JustPaste.it

Spadające jabłka

Przeżyciom dramatycznym towarzyszą emocje i obrazy. Ale nie tylko. Są też dźwięki. Te dźwięki wrastają w umysł i ciało, i zostają już na zawsze.

Przeżyciom dramatycznym towarzyszą emocje i obrazy. Ale nie tylko. Są też dźwięki. Te dźwięki wrastają w umysł i ciało, i zostają już na zawsze.

 

Opowiadanie z uznaniem i wdzięcznością dedykuję Elbie.
Elbo, jesteś niezwykłą, intrygującą, imponującą i inspirującą kobietą. Nie przegapiam ani jednego z Twoich słów, które tu zostawiasz. Dziękuję za wiedzę, z której spływa spokój, doświadczenie i optymizm.

 

74a61bfe7bc523aa7419c16960d33f38.jpg

 

Spadające jabłka

 

Pamiętam pewne dni z wczesnego dzieciństwa wyraźniej, niż wiele późniejszych. Łatwo to uzasadnić. To były dni, które chwytały ze serce. Pamiętam więc jeszcze jeden dzień tak szczególnie.
Było południe. Leżałem w łóżku z gorączką. Miałem sześć lat, więc w domu panował całkiem dramatyczny nastrój. Fakt, że nie tylko z mojego powodu. Ja leżałem w łóżku, na piętrze, w pokoju należącym do mnie i do siostry. Bolało mnie wszystko. Mięśnie, kości, nawet oczy. Przepełniało mnie deprymujące, ale też całkiem fascynujące poczucie niemocy.
Niemocy totalnej.
Byłem wart tyle, co kukiełka.
I nieprawdą jest, że dzieci mają problem, by określić swój stan – w każdym razie nie samym sobie. A to w sumie najważniejsze? Być świadomym położenia.
Nieprawdą jest także, że po latach zapomina się tę ś w i a d o m o ś ć własnego położenia.
Nieprawdą.
Owszem, niektórym się zaciera. Są skłonni przypuszczać, że jako dzieci nie mogli odczuwać – nie mówiąc o analizie i złożeniu wręcz sobie samemu raportu – stanu dotykającego ciało i duszę tak przytomnie.
Co oznacza, że stawiamy dzieci jako istoty emocjonalne wnioskujące na poziomie raczej tępoty.
Nie jest to prawdą.
Po latach wielu patrzy w przeszłość zbyt surowym okiem. Szczególnie na tę własną, szczególnie dziecięcą.
I ze mną może byłoby tak samo. Może uważałbym, że moja samoświadomość, że moja zdolność widzenia swego położenia była marna. Że byłem półświadomy, tępy w chorobie, mając do tego prawo jako dziecko.
Nonsens. Może byłoby tak, gdyby tamten dzień nie był szczególny.
Dlatego pamiętam wszystko. Włącznie ze swymi myślami i odczuciami. Ciała i duszy.
Leżałem bezwładny jak kukiełka. Obok mnie leżały w łóżku książki i kolorowa, frędzlowana zakładka z Piaskowym Dziadkiem.
Od czasu do czasu zbierałem dość sił, by sięgnąć po tę zakładkę i przypatrywać się jej. Nie trwało to długo, bo przynosiło zmęczenie całkiem jakby wyssanym z krwi ramionom i oczom, które płonęły i domagały się opuszczenia powiek.
Przez uchylone drzwi dobiegały nerwowe głosy z dołu. Zaglądała do mnie o dwa lata starsza siostra, zaglądały mama i ciotka. Cieszyły mnie te chwile, ale kiedy zostawałem sam, też czułem dziwną satysfakcję.
Nigdy wcześniej nie byłem w tak kiepskim stanie. Wszechobecny ból właściwie objął mnie czymś w rodzaju porażenia. Jeśli chwilami mogłem unieść głowę czy ramię, to już nad nogami nie miałem żadnej władzy.
Twarz matki była zmartwiona, ale po prawdzie widziałem ją taką od sześciu tygodni. Od dnia, w którym ojciec powiedział jej, że nie wytrzymuje, że kogoś poznał, że musi odejść dla dobra wszystkich.
W gruncie rzeczy zachorował cały dom. Cała przestrzeń i wszyscy w niej zawarci. Powiedziałbym: wszyscy w niej przyłapani, na własne losowe nieszczęście.
Każdy w jakiś sposób stracił równowagę na skutek tak silnej zmiany. Tego akurat wtedy nie byłem świadom, ale dziś myślę, że gdy pozwoliłem chorobie uczynić z siebie kukiełkę, to być może wybrałem najlepszy sposób z nas wszystkich, by przejść trudny odcinek drogi.
Więc pamiętam. Leżałem jak martwy. Nie miałem w ogóle sił. Żeby skorzystać z toalety, musiałem zostać tam wniesiony przez mamę.
W jakimś stopniu upajałem się tym stanem bezsiły. Być może zastępował mi uczucie pustki, a ten rodzaj pustki – pustki uczynionej przez porzucenie i brak jego zrozumienia – jest najgorszym z możliwych.
Leżałem jak kawałek drewna. Pamiętam i nigdy nie zapomnę. Doświadczenie niemocy jest potężne.
Miało też niezwyczajne okoliczności w tle.
Pamiętam.
Czas wolno płynął, aż z południa zrobiło się późne popołudnie. Nie spałem, lecz tkwiłem w jakimś letargu.
Z dołu dobiegały stłumione głosy, które stymulowały mój letarg.
I wtedy rozległy się krzyki. Ożywiłem się natychmiast. Miałem sześć lat i odbierałem zmiany energetyczne w przestrzeni z dużą wrażliwością. Teraz już tego nie potrafię, ale wtedy…
Uniosłem się w łóżku. Tak szybko i bez najmniejszego stęknięcia.
W drzwiach stanęła moja siostra. Jej twarz była małym słońcem.
Nigdy nie zapomnę tego widoku.
- Tatuś wrócił! – krzyknęła.
Cały dom krzyczał i były to dobre krzyki.
A ja zerwałem się z łóżka i zbiegłem po schodach wprost do rodziców, którzy stali przy drzwiach mocno przytuleni, wielcy, silni, nieruchomi, swoi dla siebie i moi dla mnie.
Zbiegłem lekko, bez wysiłku, bez bólu i bez zachwiania.
Nigdy tego nie zapomnę.
 .
Czy tego chcemy, czy nie, lekcje pokory schodzą się do nas wciąż i wciąż. Zewsząd. Nieomal gruchają jak gołębie robiące podchody ku ludziom jedzącym coś na rynku miasta. Gołębi jest wiele, ale tych lekcji jest więcej. Nigdy ich nie policzysz…
Moja szczególnie ciężka lekcja pokory przyszła do mnie pół roku po ślubie. Razem z Sylwią zamieszkaliśmy w małej, optymalnie urządzonej kawalerce. Sylwia, którą poznałem na portalu randkowym, nie była z Mogilna, ale szybko polubiła miasto.
Mieszkanie w bloku też. Urządzaliśmy je, delektując się każdym centymetrem, w który włożyliśmy naszą energię i gust. Mało co tak cieszy w życiu. To była naprawdę duża frajda, a przecież wypływała z miłości i wracała do niej w ramach nawiązki. Tak to działa.
Pracowaliśmy, przy czym coraz częściej rozmawialiśmy o dziecku. Nie jednym zresztą.
Zapowiadało się dobrze.
Pół roku po ślubie trenowałem już w siłowni, którą dzięki zakupowi używanego sprzętu, zrobiłem sobie w piwnicy. Oboje lubiliśmy sport. Ja miałem pasję do ciężarów, Sylwia biegała.
Było to możliwe, bo tuż przy osiedlu mieliśmy mały las, który w rozpędzeniu cywilizacja przeoczyła.
Sylwia biegała dwa razy w tygodniu, a ja biegałem wraz z nią. Nigdy nie puściłbym jej samej. Zaniedbania kwestii bezpieczeństwa i ochrony to sprawy, które wybaczam z dużym wysiłkiem.
Zwłaszcza sobie samemu.
Pewnego wieczora zostałem ukarany za nonszalancję, której mężczyzna powinien ostatecznie się wymknąć mniej więcej, gdy kończy trzydzieści lat.
Mnie się nie udało. Spóźniłem się o dwa lata. Źle jest zwlekać z pewnymi sprawami.
Wyszedłem z piwnicy po wieczornym treningu – kolejny raz – zgrzany, spocony, w koszulce i wdałem się w nieco przedłużoną pogawędkę z sąsiadem. W tym czasie chłodny wiatr podstępnie głaskał ciało, które tak lekkomyślnie mu wystawiłem.
Kolejny raz.
A godzinę później byłem już pozamiatany. Leżałem w łóżku jak ofiara nieszczęścia. Byłem nią, choć równie słusznie byłoby rzec: byłem ofiarą własnej głupoty.
Mało jest przekleństw tak dręczących mężczyznę, jak zapalenie korzonków.
Mało. To jest jak policzek wymierzony przez siły zła.
Cóż to jest w ogóle, te korzonki? To całe zapalenie?
Doświadczyłem nie tylko najbardziej przykrego bólu w całym moim życiu, ale też najdziwniejszego. Bo zdając się jakby stłumionym, wepchniętym gdzieś w ,,pokłady’’, wcale nie świdrującym, nie kłującym, nawet nie szarpiącym jakoś specjalnie, jest to ból zwyczajnie nie do zniesienia.
Już po kilku godzinach czułem, że ma wpływ także na mój stan psychiczny.
- Zwariuję – powtarzałem uczciwie żonie. – To jest coś jak opętanie.
- Może rzeczywiście? – zaśmiała się. – Sprawdzę, kto w Mogilnie robi egzorcyzmy.
Nie czułem irytacji swobodnymi żartami Sylwii, które zresztą sam inicjowałem, ale odkryłem, że poczucie humoru znacznie osłabło. Jakby to coś ukryte w pokładach wessało je i rozerwało w strzępy.
- Daj mi coś.
- APAP?
- Oczywiście. Daj dwie. Kurr…
APAP nie zadziałał tak, jakbym chciał. Zdjął może 5% bólu. Może 10, choć nie stawiałbym na to. A to nie znaczyło nic. Ból, który stał się wielkim wrogiem, panem tortur, panem ukradzionego ciała, pozostawał nieznośnie silny i wczepiony.
- Gdzie cię boli dokładnie? – spytała Sylwia, masując mi okolice nerek.
- Dokładnie nie powiem. Dół pleców. I boki. To jest jakieś… rozlazłe, zmienne, nieokreślone… Boże, jeśli jeszcze kiedykolwiek wyjdę bez bluzy na dwór, rzucaj we mnie talerzami przez okno albo nawet szafami, dobrze?
Nie mogła się nie śmiać, choć ja już raczej nie żartowałem.
- Daj mi całą chemię. Wszystko, co mamy.
- Mamy PANADOL…
- Dawaj, kiciu, bo…
- Jest chyba w szufladzie ta tabletka z krzyżykiem, już ją wycofali, wiesz…
- Daj.
- Z krzyżykiem?
- Daj. Daj mi wszystko. Może mi porąbać nerki czy wątrobę, chcę zabić ten ból. Po południu byłem wojownikiem, obrońcą, kulturystą, sprinterem. Teraz jestem czym?
- Moim bidusiem-mężusiem.
- Kocham cię, ale wolę kochać jako w pełni sprawny człowiek, co to może zrobić skłon, jak mu się zechce. Teraz sama myśl o skłonie sprawia, że się pocę.
Ból był i tyle. Nie chciał odejść i nie odszedł. Właśnie odkrywałem kolejne prawa życia dzięki gołębiowi, co mnie zaszedł od tyłu. Odkrywałem, że ból i niemoc uczą pokory.
Chcąc nie chcąc – pławiłem się w tej pokorze, bo spadłem na jej głębokości.
Odkrywałem też, jak smakuje bezsilność mężczyzny.
Jest to stan przerażający do szpiku kości. Frustrujący i przerażający. Należy nawet kontrolować myśli, by nie zeszły w stronę paniki czy depresji.
Straszny stan.
Nikomu nie jest z tym łatwo, człowiek jest istotą biegnącą. Do słońca, do brzegu jeziora, do ludzi, do życia.
Ale ja byłem wprost zgnębiony. Zdławiony jak ofiara klaustrofobii, odczucie było nieomal to samo. Uprawiałem sport całe życie. Bezruch był dla mnie jak knebel wepchnięty głęboko w jestestwo.
- Boże, to nie działa… Nic nie działa.
Sylwia przysiadła na brzegu łóżka i patrzyła na mnie błyszczącymi oczami.
- Kocham cię.
- Jesteś moim cudkiem. Jak wyjdę z tego, pobiegniemy sobie w lesie. Poczekasz?
- Bez ciebie nie pójdę.
Była moim cudkiem. Nigdy nie musiałem tłumaczyć jej kwestii ostrożności i prewencji. Z kobietami takimi jak moja żona, mężczyźni tego świata są szczęśliwsi i śpią spokojniej. A nie wszystkim jest to dane.
- Popieram eutanazję – powiedziałem.
- Ja ją zawsze popierałam – rzekła z powagą.
- Ja nie. Ale myślę sobie, że mój ból i bezradność mogą być marną namiastką tego, co odczuwają tysiące biedaków w chorobie zwlekającej z uśmierceniem. A oni cierpią, bo jacyś cyniczni skurwiele trzymają ich w klatkach udręki.
Próbowałem znaleźć jakąś pozycję, która dałaby trochę ulgi. Jednak to, co odróżnia zapalenie korzonków od wielu chronicznych i nawet bardzo dokuczliwych w zadawanym bólu przypadłości, to właśnie to, że nie ma takiej pozycji. Nie ma żadnej, która dałaby jakieś choćby iluzoryczne odczucie ulgi.
Przeklęty, tępy, niezmienny ból.
Nie mogłem zrobić właściwie nic. Nie mogłem chodzić, obracać się – nawet minimalny ruch podwajał ból, a przy okazji kradł energię, która i tak uchodziła strumieniami, bo tępy ból jest takim samym złodziejem jak mróz. Na dłuższą metę nikt mu nie sprosta, energia zostanie wyssana do dna.
Byłem wrakiem mężczyzny. Bezsiła. Kukiełka.
Jak wtedy…
Iluzoryczne odczucie ulgi dało tylko jedno. Półgodzinna kąpiel w wannie z gorącą wodą. Sylwia zapaliła kilka świeczek i weszła do wanny, by wtulić swoje nogi w moje.
- Jezus, jak cię kocham – zdobyłem się wreszcie na uśmiech. – Wynagrodzę ci to. Bardzo. Wiesz, prawda?
- Wiem – uśmiechnęła się.
 .
Nic w życiu nie jest gwarantowane, w każdym razie – nic w nieskończoność. Ani dobry czas na setkę, ani odporność nadgarstków na obciążenia, ani zdrowie.
Ani, niestety, bezpieczeństwo. Nawet, jeśli ludzie bardziej czujni i ostrożni od wielu innych, mają je za priorytet.
Nie ma i dla nich  gwarancji.
Lekcje pokory jak gołębie, omijają ludzkie zakazy i życzenia. Pewnie dlatego, że bez tego nie byłoby nauki.
A ból to dobry nauczyciel.
Niestety.
W słoneczne południe też nikt bezpieczeństwa nie może zagwarantować. W dniu, w którym moja żona usłyszała dzwonek u drzwi i poszła je otworzyć, nie mogła liczyć na żadne gwarancje.
Owszem, poczuła ukłucie w sercu, ten subtelny, acz wyraźny sygnał ostrzegawczy.
Tyle że po otwarciu drzwi było już za późno.
- Dzień dobry – powiedział nieznajomy, wysoki, masywny facet w kurtce z czarnej skóry.
- Dzień dobry. Pan…?
- …do męża – uśmiechnął się nieznajomy.
Źli ludzie nie uśmiechają się ładnie i właściwie wszystko było już jasne.
- Męża nie ma – odparła Sylwia.
Tak też nie warto mówić, to błąd w czasach, gdy źli ludzie błąkają się po okolicy w zbyt dużej liczbie.
Może warto było spróbować czegoś w rodzaju ,,Mąż śpi, proszę zadzwonić’’.
- Aha – zawahał się człowiek w skórzanej kurtce. – To ja zostawię wiadomość.
- To proszę. – Żona tkwiła nieruchomo w progu.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. W Sylwii oczach nie było strachu, raczej rosnąca nieufność i niechęć. To nie są stany, twierdzę, które trzeba zawsze i koniecznie uzasadniać. One przychodzą i należy korzystać z nich jak z narzędzi.
Czasem jest za późno.
Nieznajomy wykorzystał czas, by wsłuchać się w ciszę. Która powiedziała mu, że pusto jest w bloku, a przede wszystkim w mieszkaniu, które sobie wybrał.
- Ja na chwilę – wycharczał, po czym gwałtownie naparł.
Sylwia postawiła opór, ale nie miała szans – uginając się pod naporem dużego ciała otrzymała jeszcze cios pięścią w szyję.
Wpadła z rumorem na wieszak w przedpokoju, a napastnik szybko zamknął drzwi.
- Na chwilę – powtórzył już zupełnie szczerym, wilczym głosem.
Sylwia już się wystraszyła. Każdy, komu do domu wdarłby się wilk, wystraszyłby się, ludzka rzecz.
Ale podjęła walkę. Taka już była.
- Proszę sobie iść! – krzyknęła, wyciągając przed siebie drżące ramiona.
Obcy złapał za nie i szarpnął mocno.
- Ja ci zaraz pokażę sztuczki – wycedził, miażdżąc jej nadgarstki.
Sylwia kopnęła go z całej siły. Trafiła w kolano, co zrobiło jakieś wrażenie. Napastnik puścił jej ręce i zacisnął pięści.
- Nawalę ci – powiedział. – Nawalę, a potem sobie porządzę. Chyba że będziesz cicho. No?!
- Niech pan idzie, bo wezwę policję, proszę iść, bo… - Głos drżał jej coraz bardziej.
Skoczył na nią i był to bardzo silny skok. Pchała go żądza, gniew, desperacja, jakieś wilcze, chore instynkty i kto tam wie, co jeszcze.
Bardzo niepowstrzymana siła rodzi się z takiej mieszanki i Sylwia nie mogła jej sprostać. Dzika twarz agresji też wyciąga broń z ręki obrońcy.
Zwłaszcza takiego, któremu dusza śpiewa do łagodności.
Sylwia upadła, a obcy przywalił ją cielskiem i chwycił za gardło.
- Pobawimy się w dom – charczał. Puścił jedną rękę, by zamierzyć się do ciosu.
To byłby surowy cios pięści w twarz. Raczej kończący sprawę. To znaczy opór, choćby taki na poziomie mentalnym.
Bo taki opór zamiera ostatni.
Ale ręka zaciśnięta w pięść zawisła w powietrzu. Brzydka, oszpecona złem twarz obróciła się w stronę drzwi do pokoju i zamarła w groteskowym wyrazie. Oczy wpatrzone we mnie zaczęły się powiększać.
Nie chciało mi się nic powiedzieć, zresztą nie miałem na to ani pomysłu, ani siły.
Wszelkie siły, jakie jeszcze miałem, kiedy już zdołałem dotrzeć do przedpokoju, zebrałem tylko na jeden cel. Na uwolnienie mojej żony spod ciała bandyty i na sprawienie mu lania.
Okazało się, że zebrałem całkiem sporo tych sił.
On był wielki, zły i doświadczony w bitwach, a ja miałem zapalenie korzonków.
Nie zdawało się to sprawiedliwie rozłożone.
Ale ja miałem coś więcej. Miałem najbardziej surowy gniew, jaki może zrodzić serce człowieka.
Gniew, który rozkłada smocze skrzydła w ciele matki, ojca, brata, męża… w ciele człowieka, któremu przychodzi bronić najbliższej osoby.
Niewiele może sprostać tej sile.
Ujrzałem na podłodze moją żonę, sponiewieraną, upokorzoną, uderzoną, przestraszoną i wyczerpaną.
Pod obcym, wstrętnym ciałem.
Sami to rozumiecie.
Rozłożyłem skrzydła i zmłóciłem zło, które weszło do naszego domu.
Sylwia też dorzuciła swoje.
Przeżycia dramatyczne zostawiają wspomnienia na kilku poziomach. Towarzyszą im emocje i obrazy, lecz nie tylko. Są i dźwięki, które nigdy już nie odchodzą, jakby wrastały w umysł i ciało.
Zapamiętałem pewien dźwięk z dzieciństwa. Był to dźwięk jabłek spadających na trawę z gałęzi, którymi potrząsał mój dziadek.
Kiedy tłukliśmy potwora w naszym domu, towarzyszył temu dokładnie ten sam dźwięk.
Dźwięk spadających jabłek.
Nigdy tego nie zapomnę.
 .
Policja zabrała napastnika żywego, więc miał szczęście. A może po prostu jeszcze kilka lekcji przed sobą. Być może odwiedzą go gołębie, być może najczarniejsze kruki, w każdym razie spodziewam się ich sporo.
A w sumie nie zawracam sobie tym głowy. Mam swoje pole doświadczania. Dla nas obojga była to trudna lekcja, lecz w ostatecznym bilansie wyszliśmy na swoje. Unikamy obsesji, nie mniej uważamy trochę bardziej.
A przede wszystkim cieszymy się sobą. Jeszcze bardziej. Miłość spływa wodospadem, pod który wchodzimy trzymając się za ręce.
Nie była to łatwa lekcja, lecz wracam do niej ze spokojem.
Człowiek o złym uśmiechu był pewien, że moja żona jest sama. Cóż, przeliczył się.
Ale nie to jest istotne. Myślę o tym całym stanie niemocy.
Gdzie leży granica mobilizacji? Co ją sprawia, gdzie ośrodek dowodzenia?
Gdzie leży granica między cudem ręki anielskiej, a rezerwami biologicznymi?
Leżałem w łóżku jak kawał drewna, sztywny, bezwładny, spętany grubym sznurem bólu. Kaleki i w sumie niewiele wart.
Ot, kukła.
A przecież gdy zło weszło do naszego domu, wstałem i poszedłem mu naprzeciw.
Ból mnie nie opuścił, nawet hamował kroki – ale ja o nim zapomniałem.
W rzeczy samej porzuciłem go.
Poszedłem do żony.
Więc myślę o tym, jak zbiegałem schodami do ojca, i o tym, jak przedostałem się do żony.
Myślę o stanie niemocy i już tak się nie martwię jak kiedyś. Nie będę się martwił nawet, jeśli korzonki dadzą znów znać o sobie.
Mam zamiar… Nie. Ja WIEM. Wiem, że kiedy będzie potrzeba  wstać, to wstanę. Bez względu na dolegliwości, których raczej będzie przybywać.
Wstanę i zrobię, co trzeba dla tych, których kocham.
Może i dla tych, których nie kocham.
Pewnie w końcu się na tym przejadę. W końcu się nie dźwignę, taki dzień nieuchronnie nadejdzie.
Ale to będzie mój ostatni dzień.
Kto by się tam martwił ostatnim dniem.