JustPaste.it

Takie sobie życie...

Bo kto komu dziś jeszcze może ufać...? Oni mogli. Byli na tyle młodzi, że jeszcze mogli. I na tyle dojrzali, by nie zawieść. Nie zniszczyć.

Bo kto komu dziś jeszcze może ufać...? Oni mogli. Byli na tyle młodzi, że jeszcze mogli. I na tyle dojrzali, by nie zawieść. Nie zniszczyć.

 

Poznałem go 2006 albo 2007 roku. Nie pamiętam. Ale nigdy nie zapomnę kilkunastoletniego chłopaka z burzą wiecznie nieuczesanych włosów, które, ustawicznie niepokorne, zsuwały mu się na twarz znamionującą inteligencję i jakąś trudną do określenia wrażliwość. O ile lustrem duszy są oczy, to jego dusza była po prostu piękna.

Zaprzyjaźnił się z moją młodszą córką, Olą, i przyjaźń ta z czasem, przerodziła się, w coś głębszego. Nie wiem czy można mówić o miłości w przypadku dwojga kilkunastoletnich dzieciaków. A może można? A może właśnie można?

Pozostanę więc przy określeniu przyjaźń. Będzie łatwiej...

Przez jakiś rok, mniej więcej, Ola i Radek spędzali ze sobą wiele czasu i mogli dobrze się poznać. Mogli sobie zaufać.

Zaufanie. Jakżesz rzadkie i piękne słowo. Bo kto komu dziś jeszcze może ufać...? Oni mogli. Byli na tyle młodzi, że jeszcze mogli. I na tyle dojrzali, by nie zawieść. Nie zniszczyć. Wiedzieli, nie wiedzieć skąd, że zaufanie to taka jest rzecz ulotna, iż raz zdradzone umiera. Umiera na zawsze...

Wychowywała go ciocia. Ciocia, o której Radek zawsze mówił "Ciociunia". I w jego ustach słowo to nie brzmiało ani dwuznacznie, ani infantylnie. Brzmiało prawdziwie tak, jak prawdziwa jest prawda. On tak ją traktował. Kochał i cenił. Był jej wdzięczny. I miał za co...

Ojca nie poznał nigdy. A matka odebrała sobie życie, w ich rodzinnym domu, kiedy Radek był kilkuletnim dzieckiem.

Powiesiła się.

Rodzina zdecydowała, że Radek pójdzie do bidula. Ale Ciociunia nie dopuszczała do siebie nawet takiej myśli. I tak Radek zamieszkał z nią. A raczej ona z nim. Bo przeprowadziła się do domu Radka.

Kiedy dorastał, coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że świat na którym przyszło mu żyć nie jest jego światem. Początkowo uciekał w szkice i malarstwo. Miał wielki talent. Malował i szkicował pięknie. Wiele razy doznawałem uczucia, że jestem świadkiem cudowności jakiejś niepojętej, gdy widziałem jak pod ołówkiem, który Radek trzymał w dłoni, powstawały nowe światy.

Uwielbiał portretować ludzi. Twierdził, że każda twarz jest inna, jedyna i niepowtarzalna. Że każda twarz jest historią, która warta jest portretu...

Później zaczął palić trawkę. Była jego ucieczką, czarodziejką... Morderczynią?

I kiedy my już mieszkaliśmy w Szkocji a Ola wiedziała, że z Radkiem nie jest dobrze, zdecydowaliśmy natychmiast, że musi do nas przyjechać.

Przyjechał.

Ale był już wówczas innym człowiekiem. Nadal pięknym i dobrym. Nadal czułym i wrażliwym ale już bardzo zniszczonym.

Pomogłem mu znaleźć pracę.

Nic z tego.

Nie był już do niej zdolny. Marzył o wyjeździe na Jamajkę...

Wystarczyły dwa lata. Dwa lata palenia zioła by zniszczyć psychikę. By zniszczyć życie.

Nie chciał dłużej u nas mieszkać. Ale też nie chciał zostać tu. Wolał wrócić do Polski. Do "przyjaciół" od flaszeczki i trawki.

Nauczył się grać na bębenku. A kiedy grał wiadomo było, że jest ugotowany...

Odwiozłem go na lotnisko. Ola nie pojechała z nami...

Wieści, które napływały do nas z Polski były fatalne. Radzio coraz bardziej uciekał. Uciekał w zioło, wódę i kompulsywny seks z paniami wiadomego autoramentu. Bywało, że własny dom zamieniał w najpodlejszy burdel, w którym trwała wieczna impreza.

Pracował dorywczo to tu, to tam. Ale utrzymywał się (albo i nie) ze sprzedaży rysunków i grafik. Dotarły one nawet do Japonii i Stanów. Zachwycały. Posypały się propozycje wystaw. Zgłaszały się do niego bardzo poważne tytuły.

Dwa lata temu Ciociunia powiesiła się w tym samym domu, w którym odebrała sobie życie jego matka...

Możemy się jedynie domyślać dlaczego. Musiała zdawać sobie sprawę z tego, co dzieje się z siostrzeńcem. I, być może, nie dała już rady walczyć.

Radek został sam. Tak, miał bardzo wielu przyjaciół. Ale Ciociuni nikt przecież nie mógł zastąpić. Jej śmierć była dla niego szokiem. Nic gorszego nie mogło go spotkać.

I, tak naprawdę, nigdy się już nie podniósł. Jestem przekonany, że obwiniał siebie za tragiczną śmierć kogoś, kto poświęcił mu całe swoje życie. I kogo on naprawdę kochał.

I powoli zabijał. Nieświadomomy co czyni, otumaniony, zniszczony. Przegrany.

W grudniu, przed świętami Ola rozmawiał z Radziem poprzez skyp'a. Zresztą pozostawali ze sobą w kontakcie cały czas... Mówiła nam, że Radziu jest w lepszej kondycji, że radzi sobie, że przygotowuje prace na wystawę w Tokio czy w innym Paryżu... . Że ma gdzie spędzić Święta. Że nie będzie sam.

I wszyscy bardzo cieszyliśmy się z tego bo Radziu i dla nas był kimś bliskim. Nie znalazł u nas wprawdzie akceptacji  stylu życia jaki wybrał, ale też nigdy nie spotkał się z jakimkolwiek potępieniem. Wiedział, że jest przez nas lubiany i akceptowany. Wiedział, że może liczyć i na nas, i na Olę. Zawsze. Bezwarunkowo.

Piątego stycznia powiesił się. W tym samym domu. W swoim domu.

Miał dwadzieścia cztery lata.

Nie mogę. Nie umiem. Nie potrafię się z tym pogodzić.