JustPaste.it

W imię Panny Najświętszej...

Świstakowi, który jest pewny swej drogi jak mało kto.

Świstakowi, który jest pewny swej drogi jak mało kto.

 

0ce08792f42f5196666eae20249b69d7.gif

W imię Panny Najświętszej...

 

- Dziękuję za zaproszenie do podjazdu, bracie prokuratorze – odezwał się chrapliwie Kügelden, komtur, który przybył dwa dni wcześniej z Królewca.
Bochmann zerknął ku niemu z ukosa, co było o tyle łatwe, że jechali konno bok w bok, niespiesznie, leniwie, pod południowym słońcem późnej wiosny.
Słońce ozłociło dach leśnej głuszy, w którą dzięki wąskiej, lecz pewnej drodze się zgłębiali, ale gdy spojrzało się w lewo czy prawo, niewiele już było z tego złota - jakby je wyższe gałęzie drzew z chciwością przechwyciły i kurczowo trzymały. Niżej panował ciemnozielony półmrok.
Ale Bochmann, prokurator z Morąga, lubił ten półmrok. Lubił zagłębiać się weń w tym celu, by w ciszy dającej złudzenie porządku i ostoi, wychynąć nagle i zaatakować, zdobyć, posiąść…
Sam przyjechał do Malborka już tydzień przed komturem królewieckim, choć obu ich wezwały listy wielkiego mistrza.  Zmarł członek generalnej kapituły, sędziwy i tak ponad łaski wszelkie pańskie Edgeling, bardzo zasłużony oficer, pogromca pruskiego pogaństwa.
Wielki mistrz wezwał dwa tuziny braci, co wzbudziło zmieszanie w szeregach kapituły, nawet wielki szpitalnik elbląski Hartmund von Reiberg zapowiedział swe przybycie w celu uzyskania wyjaśnień.
I zamyślony cokolwiek Bochmann, zamyślony nad tym półmrokiem, po którym i dziś sporo sobie obiecywał, zamyślony nad sprawami zakonu, właśnie w  wizycie komtura z Elbląga upatrywał szansy.
Na uzdrowienie sytuacji w Malborku. Albowiem wielki mistrz Werner von Orseln niepokojąco sobie poczynał. Bardzo niepokojąco i…
- Czy cel wyprawy daleki? – zapytał Kügelden, najwyraźniej nieskłonny jechać w milczeniu.
Bochmann obejrzał się do tyłu. W nieznacznym oddaleniu podążała za nimi eskorta czterech kuszników konnych, półbraci, których komtur Kügelden sprowadził sobie ochronnie z Królewca.
Właściwie poranek był dziwny. Bochmann już poprzedniego wieczora ogłosił wypad, ale o świcie nie znalazł żadnego ze swych ludzi. Tego widziano, jak biegł za kucharką, tego nie widziano w ogóle, a kilku, w tym ulubionego Ardenera, sam wielki mistrz wezwał, bo wyszła pomyłka, jeśli nie oszustwo skarbnika. W kasie zamkowej nie doliczono się czterech grzywien. Rzecz wymagała natychmiastowego śledztwa. A że najlepsi rachmistrze uszli organizować skarbiec w zamku wyrwanym Polakom, jedynie bystry Ardener nadawał się do pomocy.
Szkoda. Ardener był niezrównanym towarzyszem w ataku z leśnego półmroku…
Nim jeszcze zafrasowany takim obrotem prokurator Bochmann dojadł śniadanie, komtur królewiecki Kügelden zaproponował mu swoje towarzystwo.
,,Doceniam ten gest, komturze – odrzekł zaskoczony Bochmann – ale nie mam w zamyśle zwykłego kłusa przez łąki, by konia wzmocnić przed kampanią żmudzką.’’
,,Jaki więc cel tej wyprawy?’’ – zapytał Kügelden, przysiadając w ławie.
Prokurator spojrzał mu w oczy.
,,Jedyny cel, który karmi męża, jeśli miecz odpoczywa’’ – odparł wprost.
Jednak komtur był jeszcze bardziej prostolinijny.
,,A więc gwałt’’ – stwierdził spokojnie.
Bochmann uśmiechnął się lekko, nie odpowiadając. W  jadalni panowała cisza, wielu braci było na modłach w kościele, jeszcze więcej poszło na wschód odpierać napad Żmudzinów, już drugi tej wiosny.
,,Wielki mistrz kazał się wytłumaczyć’’ – powiedział z obojętną miną Kügelden – ,,że wszystkich twych ludzi tak nagle zawezwał, bracie prokuratorze. Lecz prosił też mnie, bym ich zastąpił, jeśli to tobie wygodne.’’
Czy było wygodne? Raczej konieczne. Gdy zapuszczał się pod leśne zagrody niedobitych Prusów – a posiadł ich lokalizację dzięki torturom, na nikogo tak nie liczył, jak na swoich półbraci i rycerza Ardenera. On bowiem miał zdolność nadzwyczajną… Dar boży.
On po oczach niewiasty, natychmiast, wbijając w nie wzrok niczym miecz, rozpoznawał dziewicę.
A dziewicy nie wolno było ruszyć, te oddawało się prokuratorowi.
Czy ludzie komtura królewieckiego uszanują tę zasadę? Pewnie nie, co przecież nie umniejszało tej przyjemności aż tak bardzo. W ogóle nie dusiło żądzy, która jak każdej poprzedniej wiosny, powiększała jego ciało i nie pozwalała spać.
Ani modlić się. To raczej zimą…
A przecież wsie i leśne gniazda uciekinierów spod władzy na ziemi malborskiej miał najechać po raz pierwszy. Nowe ciała, inne suknie do zdarcia, inne to będą krzyki…
Wielki mistrz Werner von Orseln nie wiedział, że on, Bochmann, nie przybył tylko w celu kandydowania do kapituły zakonnej. On miał posłanie wielkiego szpitalnika, i kilku komturów, by przyjrzeć się mistrzowi, o którym nie mówiono już zbyt dobrze.
Von Orseln wprowadzał zmiany. Szybkie i wyraźne. Nie jest to dobre w polityce zewnętrznej, szczególnie zaś w wewnętrznej…
Ale gdy stanął przed obliczem wielkiego mistrza i zapytał, czy może objechać okolice i pokarać przykłady słabej wiary, uzyskał zgodę.
Słaba wiara.
Czy kobiety zagłębiające się w las samotnie, bez opieki swych mężów, kobiety pruskie, litewskie, mazowieckie, czy one mają wiarę mocną czy silną?
Słabą! Wszak tylko diabelski instynkt może je pchać w mrok lasu, gdzie albo czeka upiór, by je posiąść, albo pokusa praktyk magicznych.
Dlatego on, prokurator Bochmann, nie miał i nie będzie mieć litości – nigdy.
Pogaństwo ogniem, mieczem i swą siłą ciała twardego zwalczaj… Kobiety-węże u stóp upodlone-oczyszczone – zgnieć na zbawienie lub potępienie ich dusz.
Otrząsnął się z myśli, które zbyt szybko czyniły go twardym i wiercącym się w siodle. Obrócił twarz do równo z nim jadącego Kügeldena, który już z większą cierpliwością oczekiwał odpowiedzi.
- Za zaproszenie mi, komturze, nie dziękuj – powiedział – skoro sam wielki mistrz cię polecił. Zresztą to mnie wypada być wdzięcznym za towarzystwo i zabezpieczenie. Wokół nasze wsie, lecz poganie mają brudne dusze. Nawet, gdy ich naznaczysz krzyżem, zawsze jacyś uciekną w ostęp, by mieszkać pod gałęziami i warzyć trucizny albo szpiegować dla wrogów Zakonu.
Komtur Kügelden pokiwał głową z aprobatą.
- To i prawda, co rzekłeś. Dlatego rozumiem, że tak trzeba, jak zamierzasz, uczynić. – Odczekał pauzę, być może spodziewając się jakichś słów, po czym dodał: - Chcesz wpaść w jedną ze wsi, skłuć chłopów dla nauki, a kilka kobiet posiąść. Przecież tak uchodzą soki z pogan.
Bochmann potoczył spojrzeniem po głuszy, niskiej, zieleniejącej, kuszącej gościną i najpyszniejszą ze straw zakonnych…
- We wieś nie wjedziemy – odparł z opanowaniem. – Zbyt mało mamy ludzi w obstawie, by tak ryzykować. A pewnie to wiesz sam, komturze, że nikt tak nie walczy w obłędzie, jak mąż pruskiej kobiety, którą kalasz ku oczyszczeniu duszy obojga.
- Kalasz ku oczyszczeniu… - powtórzył Kügelden. – To chyba trafne ujęcie, choć osobliwe.
- Jestem tu dłużej i pozyskałem zaufanie. Modły są pożyteczne, lecz kilka denarów działa szybciej. Jeszcze szybciej przypieczenie żył wyciągniętych z ciała prętem. Tak pozyskasz dobrego sługę i posłańca. Nie próżnowałem przez pierwszy dzień i noc. Zaś drugiego i trzeciego sam zrobiłem objazd i wiem już, gdzie dziewice mają swój ruczaj pod pogański rytuał.
- Co za rytuał?
- Najgorszy z możliwych, komturze. Najgorszy.
- Czy wyjawisz?
- Pozwól poczekać swoim oczom. Tym większy będzie twój gniew… i twardość.
Jakiś czas jechali w milczeniu. Otaczała ich cisza i chwilami Bochmann miał dziwne wrażenie, jakby dwa światy wyrywały go sobie w cichej, lecz zaciętej kłótni: błękitno-złoty świat powyżej i ciemnozielony poniżej.
Ale bezcelowa była ta kłótnia, bo prokurator sam zdecydował, który świat jest jego światem.
- Tu zostawimy konie – ogłosił po jakimś czasie. – Dalej pójdziemy pieszo, lecz nie potrwa to długo. Zmierzch zastanie nas w refektarzu, to ci obiecuję.
Kügelden zeskoczył bez słowa z konia, a pozostali uczynili to samo. Gdy obaj rycerze zagłębili się w gąszcz, korzystając z wątłej ścieżki, dwóch kuszników ruszyło za nimi, dwóch zaś zostało przy koniach.
Tu już niewiele zostało z górnego świata. Samotne złote oszczepy przebijały mroczny pancerz tylko gdzieniegdzie. Bochmann poczuł pierwszy dreszcz ekscytacji.
Tak, on był w swoim świecie. Wyprawy na Żmudź czy Polskę pozostaną ważne, ale…
- Wiesz, oczywiście, bracie prokuratorze, że wielki szpitalnik zapowiedział swoje przybycie? – odezwał się komtur, który szedł bezszelestnie tuż za nim.
Ciemniejący wzrok prokuratora ślizgał się po pniach i mchu, gdyż wcześniej zostawił na nich znaki z przewodnikiem, którego cały dzień przypalał.
I którego ostatniej nocy utopił w fekaliach.
- Wszak ja przybyłem w jego imieniu – wyrwało mu się.
Sklął się w duchu, lecz głos komtura brzmiał tą samą obojętnością:
- Nie ty jeden. I mnie, gdym tylko list otrzymał od kapituły, skierowano do tej samej misji.
Bochmann nie odezwał się.
- Aby… przyjrzeć się planom wielkiego mistrza. I sile poparcia dlań u członków kapituły.
- Jest słaba – zdecydował się na otwartość prokurator. – A w każdym razie słabsza niż zeszłego lata. Jego plany krytykują arcykomtur i wielki mincerz.
- To dobrze. To bardzo dobrze. Pan przemawia ich ustami, a skoro tak… należy pojąć jego ostateczną wolę.
- Wolę? – spytał ostrożnie Bochmann.
- Jeżeli pan uzna, że wielki mistrz najważniejszego z zakonów zbłądził i zagraża strażnicy jego dzieci, to powie to na zebraniu kapituły. Ustami arcykomtura, gdy wróci ze Żmudzi, ustami być może twoimi, a być może moimi, jeśli któregoś z nas wybiorą.
Bochmann zatrzymał się i z większym zainteresowaniem przyjrzał przybyszowi z Królewca. Wyglądał właściwie strasznie, brodaty i czarny, tym bardziej mrocznie w tej głuszy, która ich wchłonęła. Niewątpliwie przerażał kobiety, z których zrywał suknie i włosy, i jeśli nawet nie był tak dobrym towarzyszem jak Ardener, to chyba nie zostanie daleko w tyle…
Stali teraz przy wielkim, spękanym drzewie, które mogło pamiętać czasy, w których tyko dziki i tury panowały nad Prusami i Pomorzem.
- Obawiam się, bracie komturze, że kapitule jeszcze zaufać nie możemy. Nie są już tak wpatrzeni w von Orselna jak kiedyś, lecz jakby wciąż zwlekali z działaniem. To starzy ślepcy, ręce im się trzęsą, jedyne, co im twardnieje, to tyko umysł. Możemy być pewni tylko dwóch.
- To jest jednak początek. A moja wiara w zamysł boski, nieomylny, każe mi ufać, że jeden z nas będzie za tydzień członkiem generalnej kapituły. Po nim zaś – kolejni.
Prokurator oblizał wargi w rozterce. Zastanawiał się intensywnie, przypatrując się mrocznej, zdecydowanie pozbawionej miłosierdzia twarzy komtura. Ale jeszcze musiał się upewnić, aby…
- Niedługo będziemy na miejscu – powiedział półgłosem i wskazał strumień widoczny za drzewami. – Chciałbym, żebyśmy to zrobili inaczej niż zwykle. – Kügelden czekał w obojętnym milczeniu. Pod tym względem przypominał Ardenera. Gdybyż jeszcze rozpoznawał dziewice… I odstępował je. – Zwykle zdobyte kobiety zostawiam przy życiu. Wycinamy tylko ich obrońców,  jeśli się napatoczą. Brat Ardener potrafi przeciąć człowieka na pół, a moi kusznicy są bardzo szybcy… - umilkł na chwilę, a komtur zrozumiał.
- Moim też nikt nie umknie – powiedział krótko.
- Jednak dziś musimy zabić wszystkich. Bom nie jest pewny, czy wielki mistrz mnie zrozumiał, gdy o obchodzie mu rzekłem… O przyganie dla chwiejnej wiary. Nie byłoby roztropnym zostawić świadków, wciąż ktoś ze skargą pod zamek przychodzi...
- Rozumiem, bracie prokuratorze. Zabijemy wszystkich. Ich krew spłynie przez mech do piekła i zakrztusi gardło szatańskie.
- Zatem… Będziesz mi towarzyszem?
- Będę – rzekł nagle z jakimś błyskiem w oku komtur królewiecki. – Bo wiedz, że i ja mam swoją upodobaną metodę pomsty bożej, a jest lepsza niż twoja.
- Jakaż to metoda? – zaintrygował się Bochmann, czując wzruszenie.
- Wolę wsie najeżdżać niż przyłapywać dziewki przy sadzawce. Tak bowiem mogę pobić męża upatrzonej dziewki i wziąć ją na jego oczach. Rana jest śmiertelna, lecz tak zadana, by krew spływała wolno. Co jest torturą dla poganina, który leży gasnący, patrzy na gwałt w imię Pana, lecz pomóc swej kobiecie nie może z bezsiły… To mnie syci jak nic innego, towarzyszu wyprawy! To mnie i mój krzyż jezusowy, kiedy z każdym pchnięciem kobiety pcham nóż głębiej w serce jej męża!
Komtur umilkł, roziskrzonym z nagła wzrokiem patrzył na prokuratora. Który stał oszołomiony, trochę przez to nagłe rozbudzenie obojętnego dotąd Kügeldena, ale jeszcze bardziej porwany jego wizją.
Bo natychmiast w niej zasmakował.
- Dziś... – wymamrotał. – Dziś tak nie sposób podziałać, lecz obiecuję ci taki podjazd jutro, najdalej pojutrze, komturze! A skoro tak… Skoro tak… - Oparł dłoń na ramieniu Kügeldena. – Wiedz, że moją misję wyznacza cel poważniejszy, zupełnie określony przez braci naszych oficerów, zmartwionych sytuacją w Malborku. Czy wiesz, że wielki mistrz reformy szykuje i listę śledztw przeciw nam wszystkim, bo u każdego winy upatruje?... Czy jest ci wiadomym, że rozważa ugodę z królem polskim?
- O planach ugody nic w Królewcu nie słyszeliśmy – odrzekł chrapliwie Kügelden. – Dusza, która takie plany rozpisuje, już musi czarta gościć…
Bochmann aż uściskał swego towarzysza w poruszeniu i w końcu wyjawił:
- Dlatego polecono mi sprawdzić stanowisko kapituły i przygotować usunięcie.
- Usunięcie?...
- Usunięcie czarta.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Stojący w oddaleniu kusznicy czekali cierpliwie.
- Chodźmy do tych dziewek – wymruczał w końcu komtur Kügelden.
I znów szli przez las, w ciszy i zamyśleniu. Pozbawieni ciężkiego uzbrojenia nie zmęczyli się, lecz wprost przeciwnie. Dlatego, gdy Bochmann dał znak do zatrzymania, wszystkich trzymała się rześkość.
Prokurator schylił się i bardzo ostrożnie przesuwał przez krzewy otaczające pnie drzew. Za sobą słyszał komtura.
I zaraz ujrzeli to wszyscy. Jak na dłoni.
W głębinie leśnej świat błękitnozłoty wygrał potyczkę ze światem ciemnozielonym, ze światem krzyżackich prokuratorów, komturów i knechtów wszelkich. Na ozłoconej polanie, przy strumieniu błękitnym, leżało w trawie pięć, młodych, urodziwych dziewcząt. Dwie obmywały się w wodzie. Żadna nie były naga, ale te stojące w strumieniu suknie zadarły wysoko, obnażając smukłe, lecz wyraźnie silne nogi.
- Diable… Diable… - wycharczał prokurator, bezwiednie sięgając dłońmi do skroni.
Ciszę leśną przerywał stłumiony pluskot. Dziewki nie śmiały się i nie wygłupiały. Te, które odpoczywały po sobie tylko znanych zabiegach, miały przymknięte oczy, oddawszy twarze głaskaniu słońca.
Zaś te w wodzie… Zadarły suknie i…
-To ten rytuał, spójrz, bracie, na pomioty szatańskie, co tak blisko lasami pod zamek Pana podchodzą!...
Dziewczęta przykucnęły, a woda niosła im czystość.
Bochmann wstał gwałtownie, podniosła go twardość zwierza, które wyskakuje z mroku, twardość oficera armii ciemności zielonej…
- Każ swym kusznikom obejść… - zaczął, odwracając się do tyłu, lecz gdy spojrzał za siebie, głos uwiązł mu w krtani.
Komtur Kügelden, który przecież co dopiero był tak blisko za nim, teraz stał oddalony, mierząc go już nie zdziczałym, lecz spokojnym, a nade wszystko surowym spojrzeniem. Bardzo surowym.
Jego półbracia stali mu po bokach, mierząc do prokuratora z kusz, a przy okazji z posępnych, nieruchomych oczu.
Bochmann nie potrafił wymówić słowa, lecz zrobił to Kügelden, a jego głos znów zabrzmiał opanowaniem:
- Bracie prokuratorze. Pokaż mi swój znak chrystusowy.
Bochmann zatrzepotał powiekami, szukając rozumowania, którego dotąd jeszcze nigdy nie zgubił.
- Bracie prokuratorze, gdzie masz Jezusa?
Drżącą ręką rycerz morąski szukał Chrystusa po swoich sygnetach, aż wreszcie znalazł go na medalionie i uniósł wysoko.
Komtur spuścił wzrok na mech u stóp, potem zerknął ku obstawie, by znów wrócić oczami do oszołomionego prokuratora.
- W imieniu wielkiego mistrza Zakonu Najświętszej Marii Panny, Wernera von Orselna, skazuję cię na śmierć, bracie prokuratorze.
- Za co?.. – zdołał wreszcie wydusić Bochmann.
- Za zdeptanie wiary i praw boskich, i za zdradę Zakonu.
- Nie jestem zdrajcą!...
Jeszcze rano obojętność komtura mogła irytować, może nudzić, teraz już przerażała.
- Sprzeniewierzyłeś się wszystkim regułom zakonu, co udowodniło przeprowadzone śledztwo. Jako wezwany przez wielkiego mistrza egzekutor, miałem udowodnić, żeś nie boskim sługą, lecz szatańskim jest żołnierzem.
- Nie czczę szatana!
- Czyś nie wezwał diabła dwukrotnie?
- Ale… - Bochmann starał się nie patrzeć kusznikom na ręce, a tym bardziej w ich oczy.
Które były tak posępne, tak beznadziejnie posępne…
- Czyż nie chciałeś dopomóc w zabójstwie wielkiego mistrza, gdy tymczasem długość jego życia określa tylko wola Pana?
- ...
- Bracie prokuratorze! – zagrzmiał jakąś silniejszą surowością egzekutor Kügelden. – Czyż nie wiesz, że za każdym razem, gdy zabijasz niewinnego mężczyznę, serce syna bożego Jezusa Chrystusa wypada mu z piersi? Czy nie wiesz, że za każdym razem, gdy siłą bierzesz kobietę, to depczesz Matkę Bożą, gdyż mieszka ona w każdej z nich od dnia narodzin do dnia ostatniego, by odjąć jej bólu?  Czy wiesz, że każda kobieta, którą zesłał Bóg na świat, jest świątynią Najświętszej Marii Panny?
Bochmann zesztywniał sparaliżowany.
- Ile świątyń Matki Bożej zbrukałeś i w gruz zawaliłeś, bracie prokuratorze? Sam nie policzysz… Lecz wszystkie je policzyła Panna Najświętsza Maria. – Komtur złożył ręce i w martwej ciszy odmówił Ojcze nasz. Potem podjął: – Wielki mistrz przeprowadza reformy i oczyszcza Zakon z trucizny diabelskiej. Tylko diabeł mógłby skalać świątynię Matki Boskiej – wzrok Kügeldena na chwilę pobiegł przez pnie i krzewy, do polany. – Tej trucizny jest dziś w Zakonie zbyt wiele. I mistrz von Orseln, usłyszawszy głos Pana, podjął się reform, by wolę niebios wypełnić.
- Więc dlatego mych ludzi po cichu wycofano, dla sądu podstępnego! Ale… Dlaczego ty?... A nie bracia z kapituły generalnej… Czemu mnie wezwano?
- Wezwano wielu. Niektórych sprawdzono. Każdy z nich miał szansę ocalenia, ty też. Wielki mistrz polecił, by każdy, kto zbłądził, otrzymał z łaski bożej prawo nawrócenia na drogę wiary, jeśli tylko objawi jeden z dwóch znaków. Jeśli w trakcie objazdu wypowie choć raz imię Panny Najświętszej Marii, lub jeśli wskaże Chrystusa przy sobie.
- Wszak wskazałem… - wyszeptał Bochmann bezgłośnie.
- Powinieneś był wskazać swe serce. Nie wykorzystałeś szansy, jak niektórzy uczynili. To znak od Boga. Jesteś wzywany... lecz nie do jego królestwa.
- Kto?... Kto wykorzystał szansę? Czy ty?? – Prokurator zaczął szybciej mówić, ze splątanym językiem, ale egzekutor wielkiego mistrza już go nie słuchał.
- Bracie, któryś zbłądził! – zagrzmiał. – Za chwilę poczujesz objęcia dwóch kobiet! Pierwszą z nich będzie twoja matka, która w swym nieśmiertelnym umiłowaniu obejmie cię na krótką chwilę, by odjąć ci część z bólu, który nadejdzie!... Drugą będzie Matka Boska, która obejmie cię uściskiem tak długim, byś odczuł ból wszystkich kobiet, które skrzywdziłeś!
- W imię Panny Najświętszej…
 
*
 
Wszystkie wydarzenia są fikcyjne.
Wszystkie postacie są fikcyjne.
Wszystkie – oprócz jednej. Werner von Orseln, decyzją kapituły generalnej, został obrany wielkim mistrzem Zakonu 16 lipca 1324 roku. Bardziej niż poprzednicy, dbał o życie duchowne i nawet w czasie wojny z Polską zorganizował dwa zjazdy duchowieństwa. Na kartach historii zapisał się jako człowiek bardzo pobożny, dbający o zachowanie i rozwój kultury religijnej. Wiadomo, że czynił wysiłki na rzecz podniesienia dyscypliny zakonnej. Niektóre źródła podają, że zamierzał zwrócić skarb Templariuszy, złożony wcześniej w depozycie.
18 listopada 1330 roku został zamordowany przed bramą malborskiego Zamku Wysokiego przez jednego z braci.
Motywy zamachu do dziś budzą kontrowersje wśród historyków.