przyznałem.
    Profesor chrząknął. Co prawda trochę głośno, właściwie prosięco – tak jednak zwykł objawiać uroczysty nastrój i przemowy.
    - Biorąc pod uwagę, że francuscy kirasjerzy młócili oponentów w polu aż do XX wieku, niepełne wykorzystanie husarii, nawet odartej z magii, w istocie jest poza dyskusją. Lecz husaria nie umarła – ogłosił, na co oboje z Albertyną zamarliśmy. - Powiem wam to dzieci, już dziś: husaria powróci i będzie liczyła się jak dawniej!
    - Ale przy obecnej technice... - zacząłem z biciem serca.
    - Zobaczycie husarię mocną i budzącą respekt – Chór-Brzozowski uderzył pięścią w stół, co poddało anihilacji kartofel utrącony wcześniej z patery. - A teraz, proszę dostojeństwa, zaatakujemy rogale, które wszak pik na obronę swą nie mają!
    Dziesięć minut później Albertyna stwierdziła:
    - Jesteście żarłaczami.
    Spojrzeliśmy po sobie zmieszani.
    - Czy aby na pewno? - nie dowierzał stary wynalazca.
    - Och, myślę, że to prawda – stęknąłem skruszony.  - Napęczniałem tak wielce, że upodobniłem się pewnie do Pomponu Czasu. Profesorze, czy ja mogę eksplodować?
    - Zawsze grozi nam eksplozja – orzekł filozoficznie mój przyjaciel. - No pasaran!**** - krzyknął niespodziewanie.
    - Jezus Maria Ezechiel – przeżegnała się służąca.
    - Słucham? - zmarszczyłem brwi na profesora.
    - A co powiedziałem? - zmarszczył brwi profesor na mnie.
    - No pasaran! - wrzasnąłem. Nie miałem pojęcia, co to słowo znaczy, ale w krzyku brzmiało fascynująco.
    - To mija się z sensem – przyznał historyk uczciwie. - Albertyno, podaj mi kawę, proszę, a potem pościel mój hamak w najgłębszym lochu. Uważaj na minę przeciwczołgową.
    - Ścielić igliwiem? - upewniła się służąca.
    - Najzupełniej.
    Po kawie, którą lurą nazwałby jedynie czeski golem, profesor Chór-Brzozowski zaproponował mi szampana i „świeżo wywieziony rocznik 1770, co po prawdzie czyni go, niestety, rocznikiem 2013”. A ponieważ to już nie był na tyle magiczny i porywający moment, by udawać, że nie pamiętam o najważniejszej esencji mego życia, odmówiłem.
    - Muszę zmykać. Tęskno mi do żony. Ale... - zawahałem się.
    - Mów śmiało!
    - Profesorze... Ja zawsze chciałem o to zapytać, lecz przez wzgląd na dokonania pańskie, cóż, krępowałem się...
    - Pytaj – Chór- wyprężył się jak oficer otrzymujący szablę.
    - Otóż... - przełknąłem ślinę. - Dlaczego pańska broda, profesorze, jest zielona?
    Patrzyliśmy sobie prosto w przekrwione oczy.
    - Problemy z mchem – wycharczał naukowiec, który zawsze mówił prawdę.
    Przynajmniej taką, w którą wierzył.
    - Dziękuję – uściskałem go serdecznie.
    Byłem tak uniesiony, że zostawiłem trabanta pod willą profesora i – mimo przejedzenia – do domu oddalonego o trzy kilometry po prostu pobiegłem. Byłem w przeszłości! Co więcej, proroctwa Chóra-Brzozowskiego zawsze się spełniały. Tak mnie to wszystko uskrzydliło, że sam czułem się – a może i wyglądałem – jak husarz Chodkiewicza.
    Dopiero, gdy dobiegłem pod dom, utraciłem nieco zapału. Nie spodziewałem się co prawda żony u progu z wzniesioną piką czy choćby tym koncerzem, lecz potężny interwent Frytkin z pewnością spoczywał tam, gdzie spoczywał.
    Czyli nie w szafie lipowej pośród słowackich kombinezonów narciarskich z lat 70.
    Niespecjalnie czułem się już husarzem, raczej szwedzkim piechurem pokąsanym przez smoki. Mimo to poszedłem do sypialni. Na co liczyłem? Na nic. Chciałem jedynie zerknąć na moją śliczną żonę i ocenić wysokość poniesionej straty.
    Raport był taki, jak zawsze. Strata była dokuczliwa. Alicja, moja piękna Alicja, spała z przejmująco czułą, słodką twarzą, a jej smukłe nogi wysunięte były dalece spod złotej, satynowej kołdry.
    Wysoka strata. Z trudem powstrzymałem się, by nie zaatakować Frytkina, który bezczelnie, arogancko, grabieżczo, tak szwedzko po prostu, przytulał się do mojej żony. Zamiast tego złożyłem delikatny pocałunek na ustach Alicji, zaś na nocnym stoliku ułożyłem przygotowany w południe prezent: bukiet róż holenderskich i diamentową kolię, którą profesor przywiózł w tym romantycznym celu z Arabii Saudyjskiej.
    W innych okolicznościach byłoby to znakomitą forpocztą do konkwisty.
    Prezent rocznicowy od Alicji leżał na kanapie w salonie. Nie był kolią, co ma swoje uzasadnienie. Jego widok omal mnie nie powalił, gdy niczego się nie spodziewając – niespecjalnie zasłużyłem na podarki – zapaliłem światło. Żona najwyraźniej postanowiła zrewanżować mi się za Frytkina równie wielką, pluszową maskotką. Tyle – że jeszcze bardziej osobliwą.
     Wprawnym okiem biologa zidentyfikowałem w dziwnym tym stworze tchawkodysznego stawonoga zwanego dwuparcem. Wszelkie wątpliwości rozwiała analiza żuwaczek i segmentów. Pluszowy dwuparzec był rażąco zielony i sprawiał wrażenie dość upiorne, mimo doczepionej kartki w serca, na której odczytałem: Dla mojego Pyszczka – na III Rocznicę, Aluśka.
    Przez chwilę wpatrywałem się w maskotkę z fascynacją. I nagle zaświtała mi w głowie myśl diabelska.
    Los Frytkina właśnie został przesądzony.
    Profesor Chór-Brzozowski nie był aż tak bardzo zaskoczony moim błyskawicznym powrotem.
    - Chodzi o rogale, synu? - zaskrzeczał radośnie przez domofon.
    Widok potężnego stwora w moich ramionach zdziwił go już trochę bardziej.
    - To chyba przeprowadzka? - zmartwił się.
    - Nie moja, kochany profesorze – wyszczerzyłem zęby. - Nie moja...
    Bitwa pod Płowcami cieszyła się opinią niejednoznacznie rozstrzygniętej. Część historyków opiewała triumf polskiego rycerstwa, część wiktorię teutońską, inni zaś względny remis. Postanowiłem rozstrzygnąć sprawę raz na zawsze, by wszelkie wątpliwości odeszły.
    Dlatego wszedłem do Pomponu Czasu z profesorem, po czym obaj wciągnęliśmy za sobą zwaliste ciało Frytkina.
    Pół godziny później znów byłem w domu. Wziąłem prysznic, a następnie wepchnąłem dwuparca do szafy na kombinezony słowackie.
    Po tym byłem gotowy. Wszedłem cicho po schodach i uchyliłem drzwi sypialni. Porwanie Frytkina uszło bezkarnie. Alicja wciąż spała, nadal znacząco odsłonięta, co przydało rozczulenia. Wysunąłem rękę do wyłącznika światła, ale w ostatniej chwili zmieniłem zamiar i z mysim chichotem uczyniłem sus do regału z książkami. Historia Polski była na wierzchu – nie mogło być inaczej, gdyż mój stary druh Chór- za każdym razem zaznaczał, że źródło takiej wiedzy musi pozostawać w „zasięgu błyskawicznym”.
    Cóż, właśnie przyznałem mu rację.
    Obnażone, smukło muskularne nogi żony ściągały mój wzrok i serce, więc wertując w pośpiechu książkę, podarłem ze dwie kartki. Ale szybko znalazłem fragment, który mnie zainteresował.

 

Bitwa pod Płowcami rozegrała się 27 września 1331 roku pomiędzy oddziałamiWładysława Łokietka, a braćmi zakonnymi pod wodzą komtura Otto von Lauterberga, marszałka Dietricha von Altenburga i wielkiego komtura Otto von Bonsdorfa. Rozbicie wyizolowanego oddziału von Altenburga zapowiadało gładkie zwycięstwo Polaków. Wtedy jednak nadciągnęły główne siły krzyżackie, prędko osiągając przewagę. Kiedy już zanosiło się na poważne straty polskie i niepyszny odwrót, doszło do zdarzenia, które zadziwiło kronikarzy. Otóż, jak zgodnie podają takowi z obu stron konfliktu, z nieba spadł nagle wielki czarny bazyliszek obierając za cel tabor krzyżacki, a dokładniej stanowisko chorągwi. Powietrzny atak  potwora załamał natychmiast ducha teutońskiego. Król polski okazał refleks, rzucając wszystkie siły do pościgu i gromienia zbiegających w panice nieprzyjaciół.Bitwa okazała się pierwszym z serii wielkich zwycięstw nad Zakonem.Losy samego bazyliszka pozostały nieznane. Czescy kronikarze utrzymają, że padł w boju, a król Łokietek urządził mu uroczysty pogrzeb.

 

    Zamknąłem z trzaskiem książkę, znów chichocząc jak mysz zasypana camembertami. Zgasiłem światło i wsunąłem się do łóżka, natychmiast odczuwając falę endorfin, wywołaną wtuleniem w ciepłe, gładkie i delikatne ciało ukochanej kobiety.
    Która obudziła się, zamruczała słodko i ponętnie, po czym oplotła mnie ramionami i półprzytomnie spytała: 
    - Gdzie byłeś, Pysiu?
    - U profesora, kochanie...
    - Żona już zdrowa?
    - Żona... czyja??
    - Żona profesora, misiu. - Mimo półmroku dostrzegłem, jak Alicji opadają powieki, gdy z trudem opierała się napływającej fali snu.
    - Alusiu... profesor nie ma żony.
    - No przecież ma...
    Pokręciłem głową z uśmiechem, po czym pocałowałem żonę w czoło. Tak to już jest, że świat snów wykrzywia rzeczywistość. Jutro moja żona nawet nie będzie pamiętać tej rozmowy.
    Ale może będzie pamiętać coś więcej... W końcu to trzecia rocznica. Nie wypadało tak po prostu paść w poduszki, jak sobie ochoczo przypuściłem.
    Minutę później Alicja nie była już tak bardzo senna. Na szczęście – nadąsana i zła także nie.
    - Ale walizkę spakowałeś? - spytała, odrywając się na chwilę od pieszczot.
    Oto są kobiety! Kiedy ty, mężczyzno, zatracisz się w karesach tak bardzo, że zmieniony w półzwierza-półjaskiniowca będziesz skłonny poświęcić w takiej chwili całe swe mienie, bank, którym zarządzasz i los kilku narodów – twoja ukochana nawet w upojeniu zachowa ten jeden przytomny sektor, który skanować będzie nieprzerwanie pięć szaf, kredens, sypialnię dziecka, budżet na pół roku, a nawet porządek w najbliższych dzielnicach...
    - Walizkę? - wykrztusiłem. - Jaką walizkę??
    Alicja szeroko otworzyła oczy.
    - Zapomniałeś? - spytała z wyrzutem. - Jutro rano jedziemy do Kircholmu, do twego brata.
    - Do Kircholmu?! Do... mego... - Chryste panie, ja nie miałem brata!!
    - Wygrał wybory na burmistrza, zapomniałeś? Piłeś coś u profesora, misiu? Twój brat Elegiusz został burmistrzem Kircholmu, zaprosił nas na imprezę, a za rok zamierza ubiegać się o stanowisko wojewody!
    - Jakiego województwa? - spytałem z bijącym sercem.
    - Och, Eryczku! No chyba, że nie czarnomorskiego! WENDEŃSKIEGO. Ze stolicą w Kiesi. Ty chyba zaspany jesteś?
    Przeciwnie. Było pewnym, że nie zasnę do świtu. Przeżycia całego wieczora wlały mi wiadro kofeiny w serce i tętnice. Nieomal trzęsłem się z nadmiaru wrażeń, których wszak spodziewać się nie mogłem.
    Po raz pierwszy w życiu zastygłem nad ciałem żony. Po raz pierwszy ja, półzwierz-półjaskiniowiec w szczęśliwych karesach, ochłonąłem z pożądania, a nawet myślą uciekłem na chwilę od Alicji.
    Frytkin. Zdrajca pochopnie sprowadzony z Mazur, spadł z nieba pod Płowcami, a skutki tego niepozornego jakoby incydentu zaczęły nagle zdawać się wręcz nieograniczone. Nieprzewidywalne.
    Tak. To ja go wypchnąłem. Tym samym ożeniłem profesora, przydałem sobie brata – co więcej uczyniłem go burmistrzem! - odzyskałem dla Polski Inflanty... i jakieś tam nawet czarnomorskie województwo jako bonus?
    Kto wie: może ten Bornholm, Karl-Marx-Stadt, Madagaskar i Haiti też anektowałem dla Rzeczpospolitej?
    A raczej: anektowaliśmy. Ja i Frytkin. Jego udział w historii jest niepodważalny.
    Tak... wydaje się, że jeden kamień przesunięty podczas podróży w przeszłość może uczynić teraźniejszość nierozpoznawalną. Obcą. Miałem szczęście. Ingerencje nie muszą prowadzić do zmian pomyślnych. Mnie się udało. Wszystkim zapewniłem zyski. Przynajmniej po stronie polskiej.
    I najważniejsze: nie pozbawiłem się Esencji. Mojej żony.
    - Śpisz, misiu? - dobiegł mnie jej szept.
    Wyszczerzyłem w mroku zęby. Nie zasnę już tej nocy.
    Była to noc niezwykła. Noc rocznicowa i noc triumfalna.
    Należało uświęcić taką konkwistą.
    Dokonałem jej!
   

 

 *Nil desperandum (łac.) - nie należy rozpaczać.
 ** Radosław Sikora jest rzeczywistym autorem rzeczywistej książki, która husarię traktuje i analizuje zupełnie serio, w przeciwieństwie do profesora Chóra-Brzozowskiego, któremu podobno Rzeczpospolita grozi zakazem wjazdu. Autor Fenomen husarii posiada, i to dedykowany!
 ***Dieu le veit (fr.) - Bóg tak chce; hasło wypraw krzyżowych. Bardzo wygodne hasło...
 ****No pasaran! (hiszp.) - Nie przejdą! (z hiszpańskiej wojny domowej 1936).